Reklama

Minęło 45 lat, a Rocky wciąż inspiruje. O filmie, który stał się fenomenem

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

22 listopada 2021, 17:33 • 25 min czytania 15 komentarzy

Sylvester Stallone nie mógł się spodziewać, że stanie się gwiazdą. W teorii nie miał na to żadnych zadatków. Grał kiepsko, z powodu paraliżu części twarzy mówił w taki sposób, że nawet Arnold Schwarzenegger rzucił mu kiedyś: „Sly, masz akcent”. Wystarczył jednak jeden scenariusz, jedna rola, jeden film. Kiedy pojawił się „Rocky”, Stallone stał się wielki. Dziś trzeba jednak uznać, że Rocky Balboa swoją popularnością przebił nawet jego twórcę. 45 lat później ludzie wciąż biegają po schodach w Filadelfii. Wciąż nucą „Eye of the Tiger” (choć to akurat z trzeciej części). Wciąż czerpią inspirację z historii Rocky’ego. Jak powstał ten film i jak stał się światowym fenomenem?

Minęło 45 lat, a Rocky wciąż inspiruje. O filmie, który stał się fenomenem

UWAGA: W TEKŚCIE NAPOTKACIE SIĘ NA SPOILERY Z FILMU

Film? Kiepski. Historia? Znakomita

Ustalmy na początku jedno, choć będzie to kontrowersyjne stwierdzenie: „Rocky” nie jest wybitnym filmem. Łatwo to stwierdzić, gdyby popatrzyć na niego krytycznym okiem. Owszem, ma kilka znakomitych ujęć i niezłych kompozycji muzycznych. Owszem, niektórzy aktorzy w tle dają z siebie wszystko. Nawet Stallone wznosi się na wyżyny swoich umiejętności. Ale konstrukcja całego filmu kuleje.

„Rocky” zbyt często idzie na skróty. „Rocky” korzysta z klisz i to w niezbyt udany sposób. Wreszcie – co widać zwłaszcza w pierwszej połowie filmu – „Rocky” cierpi, gdy główny bohater wdaje się w dłuższe dyskusje, bo te są napisane całkowicie nieskładnie. I owszem, ma to pewnie swój urok – Balboa w końcu ma nawet problem z zapisaniem niektórych nazwisk i widać, że nie jest zbyt dobrze wykształcony – ale widza powtarzane sto razy „Yo” może zacząć drażnić.

Ale kiedy Stallone zaczyna trenować…

Reklama

Od tego momentu zgadza się tam właściwie wszystko. Bo główne skrzypce zaczyna odgrywać historia, nie sama „sztuka filmowa”. Sekwencja treningów. Bieganie po mieście. Schody. Obijanie mięsa w rzeźni. Niepewność Rocky’ego tuż przed walką jego życia. Sam pojedynek. Ostatnie 50 minut filmu wciąga widza, pochłaniając go w całości. I fakt, „Rocky” pozostaje jednym z najgorszych zwycięzców nagrody dla najlepszego filmu na oscarowej ceremonii (a rywali miał, swoją drogą, znakomitych). Ale zupełnie nie może dziwić, że wtedy – na fali swojej popularności – tę nagrodę zdobył.

Paradoksalnie – wówczas wygrał przez to, że na ekranie Balboa finalnie został pokonany. Ale… czy na pewno? Bo przecież to nie historia tylko o boksie. To historia o tym, że nieznany nikomu zawodnik był w stanie – przy sporej dozie szczęścia, ale jednak – wejść niemal na szczyt. Boks jest tu tylko tłem. A to że przegrał walkę? Nie ma żadnego znaczenia. Ba, wręcz dodaje filmowi realizmu, a widz nie może się o to oburzać – „Rocky” wygrał w końcu znacznie więcej. Nowe życie, miłość, uznanie.

Wszystko, czego mógł chcieć. A dzięki niemu i Stallone zdobył to, czego naprawdę długo pragnął.

Sylvester dobija do dna

Nie sądziłem, że zrobię karierę w filmie. Kiedy próbowałem zdobyć fuchy w reklamach, reżyser pytał: „Co mówisz? Co to za język?”. Wiedziałem, że jest źle, kiedy Arnold Schwarzenegger powiedział mi: „Masz akcent”. Pomyślałem: „Ja mam akcent? Przepraszam, co?”. Ale to prawda – mówił Stallone po latach, gdy zaproszono go na festiwal w Cannes, by celebrować jego karierę.

„Akcent”, o którym mowa, to efekt komplikacji przy porodzie, przez które Sly ma częściowo sparaliżowaną twarz. Stąd słynna już opadająca w dół warga i problemy z wymową. Przez to zresztą w dzieciństwie dokuczały mu inne dzieciaki. Dorastał w Hell’s Kitchen, dzielnicy, którą możecie kojarzyć z wielu filmów. Rzadko jest w nich ukazana w dobrym świetle. Wdawał się w bójki, często był zawieszony w szkole, miał słabe oceny. Unikał też kłótni rodziców, więc często nocował w domach innych członków rodziny.

