Reklama

Skończyło się na słowach? Fajnie, tylko dlaczego dostałem tym ruskim gazem

redakcja

Autor:redakcja

03 maja 2017, 13:55 • 21 min czytania 11 komentarzy

198 centymetrów historii polskiej koszykówki. Współwłaściciel rekordu Guinnessa w kozłowaniu i sędzia konkursów wsadów. Grając, zużywał po kilkanaście par butów na sezon. Ex-poseł, którego zagrania komentowano długo po zakończeniu meczu. Jordan z Wrocławia, który nigdy nie zdradził Śląska. Maciej Zieliński. Rozmawialiśmy z nim pod koniec lutego, pora na dogrywkę. Dlaczego przemieszczając się w pobliżu Hali Ludowej wypadało mieć na sobie klapki i ortalionową kurtkę? Dlaczego nie każda impreza we Władysławowie kończy się miło? Dlaczego lepiej nie gubić spluwy w Pruszkowie? I w końcu, dlaczego PLK to takie rozgrywki, w których grało szesnaście zespołów, a zawsze wygrywał Śląsk?

Skończyło się na słowach? Fajnie, tylko dlaczego dostałem tym ruskim gazem

Nie wierzę, że nie masz żadnego zabawnego wspomnienia z Sejmu.

Tam nie jest zabawnie, to ciężka praca.

Ale, żeby tak ani jednego?!

Mam jedną historię. Nie wiem, czy śmieszna.

Reklama

Dawaj.

Przyjechałem z żoną na ślubowanie posłów. Dostaliśmy pokój w hotelu sejmowym. W nocy słyszę łomot, jakiś huk. Wchodzę do łazienki i widzę, że spadła masywna płyta pilśniowa, toaleta pękła, woda się leje. Dobrze, że nikt z niej akurat nie korzystał…

Poszedłeś po pomoc?

Nikogo nie było. Obłożyłem więc wszystko ręcznikiem i poszliśmy spać. Rano zgłosiłem sprawę gdzie trzeba. Gdy pokazywałem potem zdjęcia znajomym, to nie mogli uwierzyć. Jakby kogoś interesowało, jak wygląda hotel sejmowy, proszę bardzo. Nie wiem, kiedy ostatni raz był remontowany. Czerwona wykładzina, jak dla mnie późny Gierek.

W polityce znalazłeś się dzięki Grzegorzowi Schetynie, który – co ciekawe – chciał, żeby Śląsk trzymał się z dala od politycznych podziałów.

Był bardzo zaangażowany. Odkąd przejął klub, konsekwentnie realizował swoją wizję,  której jednym z ważniejszych punktów było: stawiamy na polskich koszykarzy. Kiedy odnosiliśmy największe sukcesy, Śląsk rzeczywiście był ponad polityką, nie mieliśmy żadnych nacisków. W radzie nadzorczej zasiadał Jerzy Szmajdziński. Wszyscy zjednoczyli się i działali dla dobra klubu, sportu. To był genialny pomysł.

Reklama

Schetyna to duży fan koszykówki?

Interesował się wszystkimi rozgrywkami, jak tylko mógł, jeździł na mecze. Cały czas był przy drużynie. A i czasem, oczywiście po interwencji Andreja Urlepa, do nas dzwonił. Mogłeś otrzymać telefon o każdego porze dnia i nocy. Ja parę razy dostałem. „Wiem, gdzie jesteś. Idź do domu”. (śmiech)

Znajdowałem wszędzie klepsydry i dmuchane lale, które miały przedstawiać moją matkę” – tak zatytułowałem naszą ostatnią rozmowę. Wtedy nie miałem pojęcia, że do hali Anwilu (wtedy Nobiles) radiowozem transportowano także dawnego szefa Śląska.

Musieliśmy zaparkować autokar na posterunku policji. Z tyłu, gdyby był przy płocie zostałby rozwalony. No i po kolei byliśmy dostarczani sukami, parę tych kursów było. Opowiadałem ci o policji z psami i bronią gładkolufową?

Tak. „Ci ludzie nie zasługują na koszykówkę, ktoś tu kiedyś zginie” – mówił o kibicach z Włocławka wzburzony Muli Katzurin. Widział jak wasz autokar obrzucono kamieniami.

To zdarzało się nie tylko we Włocławku. Jak byłem młodym zawodnikiem, trenowaniem Śląska zajmował się Mieczysław Łopatka. I on czasami zezwalał, żeby jechali z nami najzagorzalsi, zaprzyjaźnieni kibice. Przede wszystkim, kiedy graliśmy na gorącym terenie, albo gdy chłopaki nie mieli jak wrócić. Było takich czterech: „Krejzi”, „Warkocz”, „Kamyk”, „Żaba”.