Reklama

Gdy dorósł, dostał nakaz eksmisji. Przez trzy tygodnie spał nawet na dworcu autobusowym. To wtedy zaakceptował ofertę wystąpienia w soft porno, które – gdy stał się znanym aktorem – przeżyło nagle drugą młodość. Za rolę dostał 200 dolarów. Zachęciło go do aktorstwa, próbował dostać się do wielu filmów, zwykle był odrzucany. Przed „Rockym” właściwie jedyną rolą, z której można go było kojarzyć był dość kiepski film „Chłopaki z Flatbush”, gdzie grał jednego z tytułów bohaterów, członków gangu. Wtedy nawet nie wiedział, jak ważny w jego karierze okaże się ten obraz. Po wystąpieniu w tym filmie pierwotnie poczuł jednak potrzebę zmian.

Pomyślałem, że to czas wyjechać do Kalifornii, więc się tam przeniosłem. Wiele się jednak nie zmieniło, dalej wszystko szło mi kiepsko. Musiałem nawet zdecydować się na sprzedaż psa, bo inaczej nie byłby dobrze karmiony – wspominał Sly. Z psem, Butkusem, to znana historia, choć… opowiadana na tysiąc sposobów. Raz mówi się, że Stallone odkupił go potem za 15000 dolarów (on sam pisał o tym na Instagramie), mimo że sprzedał za ledwie 40. Raz, że oddał znajomym, prosząc ich o zaopiekowanie się nim. Innym razem zmieniają się jeszcze drobne szczegóły. Która wersja jest prawdziwa? Trudno dociec.

W życiu Stallone’a przed „Rockym” wiele rzeczy zostało udramatyzowanych z czasem, miejsce to na uwadze.

Pewnym jest jednak, że w wieku 28 lat Sylvester żył w brudnym, małym mieszkaniu razem z pierwszą żoną. Oboje spodziewali się dziecka. Stallone nie miał łatwo i był bliski rezygnacji z aktorstwa. Rocky też nie miał łatwo i był bliski rezygnacji z boksu. Rocky zresztą również żył w brudnym mieszkaniu, też marzył o czymś więcej. Szybko pojawiły się więc pytania: czy Sylvester nie przelał na papier swojego własnego życia?

Są pewne podobieństwa. Rocky miał w sobie pasję, inteligencję i talent do boksu, ale nikt go nie zauważał. Kiedy przyszła szansa, każdy mówił: „Hej, ten Rocky, gość jest dobry”. Mnie też się to przydarzyło. Obaj przeszliśmy spory kawał drogi, zanim w końcu dostaliśmy szansę. To zabawne, bo dziś mnóstwo osób, które przez lata powstrzymywały się od komplementów, mówi mi, że mnie lubi. Rocky’emu też się to przydarzyło – mówił Sly.

I faktycznie, trudno nie dostrzec, że gdzieś z tyłu głowy Stallone mógł mieć własne życie. Główna inspiracja dla Rocky’ego była jednak inna.

Ali pada na deski

Chuck Wepner był bokserem ni to złym, ni wybitnym. Kilka lat temu powstał o nim dokument, później też film fabularny, którego scenariusz czytał (i zaaprobował) zresztą sam Stallone. Bo Sylvester i Chuck dobrze się znają. Połączył ich właśnie „Rocky”. Wepner nie brał jednak żadnego udziału w jego tworzeniu, ale bez niego filmu po prostu by nie było. A właściwie filmów, bo franczyza ma już osiem części i kolejną („Creed III”) w drodze.

Jaką rolę odegrał więc Chuck?

Zacznijmy od walki z Sonnym Listonem, zresztą ostatniej w życiu Sonny’ego. To był czerwiec 1970 roku, 31-letni Wepner podchodził do niej z bilansem 20-5-2. Pewnie miałby lepszy, gdyby walczył uważniej i z większą ringową inteligencją oraz świadomością. Ale nie, przez lata dążył do tego, by rywala znokautować. Często mu się to udawało, czasem obrywał przez to i on. 11 razy złamano mu nos. 338 razy zakładano szwy. Po pojedynku z Listonem dorobił się aż 72. I to właśnie dlatego, że – jak to on – nawet z byłym mistrzem świata nie zamierzał walczyć ostrożnie.

SZERSZY OPIS HISTORII WEPNERA ZNAJDZIECIE W TYM MIEJSCU

Miał serducho. Jak Rocky. Ale czegoś brakowało mu jednak do tego, by przebić się wyżej. – Barney Felix, sędzia walki z Listonem, przyszedł do mojego narożnika, rozłożył dłoń i zapytał, ile palców widzę. Powiedziałem: „A ile razy mogę zgadywać?”. Poprosiłem go, by dał mi przeboksować następną rundę, mówiłem, że wszystko ze mną w porządku – wspominał Wepner. Ale w porządku nie było. Rywala po prostu… nie widział, tak był rozbity. Zamiast niego po powrocie na środek ringu trafił lewym sierpowym w sędziego. Walkę natychmiast przerwano.

Po tej porażce Chuck myślał o zakończeniu kariery. Przez dwa dni właściwie się nie ruszał, lodem obkładały go żona i matka. Ostatecznie jednak postanowił dać sobie jeszcze jedną szansę. Wyszedł więc z powrotem na ring i… przegrał. A potem jeszcze raz. Dopiero dwie kolejne walki zakończyły się jego zwycięstwami, ale w następnej znów uznał wyższość rywala. I wtedy stało się coś zupełnie niespodziewanego. „Bayonne Bleeder”, jak go zwano, osiem razy z rzędu schodził z ringu jako zwycięzca.