Bytom, wyjeżdżamy spod hali. Miejscowi podbiegają i wybijają nam przednią szybę. „Otwieraj!” – chłopaki krzyczą do kierowcy.

Zaczęli gonić napastników?

Pobiegli. My młodzi też, nie chcieliśmy zostawić ich samych, tamtych było więcej. Polecieliśmy za kibicami z Radkiem Czerniakiem, który jak ja słucha metalu. Normalnie grupa pościgowa. Jak zaczęliśmy biec, to okazało się, że goście z Bytomia to żadna zorganizowana ekipa, bardziej taka partyzantka. Rozproszyli się. Podobnie było w Poznaniu, tam pochowali się w bramach i odpuściliśmy. W Bytomiu jednak kogoś udało nam się dorwać. W klasyczny sposób wytłumaczyliśmy mu, że zachował się nieładnie.

Jak?

Uciekał i się przewrócił – taka była wersja oficjalna.

Czytałem, że któregoś razu po waszym meczu pobito dziennikarza. Wracam do tematu Włocławka.

Ktoś tam dostał.

Za co?

Za to, że był z Wrocławia. Żeby wziąć udział w konferencji prasowej, trzeba było przenieść się z hali w inne miejsce. Kibice Anwilu dorwali pechowca po drodze. Może nie został pobity, ale parę strzałów przyjął.

To było po meczu, w którym obie drużyny popełniły rekordową liczbę 56 fauli. Janusz Wójcik przed spotkaniem reprezentacji piłkarskiej na Wembley szukał w szatni gościa z największą szparą między zębami. Wskazał palcem Tomasza Iwana. „Łaź za Beckhamem i powtarzaj, że ruchałeś Victorię. Gdy sędzia się odwróci, pluj na niego przez zęby” – nakazał.

Nas tak nie trzeba było motywować, byliśmy przygotowani na różne sytuacje. Wiesz, w koszykówce, jeżeli ktoś kogoś skatuje i jest to nawet piąty faul, za nadpobudliwego zawodnika wchodzi inny. U nas nie ma czerwonych kartek, mamy dużo większe pole manewru, jeśli chodzi o eliminację. Przeciwnicy również. Dlatego trzeba było mieć oczy dookoła głowy.

I jeszcze ukradkiem zerkać na trybuny. Leciały na was buraki, koszykarzy bombardowano  rolkami z kasy.

Jak graliśmy w Eurolidze z Hapoelem, też bywało gorąco. Rzucanie zapalniczkami, monetami, plucie – to wszystko na południu było na porządku dziennym.

Któremuś z was zdarzyło się kiedyś nie wytrzymać i niczym Eric Cantona potraktować chamsko zachowującego się kibica ciosem kung-fu?

Zdarzało się oblać kogoś wodą. Rękoczyny? Raczej nie. Obyło się bez takich ekscesów.

Za tych kilka złotych kupiłeś bilet na mecz, a nie możliwość obrażania mnie i wylewania swoich frustracji” – odpowiedział pozwalającemu sobie na za dużo kibicowi Andrzej Pluta. Podpisywałeś się kiedyś na piersiach?

Zdarzało się.

A na reklamówkach ze świńskim ryjem?

Nie, reklamówka ze świńskim ryjem jeszcze mi się nie przytrafiła. (przez śmiech) Ale to dobre, zawsze trzeba kontrolować, na czym się podpisuje.

Kiedy Pluta z Kordianem Korytkiem przyjechali do Słupska z Mazowszanką, kibice Czarnych prosili ich o podpisy właśnie na takich reklamówkach. Grając w Słupsku, Pluta – dla bezpieczeństwa rodziny – musiał wynająć mieszkanie poza miastem. Fani Czarnych byli na niego cięci, ponieważ nie chciał występować w ich klubie… za darmo. W tym samym czasie zupełnie nie przeszkadzało im to, że w decydującej fazie rozgrywek na parkiecie zabrakło Amerykanów.

Amerykanie podchodzili do tematu czysto zawodowo. Jak im nie płacili, to nie grali. A zdarzało się, że nie płacili. Kluby popadały w tarapaty finansowe w trakcie rozgrywek, albo od początku miały wirtualne budżety, budżety do przedostatniego miesiąca sezonu, „a później jakoś to będzie, dograją do końca”.

Michael Ansley na pytanie: „co byś zrobił, gdybyś miał milion dolarów?”, puścił oko: „miałem, i kurcze nie pamiętam, co z nim zrobiłem”. Gdzie podział się twój milion?

Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek go miał. Anshley to gość z przeszłością w NBA.

W złotych czasach naszej ligi najlepsi koszykarze zarabiali jak piłkarze, nawet po pół miliona za sezon.

Z tym że bywały różne okresy, trafiały się opóźnienia.

Byli zawodnicy, którzy po zakończeniu rozgrywek rejestrowali się jako bezrobotni, chcąc mieć opłacony ZUS.

Nie słyszałem, ale to możliwe. Sezon trwa 10 miesięcy, przez 2 jesteś nieubezpieczony. Wszystko zależy, jak dogadasz się z klubem.

Ja nie wyobrażałem sobie, żeby nie zagrać dla Śląska. Ale rozumiałem kolegów z reprezentacji, sytuacja niektórych była dramatyczna. Cudzoziemiec, jak mu się nie podoba, spakuje się i wyjedzie. Andrzeja kibice nienawidzą, bo jest sprzedawczykiem. A on, kurde, nie dostawał wynagrodzenia za swoją pracę. To zupełnie inna perspektywa.

Mówiłeś o Hapoelu. Podczas któregoś ze spotkań wściekli kibice z Izraela opluli małżonkę Schetyny i partnerkę Adama Wójcika.

Stamtąd mamy też zupełnie inne wspomnienia. Mieszkaliśmy w pokoju z Adamem i Arturem – naszym masażystą. Ten ostatni pierwszy padł. Stwierdziliśmy wspaniałomyślnie, że trzeba go odpowiednio udekorować, w ruch poszedł marker. Potem mieliśmy przechlapane u masera, z dwa tygodnie się do nas nie odzywał. Rano musiał wszystko zmyć. A łatwo nie było. (śmiech)

Jak już jesteśmy przy wyjazdach: w krajach byłej Jugosławii, w Turcji atmosfera nie tylko gęstniała, ale i powietrze dosłownie robiło się siwe. Występująca niegdyś w Fenerbahce Stambuł Katarzyna Skowrońska-Dolata wspomina, że po pięciosetowym boju czuła się jakby wypaliła trzy paczki fajek.

Pierwsze dwie kwarty jeszcze spoko. Potem była dłuższa przerwa, wracało się i już było  napalone. Adam grał w Grecji i opowiadał mi, że szkoleniowiec w czasie treningu siedział na ławce i normalnie ćmił papierosy.

Gdyby nie Adam Małysz, najpopularniejszą zimową dyscypliną byłaby koszykówka. Zepter walczy jak równy z równym z drużynami, w których pojedynczy zawodnik kosztuje tyle, co cały Śląsk razem wzięty”. To fragment artykułu z tygodnika „Polityka” z przełomu wieków. Wtedy dużym powodzeniem cieszyło się hasło: „Cała Polska w cieniu Śląska”.

Radio ESKA zrobiło nawet taki dżingiel. Wykręcali dany numer, a gdy ktoś odebrał, padały pytania: „Halo, czy tu Włocławek? Widzicie gdzieś tam złoty medal?”. Czekano na reakcję i puentowano: „cała Polska w cieniu Śląska!”. Ludzie z Wrocławia podchwycili temat i sami dzwonili potem pod 0-54 z takim tekstem.

Czytałem, że na początku zeszłego dziesięciolecia miałeś całą klatkę schodową pokrytą wyznaniami miłości.

Zdarzało się, szczególnie po mistrzostwach. Mieszkałem wtedy na Orzechowej, na Gaju, takie blokowisko. Sąsiedzi wywieszali prześcieradła z wielkimi sercami. „Maciek, kochamy cię! Śląsk Wrocław!” – takie banery widziałem wychodząc z domu.

Byłem ostatnio na starej parafii. W studiu tatuażu spotkałem ludzi, którzy ileś lat temu stali pod klatką i czekali, kiedy to ten słynny koszykarz wreszcie wyjdzie. Wtedy byli dziećmi, teraz mają swoje rodziny. Wciąż tam o mnie pamiętają.

Wójcik miał wielbicielkę, która pisała dla niego wiersze.

Wiem o kogo chodzi, o mnie też pisała. I ogólnie o drużynie. Kiedyś dostałem od niej cały tomik – zbiór tych wszystkich wierszy w zeszycie. Sympatyczna sprawa, bardzo szanuję tamtą dziewczynę.

24 grudnia jest Adama. Wielki Śląsk narodził się przy butelce wódki jakoś między wigilią a Bożym Narodzeniem?