Sam mówił, że nauczył się wtedy, jak unikać ciosów. Po ósmej wygranej z rzędu Don King, jeden z najbardziej znanych bokserskich promotorów, obiecał mu walką z George’em Foremanem, gdy ten „rozprawi się z Alim w Zairze”. Tyle że to Muhammad Ali wygrał tamto starcie i przejął mistrzowskie pasy. Wepner podejrzewał, że to tyle z jego szansy na walkę o pas. Ale Ali, jak wspominano, chciał zmierzyć się z białym przeciwnikiem, który był notowany w rankingu. Wepner zajmował ósme miejsce, był dobrym kandydatem. Walkę więc zaklepano.

Chuckowi nikt nie dawał szans. Spodziewano się, że przegra szybko, przez nokaut. Ali zapowiadał, że stanie się to w trzeciej rundzie. Tymczasem Wepner nie tylko wytrzymał do ostatniej, 15. rundy (przegrał przez TKO kilkanaście sekund przed końcem pojedynku), ale w dziewiątej… sam posłał Alego na deski potężnym ciosem w okolice wątroby. Pomógł sobie też nieco nadepnięciem na stopę rywala, którego nie zauważył sędzia. Zaczęło się liczenie – dopiero trzecie w karierze Muhammada. I tylko bajkowego zakończenia brakowało. Ali, rozsierdzony takim obrotem spraw, przez kolejne rundy niemiłosiernie punktował rywala.

Ale nie znokautował.

Nie chciałbym spotkać Chucka Wepnera w ciemnej uliczce – powiedział Ali po walce. Nigdy zresztą w takich okolicznościach się nie spotkali, wręcz przeciwnie, obaj zostali dobrymi przyjaciółmi. To jednak mniej dla nas istotna konsekwencja tamtej walki. Przede wszystkim ważne było to, że w jednym z kalifornijskich kin siedział, oglądając ten pojedynek, Sylvester Stallone. I nagle doznał olśnienia.

Patrzyłem na publiczność, widziałem, jak łapie ich dramaturgia tego pojedynku. Wepner miał wytrzymać może ze trzy rundy, żeby Ali mógł szybko iść pod prysznic. Ale trzymał się dłużej. I nagle, niespodziewanie, Ali upadł. Kino oszalało, tłum dał się porwać. A potem, w ostatniej rundzie, Chuck przegrał. Powiedziałem sobie: „To jest ta dramaturgia. Teraz pozostało mi tylko doprowadzić moją postać do tego momentu i mam swoją historię”.

Tak w głowie Sylvestra narodził się Rocky.

Stallone ma swój film

Dziś mówi się, że scenariusz napisał w dwa dni. Jest w tym sporo prawdy, ale trzeba tę historię obudować w kontekst, by zrozumieć, jak przebiegał proces twórczy w głowie Stallone’a. Bo początkowo w ogóle historii Rocky’ego nie ruszył. Przez niemal rok pozwolił dojrzewać idei w swojej głowie. Chodził w tym czasie na castingi aktorskie, z większości wychodził bez roli. Na jeden z takich przyszedł do Irwina Winklera i Robert Chartoffa, dwójki całkiem uznanych już wtedy producentów, którzy dla United Artists czuwali między innymi nad tworzeniem „Zbiega z Alcatraz” i kasowego „Czyż nie dobija się koni?” w reżyserii Sydneya Pollacka.

Sylvester dostał 15 minut w moim biurze. Lubiłem go i cieszyłem się tym spotkaniem, ale nie wiedziałem, co właściwie z nim zrobić. Dopiero, gdy wychodził po castingu, wspomniał, że pisze też scenariusze i zapytał, czy moglibyśmy na jeden zerknąć. Pomyślałem sobie: „Czemu nie?”. Następnego dnia go przyniósł – wspominał Chartoff. To jeszcze nie był „Rocky”, a „Paraside Alley”. Choć surowy w stylu i wymagał sporo pracy, spodobał się producentom, bo Stallone miał coś, co nazwali „świeżym głosem”.

Tyle że ten scenariusz Sylvester… zdążył sprzedać. Za 500 dolarów, by opłacić rachunki za mieszkanie. Pomyślał sobie wtedy, że w ciągu sekundy zyskał i stracił wielką szansę. Ale wtedy uznał, że to czas by spróbować z bokserem, którego od walki Wepnera z Alim miał w głowie. Powiedział duetowi producentów, że ma pomysł na inny scenariusz, a potem poszedł do domu i – dopingowany przez żonę – w kilka dni napisał to, co tak długo siedziało mu w zakamarkach umysłu.

Choć pierwotnie było to wszystko znacznie bardziej mroczne – trener Rocky’ego miał być rasistą, Rocky antybohaterem, a świat boksu miał się okazać na tyle brudny, że Balboa zrezygnował przez to z walki z Creedem, rozczarowany tym, co zobaczył. Potem Stallone pomysł zmienił, złagodził wydźwięk i stworzył niemal taki scenariusz, jaki później został przekształcony w film.