Można tak powiedzieć. Dogadaliśmy się wtedy z Adamem.

– Musimy być jak Winnetou i Old Shatterhand! – miałeś wykrzyczeć.

Tak, a nawet jak Winnetou i jak Inczu-czuna – podkręcał klimat „Oława”.

– Właśnie, będziemy jak Inczu-Czuna i jak Winnetou, a Old Shatterhandem będzie nasz biały brat, Józek McNaull! Nikt nas nie pokona.

Nikt, a zwłaszcza Anwil… Będziemy najlepsi.

– Ani Pruszków, tak, będziemy najlepsi… Trzeba iść spać, Adam, ja spadam na chatę, przecież jutro zaczyna się ten obóz w Brzegu.

Nie jutro, Maciek, dzisiaj, jest czwarta rano…*

(śmiech) Doskonale to pamiętam.

To był 97 rok. Wcześniej „dziewiątka” i „dziesiątka” w Śląsku to byli dwaj niezależni od siebie liderzy. Zawarcie braterstwa nastąpiło przy „bocznej Zielińskiego”.

Adam nigdy nie chciał się przyznać, że mieszka na ulicy Zielińskiego. Stąd mówił, że to jest boczna Zielińskiego. (śmiech)

Wasz popisowy numer polegał na odkręcaniu wieczka od soli. Trzeba było uważać też pijąc colę, bo dodawaliście do niej maggi.

Ofiarą takich żartów padł m.in. trener Urlep. Miał taki preparat na odchudzanie, z wyglądu bardzo podobny do soli. Zawsze go ze sobą nosił. No i przyszedł dzień, kiedy z Adamem i Jarkiem Zyskowskim dosypaliśmy mu tam dwie solniczki. Było małe zamieszanie, trener zerkał na nas podejrzliwie przez kolejne dni, ale winnych nie udało mu się znaleźć. Zrobił się bardziej ostrożny i nie przynosił już swojej mikstury na stołówkę.

zielwoj

Wójcik zaliczył epizod w Pruszkowie, wtedy Mazowszanką sterowała grupa  pruszkowska. W biografii zwierzył się, że jadał obiady z „Masą” w pustych knajpach i widział kule w ścianach mieszkania jednego z mafijnych żołnierzy. Gangsterzy mieli codziennie zjawiać się w hali. Rezydowali głównie w siłowni.

Podczas meczów wiedzieliśmy oczywiście kto gdzie siedzi. Nieraz żartowaliśmy z kolegów z Pruszkowa. To też był gorący teren, kibice zawsze chcieli nas tłuc. Dlatego i tam mieliśmy obstawę policji.

Po którymś z meczów pojechaliśmy sobie do McDonalds’a. Jedliśmy, a policjanci siedzieli przy stoliku obok, spokojnie pili kawę. Nagle ktoś zaczął krzyczeć im przez szczekaczkę. W jednej chwili zerwali się i jak jeden mąż pobiegli do radiowozu, zapominając, że mieli nas eskortować. Problem w tym, że jeden z nich zgubił pistolet, wypadł mu z kabury.  Zdążyliśmy go dogonić. Chłop mało nie zemdlał. Powiedział, że nie ma nic gorszego od zgubienia pistoletu w Pruszkowie. Mógłby pożegnać się z karierą.

Grającemu w Mazowszance i narzekającemu na samotność Tyrice’owi Walkerowi koledzy z parkietu kupili psa, owczarka podhalańskiego. „Jesteś czarny, to musisz mieć białego przyjaciela” – padło zdanie. Ciemnoskóremu koszykarzowi nie przyszło jednak do głowy, że z psem trzeba czasem wyjść. Po kilku dniach entuzjazm opadł i Walker oddał przyjaciela Wójcikowi.

(wybuch śmiechu) Świetne! Zdarzają się takie postaci.

Przez naszą ligę przewinęło się parę oryginałów. Utytułowany Gintaras Einikis, gdy trafił do Prokomu, odstawił alkohol. Efekt? W pięciu spotkaniach półfinałowych zdobył zaledwie pięć punktów. – Weźcie go w miasto. Niech się nachla, a później gra – nie wytrzymał trener Eugeniusz Kijewski. I faktycznie, grał jak z nut.

Klasyka.

Antoine Joubert z kolei na każdy wyjazd zabierał ze sobą Biblię.

W Śląsku grał Harold Jamison, to dopiero była radosna postać.

Słyszałem, że kiedy natknął się na przydrożne prostytutki, pytał, czy w Polsce dziewczyny mieszkają w lesie.

Wcale bym się nie zdziwił. (śmiech)

Jak do nas trafił, to od razu dość brutalnie zapoznał się z lokalną tradycją. Elegancka koszula, spodnie wyprasowane w kant, odpicowany, a ja na dzień dobry wylałem mu na głowę całe wiadro wody. Harold mało mnie wtedy nie zabił. Podczas ucieczki musiałem mu tłumaczyć, że jest w Polsce coś takiego jak śmigus-dyngus.

W Śląsku obchodziliście go wyjątkowo hucznie.

Największe niespodzianki mieli oczywiście ci, którzy o tym nie wiedzieli. Pamiętam, że Muli Katzurin, widząc nadbiegającą bandę z wiadrami, zamknął się w samochodzie. Kazał asystentowi rozpocząć trening i przyszedł dopiero w trakcie zajęć.

Harold po trzech minutach gonienia mnie w końcu zrozumiał, że to zabawa. Spodobała mu się. Pierwszym pytaniem, jakie zadał, było, czy trenerów też można lać. Uśmiechnął się słysząc „jak najbardziej” i poprosił, żeby dać mu największe wiadro na trenera Urlepa.

Urlep przychodził na treningi w Poniedziałek Wielkanocny w kurteczce ortalionowej i klapkach.

Jak już wiedział, o co chodzi, to parę razy i jemu zdarzyło się uciekać. Kiedyś Dainius Adomaitis gonił go od Hali Ludowej prawie do ZOO.

Adomaitis to charakterny gość. Jest teraz trenerem reprezentacji Litwy.  

Jak trzeba było kogoś spacyfikować, przywołać do porządku, to on to robił. Zwykle od takich spraw był kapitan, czyli ja. Dużo do powiedzenia mieli też rozgrywający, zwłaszcza „Ray” Miglinieks. W szatni nie zawsze jest miło.

Domyślam się, że najczęściej wystarczała złość Urlepa.

Kiedy go pierwszy raz oblaliśmy, zdenerwowanie trenera osiągnęło apogeum.

Jemu akurat lepiej było nie podpadać. W reprezentacji Polski wprowadził tak ostry reżim treningowy, że Wiktor Grudziński wymiotował z wysiłku codziennie przez 10 dni z rzędu. Podobno w każdej drużynie znajdował sobie kozła ofiarnego. 

I to niejednego! Te kozły się rotowały. Jak byłeś kozłem ofiarnym, to wiedziałeś, że nim jesteś. Co byś nie zrobił na treningu, to i tak wszystko było źle. Te psychologiczne zagrywki Urlepa trzeba było przetrwać.

Obejmując naszą kadrę, Słoweniec wprowadził do niej psychologa i – uwaga – obowiązkową medytację.

Z psychologiem próbował już wcześniej w Śląsku, wyłapywał takie nowinki. Przychodził człowiek, zadawał dziwne pytania, a my na nie nie odpowiadaliśmy. To były inne czasy.

Mieliście odwagę mówić do Urlepa per „Gargamel”?

Nikt oficjalnie tak się do niego nie zwracał, bo wyobraź sobie, jakimi konsekwencjami by to groziło. Za kadencji Urlepa w Śląsku nie było nietykalnych. Ja też w paru meczach nie zagrałem. Trener był znany z tego, że potrafił za karę nie wpuścić cię przez cały mecz na boisko.

Usłyszałeś od niego kiedykolwiek komplement?

Jakoś sobie nie przypominam. (śmiech) Trener Urlep nie chwalił zawodników, piętnował ich błędy.

Pamiętam jedno ze spotkań ligowych. Dostałem piłkę na samym początku meczu, obrońcy nie było, rzuciłem za trzy, trafiłem. Zawody się skończyły, wygraliśmy. Następnego dnia zostałem wezwany przez trenera na meeting, Urlep był mistrzem meetingów.

Oglądanie zapisu wideo, analizowanie gry, tak?

Tak. Przez dwie godziny miałem tłuczone do głowy, że w tamtej sytuacji nie powinienem rzucać.

– Trenerze, była czysta pozycja.

Miałeś podać! – nie patyczkował się Urlep.

– Ale przecież trafiłem…

Nieważne, czy trafiłeś. Wprowadziłeś nerwowość w drużynie, bo złamałeś zagrywkę.

Jaką zagrywkę zaplanował Urlep przed słynnym rzutem Krzykały? Do zakończenia spotkania z Anwilem, po celnym rzucie Romana Prawicy, pozostała sekunda. Wątpię, żeby Słoweniec – jak później Wenta – mówił wam w przerwie, że macie dużo czasu.