Gdy zaniósł go producentom, ci byli oczarowani. Przyszły reżyser, John Avildsen, też.

Scenariusz przesłał mi przyjaciel. Musiał mnie przekonać do przeczytania go, bo zupełnie nie interesowałem się boksem. Myślałem, że to głupi sport. Przyjaciel poprosił jednak o przysługę, a poza tym znałem Sylvestra, bo widywałem go na kilku castingach do moich filmów. Więc zacząłem czytać i na drugiej czy trzeciej stronie, gdy bohater rozmawiał ze swoimi żółwiami, poczułem się oczarowany Zrozumiałem, że to świetne studium postaci z boksem jako tłem, tak jak tłem dla „Przeminęło z wiatrem” była wojna domowa. Nigdy nie myślałem, że to film o boksie. Nie, to film o facecie, który miał marzenie – mówił.

Cała trójka stwierdziła, że to właśnie taki film, jaki chcą zrobić. Nowy, świeży, inny w wydźwięku. Stallone do nich trafił. Pozostało przekonać United Artists, bo Chartoff i Winkler podpisali niedługo wcześniej kontrakt na wyłączność. Ich szefowie nie byli jednak w pełni kupieni. Spodziewali się, że duet ich producentów będzie szedł raczej w stronę wielkich, kasowych widowisk z głośnymi nazwiskami. A ci planowali zrobić – jakby nie było – kameralny film napisany przez zupełnie nieznanego Sylvestra. Obiecali jednak dwa miliony budżetu, ale chcieli zaangażować do głównej roli gwiazdę. Padały nazwiska takie jak Robert Redford, Burt Reynolds czy Ryan O’Neal.

Stallone nie miał jednak zamiaru pozwolić, by ktokolwiek inny stał się Rockym. Nawet gdy dostał ofertę na 360 tysięcy dolarów za sprzedaż samego scenariusza.

Pomyślałem sobie: „Wiecie co? Znam już biedę. Nie trzeba mi wiele, bym przeżył”. Rozgryzłem to, nie byłem przyzwyczajony do dobrego życia. Wiedziałem, że jeśli sprzedam scenariusz i film okaże się sukcesem, a mnie w nim nie będzie, to skoczę z jakiegoś budynku. Byłbym bardzo zdenerwowany. To jedna z tych sytuacji, gdzie po prostu rzucasz kością i mówisz sobie: „Muszę spróbować. Muszę to zrobić. Może to będzie błąd i zabiorę ze sobą mnóstwo ludzi, ale wierzę w to wszystko”.

Spróbował. Producentom jasno powiedział, że bez niego filmu nie będzie. Ci więc musieli przekonać United Artists. Zrobili to… podstępem. Szefom napomknęli, że do głównej roli chcieliby zaangażować aktora z „Chłopaków z Flatbush”, ale nie powiedzieli którego. W United Artists spodziewali się, grającego głównego bohatera, Perry’ego Kinga. – Nie mogli zrozumieć, jak to możliwe, że ktoś, kto nazywa się Stallone, ma blond włosy i niebieskie oczy. Stwierdzili, że musi być z północy Włoch. [śmiech] Uznali, że jest bardzo dobry i zgodzili się na niego. Kiedy zrozumieli, że chodzi o Sylvestra, zaczęli zarzucać nas ofertami, byle tylko nie wystąpił w „Rockym”. Finalnie obcięli budżet o połowę. Z dwóch milionów dolarów zrobił się jeden – wspominał Chartoff.

Milion dolarów to naprawdę niewielki budżet, nawet jak na tamte czasy. Postanowiono jednak spróbować.

Przed nakręceniem filmu trzeba zebrać drużynę

Film miał więc już producentów, reżysera, scenariusz i odtwórcę głównej roli. Wkrótce pojawili się też kolejni aktorzy, z których… tylko jeden był pierwszym wyborem. Od początku w roli Pauliego, przyjaciela Rocky’ego, chciano obsadzić Burta Younga, który dopiero co zagrał w innym filmie United Artists. – Pracowaliśmy już z nim, wiedzieliśmy, że to wspaniały aktor i będzie idealny do tej roli – wspominał Chartoff. Young rolę przyjął z miejsca.

Z resztą postaci było trudniej.

Mickeya, trenera Balboy, szukano długo. Lee J. Cobb nie chciał brać udziału w castingu, Lee Strasberg przyszedł, zagrał i był przekonany, że rolę dostanie, bo po drugiej części „Ojca chrzestnego” był akurat na topie. Ale jego wymagania finansowe były zbyt duże, a równocześnie na castingu pojawił się Burgess Meredith. Początkowo nie zachwycił, ale gdy zaproponowano mu, by jedną ze scen ze Stallone’em odegrał własnymi słowami, nagle wszyscy uznali, że lepszego kandydata nie znajdą. Historia zresztą tak tu się splotła, że Strasberg w międzyczasie zadzwonił do Mereditha, z którym się znał, i powiedział mu, że będzie grać w „Rockym”, nie wiedząc o przesłuchaniu Burgessa.