Szczerze, to nie pamiętam, co mówił. Podejrzewam natomiast, że na pewno nie tak miała wyglądać ta akcja. Plan był raczej taki, żeby posłać długie podanie jak najbliżej kosza rywali. Koszykarze z Włocławka nam to uniemożliwili, dlatego Jacek rzucał spod naszego.

I Urlep, i Katzurin nie znosili przegrywać. Ten drugi, prowadząc Zachód, ustanowił negatywny rekord punktowy Meczu Gwiazd.

Urlep nigdy nie był zainteresowany atakiem, dla niego liczyła się głównie obrona. Dlatego część z nas zostawała po treningach, żeby zrobić jakikolwiek trening rzutowy. Tych za Urlepa nie było prawie wcale.

Wspomniany Pluta ćwiczył do zgaszenia światła. Gdy gasło, wręczał cieciowi flaszkę i kontynuował. „Miał dziewiętnaście lat, kiedy Keith Williams rzucał mu piłki na alley-oopy i on je kończył” – tak zapamiętał cię autor niesamowitej serii 238 trafionych osobistych z rzędu.

No wiadomo, młody gniewny, ponosiła mnie fantazja.

Czym jeszcze objawiało się to, że byłeś tym młodym-gniewnym?

Mam taką anegdotę.

Dawaj.

Nie pierwszy raz pojechaliśmy z kadrą do Władysławowa, w Cetniewie jest Centralny Ośrodek Sportu. Po wyczerpującym treningu wyszliśmy się odstresować. Wracamy spokojnie do ośrodka, we dwóch. Przy deptaku siedzi paru łepków, chyba skinheadzi. Coś burczą pod nosem. Wiem, że w takiej sytuacji nie ma sensu dyskutować, ale mój kolega się zapomniał i zaczął odpowiadać. Zobaczyłem tylko, że goście wstają, ściągają kurtki i psik. Oślepłem. Trzeba było uciekać.

Jak?

Na oślep, nie widziałem nic. Na szczęście deptak był prosty. Modliłem się tylko, żeby przypadkiem nie skręcić, bo z boku, wiadomo, drzewa. Udało się, wykończony gdzieś usiadłem. Pamiętałem jedynie, żeby nie trzeć oczu. Łzy mi kapały, z nosa leciało. Odczekałem aż zacząłem cokolwiek widzieć. „Ciekawe, co z tym kolegą”. Idę. Po drodze wyrwałem z ziemi drewniany znak wskazujący plażę. „Trzeba będzie zrobić tam porządek”.

Zrobiłeś inspekcję?

Nikogo nie było, żadnej krwi. Myślę: „O co chodzi?”. „Dobra, nie będę chodził z taką twarzą po całym Władysławowie”. Nie minęło kilkanaście minut i z powrotem byłem w hotelu. Kolega wrócił zaraz po mnie. Okazało się, że nawet go nie bili. Wszystko wyjaśnili sobie słownie. „Fajnie” – mówię. „Tylko dlaczego ja dostałem tym gazem”. I to jeszcze nie był współczesny, cywilizowany gaz, tylko taki bezczelny, ruski z puszki. Trener przez trzy dni pytał mnie, co się dzieje z moimi oczami, czemu nie śpię w nocy. Cały czas były czerwone, twarz piekła mnie niemiłosiernie.

To twoje najmocniejsze wspomnienie związane z kadrą?

Mam inne. Kiedyś zaliczyłem wyjazd z kibicami Legii.

Słucham?!

Wracałem z meczu kadry Polski, był w Pruszkowie. Odwieźli nas do Warszawy, wysiadłem przy Dworcu Centralnym i do Wrocławia miałem dotrzeć pociągiem. Wsiadłem do przedziału, założyłem walkmana. Pełen relaks. Muzykę zaczęły jednak zagłuszać coraz głośniejsze śpiewy z zewnątrz. Podchodzę do okna, a tam cały peron w kibicach. To były jeszcze te czasy, kiedy nie było dla nich specjalnie dedykowanych pociągów, jeździli bez obstawy.

No i co tu zrobić? Zostać, zmyć się?

Na ucieczkę było za późno. Przez okno nie będę wyskakiwał, drzwi nie zablokuję, nie ma szans. Siedziałem w tym przedziale z duszą na ramieniu i czekałem na rozwój wypadków. Ruszyliśmy. Jedziemy, jedziemy, otwierają się drzwi i przychodzi ten moment, kiedy słyszysz sakramentalne: „a ty, skąd, kurwa, jesteś?”.

Nie było żartów.