Odtwórczyni roli Adrian [dziewczyny Rocky’ego] szukaliśmy najdłużej. Zdecydowaliśmy się na Carrie Snodgress, ale jej agent chciał za dużo pieniędzy. Wtedy Talia Shire przyszła na casting i była wprost olśniewająca. Od momentu, gdy ją zobaczyliśmy, nie rozważaliśmy nikogo innego. Talia była idealną osobą – wspominali Avildsen i Chartoff. Najciekawsze rzeczy działy się jednak z postacią niezwykle dla filmu znaczącą – Apollo Creedem, wzorowanym na Muhammadzie Alim.

Pierwotnie twórcy chcieli byłego mistrza, kogoś w rodzaju Joe Fraziera (który pojawia się zresztą w filmie w roli samego siebie), ale szybko zorientowali się, że ten nie potrafiłby grać jak Stallone, a Stallone walczyć jak on. Na ekranie wyglądaliby razem po prostu śmiesznie. Zaczęli szukać kogoś innego, chcieli postawić na Kenny’ego Nortona, ale ten był… za duży w porównaniu do Sylvestra. I wtedy, tuż przed początkiem zdjęć, pojawił się Carl Weathers. Choć nie grał wcześniej dużo, to okazał się idealnie pasować do postaci. Czy to w momentach, gdy okazuje się twardym biznesmenem. Czy kiedy wygłupia się przed walką, przebrany za Jerzego Waszyngtona, naśladując przy okazji Wujka Sama. Czy już w ringu, obijając Rocky’ego.

Carl przyszedł i powiedział nam, jak doskonałym jest wyborem do tej roli. Od razu wiedzieliśmy jedno – że nie brakuje mu pewności siebie – wspominał Stallone. – Miał czytać scenariusz razem ze mną. Nie miał pojęcia, kim jestem. Myślał, że jakimś chłopcem z biura, któremu przypadło takie zadanie. […] Przeczytał wszystko, myślałem, że jest dobry. A on obrócił się do producentów i powiedział: „Poradziłbym sobie znacznie lepiej, gdybym czytał to z prawdziwym aktorem”.

Stallone się nie obraził, wręcz przeciwnie. Uznał, że właśnie kogoś takiego potrzebują do roli pyszałkowatego, ale pewnego siebie i swoich umiejętności mistrza. Weathers dostał angaż. Najważniejsze postaci były zebrane. Można było zacząć kręcić.

Nie do zapomnienia

Całkiem możliwe, że to zdjęcia są najważniejszą częścią Rocky’ego. Aktorzy, jasne, poradzili sobie dobrze. Scenariusz był świetny. Stallone przeszedł przez kilkumiesięczny reżim treningowy w ramach przygotowania do roli. Ale gdyby nie to, jak nakręcono „Rocky’ego”, ten film mógłby nie przejść do historii. A tak stał się kultowy i zrewolucjonizował gatunek, pozostając najpopularniejszym filmem bokserskim w historii i jedynym, który doczekał się tylu części, z których niemal każda (patrzymy na ciebie, „Rocky V”), okazała się sukcesem. Przecież „Wściekły byk” czy „Za wszelką cenę” to lepsze filmy. A nikt nie mówi o nich tak często.

Powody? Są dwa. I jeden to właśnie to, jak tę historię ukazano.

Twórcy wcale nie mieli lekko, bo ograniczony budżet sprawiał, że zmagali się z ogromem problemów. Przede wszystkim – na nakręcenie całego filmu mieli 28 dni. Brakowało im statystów. Szefowie nie chcieli, by jechali do Filadelfii (zrobili to mimo tego) i woleli, by film powstawał w Kalifornii, co zresztą częściowo się stało. John Avildsen wspominał to tak:

Powiedziałem reszcie: „Możemy wymknąć się do Filadelfii, wezmę ze sobą kamerę, ekipę z Nowego Jorku. Będzie dobrze”. Pojechaliśmy i zaczęliśmy tam kręcić. Na bieżąco robiliśmy sporo zmian. Pierwotnie Rocky i Adrian na pierwszą randkę mieli pójść do restauracji, ale uznałem, że nie chcemy setki ludzi gadających w tle. Powiedziałem: „Niech idą na kręgle, łyżwy czy coś takiego”. Postawiliśmy na lodowisko, bo jedno było blisko i wyglądało jak Rockefeller Center dla biedaków. Producenci zrobili się jednak nerwowi i powiedzieli, że nie stać nas na statystów. Zaproponowałem, że mogłoby ich nie być, a lodowisko być zamknięte, żeby Rocky i Adrian musieli się wślizgnąć. Sylvester polubił ten pomysł, ale nie jeździł na łyżwach. Wpadliśmy więc na kolejny pomysł – niech jedzie tylko Adrian, a Rocky będzie biegł obok.

Takich sytuacji było znacznie więcej. Oszczędzano, gdzie się dało. Stallone do pracy przy filmie zaangażował pół rodziny i własnego psa (dokładnie tego, którego musiał – albo i nie do końca – sprzedać). Sceny treningu realizowano na faktycznej ulicy, jedynie z grupką statystów. Wiele innych osób to przypadkowi przechodnie. Pociąg, który miał przejeżdżać w tle w kilku scenach, był zwykłym pociągiem – jeden z asystentów reżysera stał kawałek dalej na torach i przez krótkofalówkę informował, gdy jakiś nadjeżdżał, żeby można było rozpocząć kręcenie. Większość ekipy wspominała to potem jako wspaniałą przygodę.

Wszyscy wiedzieli jednak, że jest kilka scen, które muszą być zrealizowane idealnie.

Pierwsza to oczywiście montaż scen z treningu Rocky’ego. Jasne, że większość bokserów nie podjęłaby się połowy ćwiczeń, które wykonywał Stallone (pompki z przeskokiem z ręki na rękę, serio?), ale dla widowiska to wszystko było idealne. Jednak to było tylko przygotowaniem do wielkiego finału – biegu przez miasto i po schodach, na które już raz wcześniej Rocky wszedł, ale z wielkim trudem. Po kilku tygodniach treningu zrobił to lekko, a na szczycie triumfalnie uniósł ręce, pokazując swoją przemianę. To prawdopodobnie najbardziej znany obrazek z całego filmu, do którego nawiązywało potem całe mrowie artystów, a nawet… sam Stallone w „Rockym II” i „Rockym Balboa”, szóstej części cyklu.

Cały ten bieg i jego nakręcenie stało się możliwe, bo na planie był Garrett Brown, który dopiero co wpadł na pomysł Steadicama, systemu stabilizującego kamerę, dziś używanego powszechnie w przemyśle filmowym. Wtedy była to nowość, która pozwoliła nakręcić „Rocky’ego” w inny, ekscytujący sposób. Bez Browna i jego wynalazku nie byłoby biegu po schodach (a i scenę okładania mięsa w chłodni zrealizowano by zupełnie inaczej), bo po prostu nie dałoby się go tak nakręcić. Swoje do tego obrazu dołożył też potem kompozytor, Bill Conti, którego „TU TU TU” przygrywające w tle, z miejsca rozpozna każdy fan serii, nawet obudzony w środku nocy.

Gdy biegłem po ulicy, ludzie rzucali we mnie rzeczami. Dostałem choćby pomarańczą. Nikt nie miał pojęcia, kim właściwie jestem. Dla nich byłem dziwakiem, obcym, do tego w bardzo brzydkim i znoszonym stroju, który biegł przez ich dzielnicę – wspominał Stallone. – Wiele osób mówiło mi, że najbardziej ekscytującą częścią tego wszystkiego jest bieg w górę schodów. Początkowo nie byłem w stanie zrobić tego w dobrym rytmie, byłem przekonany, że się wywrócę. Po kilku próbach się udało, nie miałem z tym problemu.

Trening to jedno, ale punktem kulminacyjnym filmu była walka. Cała sekwencja – od momentu wyjścia Rocky’ego do ringu, aż do ostatnich sekund filmu – kręcona była przez sześć kamer. Scott Conrad, który zajmował się montażem miał potem 84000 stóp – lub 25600 metrów – taśmy filmowej do przejrzenia i przycięcia w odpowiedni sposób! To tyle, że dałoby się z tego zmontować pełnometrażowy film, a tu chodziło o niespełna półgodzinne zakończenie.

Cała ekipa miała przy tym jedno w głowie: walka miała wyglądać jak najbardziej realistycznie.

Stallone studiował wcześniej setki godzin urywek z różnych pojedynków i starał się odwzorować to w ringu. Podobnie postąpił Avildsen, ale on oglądał filmy z boksem w tle. – Zorientowałem się, że boks na ekranie wypada często fatalnie. Dlatego chciałem, byśmy scenę walki kręcili na końcu i mogli zrobić to w odpowiedni sposób. Na początku Sly i Carl mówili sobie: „Teraz zrobię to, a teraz to”, ale nie wyglądało to dobrze. Zaproponowałem im, by rozpisali cały pojedynek. Sylvester zapalił się do tego pomysłu i wrócił następnego dnia z trzydziestoma stronami zapisków. Zaczęli próbować tego w ringu, nagrywałem ich moją kamerą i pokazywałem, jak to wygląda, by mogli coś poprawić. W końcu udało nam się stworzyć przekonujący obraz walki.

Stallone zaangażował się w to tak bardzo, że poprosił nawet Weathersa, by ten… uderzył go kilkukrotnie na poważnie. Chciał, by konkretne ciosy wypadły na ekranie tak realistycznie, jak tylko się dało. Zresztą obaj ostatecznie skończyli z siniakami i mniejszymi bądź większymi urazami. Opłaciło się. Choć widać, że i Balboa, i Creed w rzeczywistości z boksem nie mają wiele wspólnego, to walka przyciąga wzrok i budzi wielkie emocje.

Zresztą możecie przypomnieć sobie jak oglądaliście film i zadać podstawowe pytanie: czy zorientowaliście się, że w większości urywków na hali… nie ma publiki? Ekipy nie było stać na tylu statystów, więc zaciemnili trybuny i starali się zrobić wszystko, by to Rocky i Apollo przyciągali wzrok. Wszyscy wiedzieli, że sukces lub porażka filmu zależy od tego, jak wypadnie finalna walka. Gdyby była słaba, publika wychodziłaby z seansu rozczarowana, a film okazał się klapą.

Jak wyszło – wszyscy dobrze wiemy.