Nerwy straszne. Wstałem, nabrałem powietrza i mówię: „WKS Śląsk Wrocław”. Zaraz szybko dodałem, że koszykówka, „wracam z meczu reprezentacji”. Padło jeszcze parę niewygodnych pytań. „Tylko teraz nigdzie, kurwa, nie wychodź” – zaordynowali. Jakbym się gdzieś wybierał… Po kilku, może kilkunastu minutach przyszedł jakiś starszy, kumaty koleś, pewnie decyzyjny. Ze stresu nawet nie zapamiętałem, jaką miał ksywkę.

Dogadaliście się?

Powiedział, że zostanie ze mną i tak jechaliśmy razem aż do Wrocławia. Było nawet sympatycznie. Spędziliśmy te parę godzin dyskutując na tematy kibicowskie Śląska i Legii. Dowiedziałem się, że jadą właśnie na mecz do Lubina. Kiedy już poczułem się nieco bardziej komfortowo, mój rozmówca został gdzieś wezwany. Wrócił kompletnie zalany i znów zacząłem liczyć minuty do końca podróży, z pijanymi nigdy nie wiadomo. Szczęśliwie był to raczej radosny pociąg. Legioniści skroili jakichś ruskich na 11 litrów spirytusu. Mieli co pić. (śmiech)

Czytałeś „Stan futbolu”?

Nie za bardzo lubię czytać sportowe książki, poza biografią Jordana i kilkoma innymi wyjątkami. Czytam głownie fantastykę.

Twoje ciało zdobi tatuaż Lorda Vadera. Nosisz pierścień bohatera dzieła George’a Lucasa, ale nie przeszedłeś drogi Anakina Skywalkera. Dla swoich nigdy nie byłeś tym złym. W Śląsku spędziłeś szesnaście sezonów.

Oczywiście miałem oferty z innych klubów. Mogłem grać w Kolonii, zgłosił się do mnie Trefl. Prowadziliśmy rozmowy, ale jak tylko dowiedziałem się, że Śląsk jest zainteresowany przedłużeniem umowy, temat przestał dla mnie istnieć. Nie za bardzo chciałem wyjeżdżać z Wrocławia.

Krzysztof Stanowski pisze, że często klubowe legendy to bezjajeczni nudziarze, którzy trzęśli się na samą myśl o wyjeździe, zmianie otoczenia.

Wydaje mi się, że każdy przypadek jest tu indywidualny. To prawda, grałem przez ileś lat w Śląsku, ale ten Śląsk jako drużyna cały czas się rozwijał. Zdobywaliśmy mistrzostwa, występowaliśmy w pucharach. Pokonaliśmy u siebie Maccabi Tel Awiw, ograliśmy w Madrycie Real. Staliśmy się drużyną rozpoznawalną w Europie i wchodziliśmy na coraz to wyższy poziom. Pamiętam, że jak zaczynałem grać w Śląsku dostawaliśmy od Barcelony czterdziestoma, pięćdziesięcioma punktami. A po latach niedużo zabrakło nam do awansu do Top 16.

schettt

Od Barcelony to były mniej więcej takie bęcki, jakie reprezentacja zbierała podczas tournée po Stanach Zjednoczonych.

Inny świat, kosmiczna różnica. Liga uniwersytecka bije na głowę rozgrywki w Polsce, a grające w niej drużyny na parkiecie prezentują się lepiej niż niejedna europejska potęga.

Trafiając do college’u mogłeś paść z wrażenia. Szatnie w USA były większe niż niektóre polskie hale. Na tle miejscowych prezentowaliście się jak goście, którzy wyszli na poranny jogging. 

Z hal bardziej gimnastycznych niż widowiskowych przeniosłem się do obiektu na szesnaście tysięcy ludzi. Tylu przychodziło na mecze Providence.

Grałeś też dla niespełna dwukrotnie większej liczby widzów.

W Syracuse, to dopiero był przeskok! Mieli halę do futbolu amerykańskiego, o pojemności 60 tys. Na koszykówkę była dzielona na pół, zawsze był komplet. W Polsce zdarza się, że do czasu zdobycia pierwszych punktów przez gospodarzy wszyscy klaszczą. Tamtejsza  tradycja mówi studentom: stój i rycz. Trener nakazywał nam: „Dajcie im szybko rzucić tego kosza. Niech się już uciszą”. (śmiech)

Bogatszy o doświadczenia z gry za oceanem, byłeś jedną z podpór młodziutkiej reprezentacji Kijewskiego. W Barcelonie dotarliście do ćwierćfinału ME. To prawda, że żyliście wtedy na walizkach? Każdy kolejny udany mecz to było rozpakowywanie toreb?