Bohater, jakiego potrzebowali

Wspominaliśmy o dwóch głównych powodach sukcesów „Rocky’ego”. Pierwszy to zdjęcia. Drugi – fakt, że film trafił idealnie w swoje czasy. I owszem, bez tego to wciąż uniwersalna historia o gościu z marzeniami, który dostaje szanse je zrealizować. Często wspominał o tym zresztą sam Stallone.

Rocky zdaje sobie sprawę, że nie jest kimś specjalnym, ale próbuje być specjalny. Chciałem stworzyć postać, która mówi jak dziecko, ale jest w niej sporo mądrości. Wcześniej nigdy nie widziałem bokserskiego filmu. Rocky to film o gościu, który chce wyciągnąć coś od życia. Wie, że pochodzi z innego świata, rozumie to. Mówi: „Nie jestem nawet godny walki o pas. Jestem żartem. Ale zdobędę tę dziewczynę”.

Rocky się nie poddawał. Rocky próbował zrobić coś ponad to, czemu – tak się zdaje – jest przeznaczony. Kupił tym publikę, a jego porażka – choć spodziewana – wręcz rozdzierała fanów emocjonalnie. Do dziś tak zresztą jest. Ale gdy w 1976 roku wchodził do kin, podbił serca wszystkich również dlatego, że… pasował właściwie do każdej narracji.

Podobał się czarnoskórej części społeczeństwa, bo Creed wygrał. Podobał się białej części społeczeństwa, bo wielu utożsamiało się z Rockym i jego marzeniami (niektórzy wręcz za bardzo, bo „Rocky” stał się obrazem bardzo lubianym przez… rasistów, co bardzo denerwowało samego Stallone’a. Inna sprawa, że zdaniem wielu badaczy kina faktycznie – choć niezamierzenie – film bywa w wydźwięku nieco rasistowski. Ale to zostawmy). Podobał się kobietom, bo Adrian nie jest typową bohaterką z tamtych lat, czyli seksbombą z plakatu. Wręcz przeciwnie. Jest skryta, nieśmiała, nieprzesadnie ładna, ale okazuje się pełna wewnętrznej siły i charakteru. Podobał się klasie robotniczej, z trudem wiążącej koniec z końcem. Podobał mniejszościom narodowym, zwłaszcza włoskiej. Podobał fanom boksu. Trudno było znaleźć kogoś, kto nie wyszedłby z kina usatysfakcjonowany.

„Rocky” to po prostu film, który dawał nadzieję, a Balboa jako postać miał ogromną siłę.

Każdego dnia tęsknie za tym filmem. Nigdy później nie miałem już takiej możliwości użycia własnego głosu, wyrażenia tego, co leży mi na sercu. Zawsze będę kochał to w Rockym, całej postaci. Gdybym ja coś powiedział, nie przejęlibyście się tym. Gdy mówił to Rocky, uznawaliście to za prawdę – mówił sam Stallone. I nie sposób się z nim nie zgodzić. Rocky dla wielu stał się ich przedstawicielem. Nawet jego finalna porażka ich w tym utwierdzała. Przecież duża część społeczeństwa – choć poza bokserskim ringiem – ostatecznie też nie potrafiła wygrać.

Rocky to człowiek ulicy. Ludzie patrzą na niego i widzą ogólnoamerykańską tragedię, człowieka bez odpowiedniej mentalności i kilku zalet, potrzebnych do wybicia się w tym społeczeństwie. Ale to postać, która operuje emocjami, ma w sobie wielki hart ducha i jest patriotą. A do tego jest dobry z natury, choć natura niekoniecznie była dobra dla niego – opowiadał Sly. I wydaje się, że miał rację. Wielu tak właśnie postrzegało Balboę. Zresztą krytycy też to przyznawali – to film, który wnika w ludzką naturę i nie upiększa, przedstawiając jej różne strony.

Mówiąc wprost: Rocky jest farciarzem, który dostał wielką szansę od losu. Ale to jedyne, co różni go od reszty ludzi. Jest jednym z milionów – a nawet miliardów – „nas”. Nie dziwi, że pokochała go publika.

Ludzie dobrze reagowali na pierwszych pokazach – wspominał Avildsen. – Zaprosiliśmy setkę przyjaciół na taki pokaz w siedzibie United Artists. Tam pokazaliśmy to po raz pierwszy. Na koniec wszyscy wstali z krzeseł i bili brawo. Nigdy nie widziałem takiej reakcji. Po seansie podszedłem do producentów i żartując, powiedziałem: „Mamy sporo roboty”. A oni odpowiedzieli: „Tak, tak”. Chcieli wiele zmienić, poprawić. Zorientowałem się, że nie będą traktować reakcji publiki poważnie, dopóki filmu nie obejrzą kompletnie losowo dobrani ludzie. Myśleli, że moi znajomi po prostu byli mili. Więc zorganizowaliśmy pokaz dla 400 obcych osób. Reakcja była ta sama. Wtedy uznali, że zmian nie potrzeba.

Z recenzjami bywało różnie, zdarzały się takie, które „Rocky’ego” bardzo krytykowały. Ale publika o to nie dbała. Gdy film wszedł do kin, te zaczęły się zapełniać, a reakcje zawsze były entuzjastyczne. Zresztą nie tylko wśród przypadkowych kinomanów.