Oczywiście nie chcieliśmy jechać do domu, ale każdy się troszkę przygotowywał do wyjazdu. Byliśmy realistami.

To pakowanie nie może dziwić. W okresie gdy Arkadiusz Koniecki postanowił zabrać was na pamiętne tournée, reprezentacja Polski mierzyła się w eliminacjach z Luksemburgiem.

Dlatego nie oszukiwaliśmy się, że zakończymy to jakimś strasznym sukcesem. Szczególnie, że były takie mecze, jak ten przeciwko Hiszpanii. (w meczu drugiej fazy mistrzostw Polska przegrała z gospodarzami turnieju 61:104)

To był w twoim wykonaniu świetny turniej, ale ćwierćfinał z Grecją akurat ci nie wyszedł.

Takie życie, zagrałem słabiej.

Po trzech kwartach prowadziliście dziesięcioma punktami. Trener zdecydował, że w ostatniej odsłonie trzeba grać pod faul. Zawiedli ślepi na przewinienia Greków arbitrzy?

Nie powiem, że to sędziowie sprawili, iż wygrali rywale. Troszkę jednak pomogli Grekom. Albo inaczej, przede wszystkim nam przeszkadzali. Przyjechała drużyna nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co i miała pokonać tak szanowaną ekipę? Takie myślenie było u wszystkich zakodowane.

Za trenera Urlepa kadrowicze na obozach nie mogli sami dobierać się w pary. To on decydował, kto z kim śpi w pokoju. W ramach integracji, stosował nieustanną rotację, co starali się sprytnie omijać starsi kadrowicze. Ty w Barcelonie z kim dzieliłeś małżeńskie łoże?

Chyba z Dominikiem Tomczykiem.

Który już jako 16-latek rzucał w lidze po 40 punktów.

I to dużo mówi o tym jak było kiedyś, a jak jest dzisiaj. Ostatnio odbył się finał mistrzostw Polski U-20. Śląsk Wrocław pokonał WKK Wrocław. I pomyśl, że żaden z uczestników finału  nie gra w ekstraklasie. Nie tylko dlatego, że we Wrocławiu jej nie ma, problem jest poważniejszy. U nas o zawodniku 25, 26-letnim wszyscy mówią: „młody”, „obiecujący”. „Zielony, jak on jest, kurwa, młody?!” – powiedział mi raz kolega z Serbii. „U nas, jak chłopak przekroczy dwudziestkę i nie gra, to zastanawia się nad innym zawodem. Bo najwidoczniej nie ma talentu do koszykówki”.

Ty miałeś talent?

Na pewno miałem trochę szczęścia. Przyjechałem do Wrocławia mając 16 lat i z miejsca grałem w ekstraklasie. W pierwszej reprezentacji zadebiutowałem zaraz po skończeniu pełnoletności. Musiałem walczyć z wielkimi chłopami. Nieraz dostałem po zębach, byłem chudy, przewracałem się jak kawka. Albo dasz radę, albo nie. Nie dajemy szans młodym ludziom, wynik ma być na już. To jest jeden z grzechów głównych polskiej koszykówki. Dlatego właśnie nie mógłbym być trenerem.

Powtórzę zdanie napisane w 2000 r. „Gdyby nie Adam Małysz, najpopularniejszą zimową dyscypliną byłaby koszykówka”. Małysz odszedł, skoki dalej ogląda się do rosołu, a twój sport przegrywa sromotnie z siatkówką,. W żużlu sponsora tytularnego ma i ekstraklasa, i 1. liga.

No a PLK takowego nie ma. Szkoda, bo to dodatkowe pieniądze dla klubów.

Euroliga nie jest już transmitowana w otwartej stacji.

U nas kompletnie leży promocja. Śledzę ligę i parę razy zdarzyło mi się przegapić mecz w telewizji. Przełożono go, a ja – pasjonat – nie trafiłem na taką informację. To jakim cudem ma zainteresować się koszykówką niedzielny kibic? Jak chcemy przyciągnąć nowych ludzi do dyscypliny? Telewizja daje jedno spotkanie w tygodniu. Jest platforma Emocje.TV, lecz to wciąż mało. Brakuje reklam, zapowiedzi, działań na Youtube, Facebooku. A w przypadku tych ostatnich, nie mówimy przecież o jakichś horrendalnych kosztach. Trzeba zacząć o tym rozmawiać.

ROZMAWIAŁ HUBERT KĘSKA

* fragment książki Jacka Antczaka „Adam Wójcik. Rzut bardzo osobisty”

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

11 komentarzy

Loading...