Pamiętam pokaz przed 900 osobami z branży. Śmiechu nie było tam, gdzie powinien być. Reakcji na scenę walki brakowało. Obserwowałem to, patrzyłem, jak wszyscy opuszczają kino. Byłem zdruzgotany. To było upokarzające. Zszedłem trzy piętra po schodach, wyszedłem przed teatr i stali tam wszyscy. Kiedy mnie zobaczyli, zaczęła się wielka owacja. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem – wspominał Stallone.

Wszystko poszło jeszcze dalej. „Rocky” zdobył szereg nagród, na czele z trzema Oscarami, w tym za najlepszy film. Stallone stał się supergwiazdą. Film zarobił dobrze ponad 200 razy więcej, niż wynosił jego budżet. Powstało pięć następnych części i dwa kolejne sequele już pod tytułem „Creed”. Przede wszystkim jednak – Balboa do dziś inspiruje kolejne pokolenia.

Historia underdoga jest powszechna w boksie. Każdy pięściarz marzy o tym, by być częścią wielkiej walki i pokazać się przed tysiącami ludzi. Każdy chce dostać szansę odmiany swojego życia w jedną noc. Czułem to wszystko, gdy po raz pierwszy zobaczyłem film, a wtedy nawet jeszcze nie boksowałem. Rocky sprawił, że zwykły Kowalski mógł marzyć, postać sięgnęła do serc wielu ludzi. Film do dziś na mnie działa – mówił Paulie Malignaggi, dwukrotny mistrz świata. A inni wielcy bokserzy się z nim zgadzali. Zresztą Stallone został nawet wprowadzony do galerii sław tego sportu.

Zgodziłaby się z tym wszystkim też Filadelfia.

Rocky Balboa jest być może najsłynniejszym obywatelem tej miejscowości, mimo że istnieje tylko na ekranie. Na szczycie schodów, po których wbiegał, jest umieszczony odcisk jego stóp. W mieście stoi jego pomnik – który w środowisku artystów budzi zresztą wielkie kontrowersje – odbywają się też dwa rokroczne biegi imienia Rocky’ego. Równać z bokserem popularnością może się co najwyżej Benjamin Franklin, którego pomnik zresztą pojawia się w filmie.

Dochodzi nawet do tego, że turyści, odwiedzający miasto, pytają często przewodników, czy ci poznali może Rocky’ego. I nie, nie mają na myśli Stallone’a. Myślą, że Balboa to prawdziwy człowiek z krwi i kości. I chcieliby go spotkać, bo uwielbiają tego gościa, a do  Filadelfii przyjechali w dużej mierze po to, by odegrać kilka scen z filmu. Zwłaszcza tę na schodach. To już norma, jak podpieranie Krzywej Wieży w Pizie.

Rocky Balboa może nie istnieć, ale w Filadelfii jest kochany do dziś.

Sly odwiesił rękawice. Rocky nadal walczy

Balboa odmienił życie Sylvestra Stallone’a. Zrobił z niego gwiazdę. Pozwolił stworzyć inną kultową postać – Rambo. Na Rocky’ego reagowały największe postaci świata filmu (i nie tylko). Elvis chciał go obejrzeć wespół ze Stallone’em (ten jednak wystraszył się zaproszenia i nigdy z niego nie skorzystał), Charlie Chaplin zapraszał go do Szwajcarii (podobnie: Stallone tam nie poleciał), a Muhammad Ali zaprzyjaźnił się z aktorem, choć pierwotnie był na niego zły za to, w jaki sposób zachowywał się wzorowany na nim Creed.

Byłem tak wielki w świecie boksu, że musieli stworzyć postać taką jak Rocky, białą postać, by postawić ją naprzeciw mnie w ringu. Ameryka musi mieć wielkie białe postaci. Takie jak Jezus, Wonder Woman, Tarzan czy Rocky – mówił mistrz. Ostatecznie jednak przyznał, że film lubił, pojawił się nawet na Oscarach rok po tym, jak „Rocky” wygrał i stanął twarzą w twarz ze Stallone’em. Wszystko to z uśmiechem na ustach.

W rolę Balboy na ekranie Stallone wcielił się łącznie osiem razy. I to by było na tyle. Choć w drodze jest „Creed III”, Sly już kilka lat temu zapowiedział, że nie zagra w tym filmie. – Już w 2006 roku [po „Rockym Balboa” – przyp. red.] myślałem, że to koniec tej postaci. Byłem z tego powodu szczęśliwy. Nagle jednak pojawił się młody człowiek [Michael B. Jordan, grający główną rolę w „Creedzie” – przyp. red., który zmienił całą historię. To sprawiło, że ta znalazła ona swoje miejsce u nowej generacji, z jej nowymi problemami i nowymi wyzwaniami. Ja schodzę na bok, moja historia została opowiedziana. To był wielki przywilej, móc stworzyć i grać tak znaczącą postać – mówił Stallone kilka lat temu.

Rocky’ego na ekranie więc już nie będzie. Ale osiem filmów z nim – a zwłaszcza ten pierwszy – zostaną z widzami już na zawsze. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Balboa zainspiruje kolejne pokolenia. Bo to taki bohater, który właśnie to robi, gdy pojawia się na ekranie. I to jego największa siła.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. YouTube

Czytaj także: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

15 komentarzy

Loading...