Reklama

Jerzy Kulej – mistrz, który nie dał wyliczyć się życiu

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

19 października 2021, 14:29 • 28 min czytania 14 komentarzy

Gdyby żył, dziś kończyłby 81 lat. Choć był wybitnym pięściarzem, jego losy są zawiłe niczym lewe sierpowe, którymi często karcił swoich rywali, posyłając ich na deski. Jerzy Kulej jest powszechnie uważany za najlepszego boksera w historii Polski. Na 348 stoczonych walk przegrał zaledwie 25 razy, lecz nigdy nie był liczony – nawet na stojąco. Inaczej było w życiu poza ringiem, gdzie raz za razem przyjmował kolejne, wydawałoby się że nokautujące uderzenia. Mimo to, za każdym razem wstawał i dalej walczył.

Jerzy Kulej – mistrz, który nie dał wyliczyć się życiu

POWOJENNA [NIE]NORMALNOŚĆ

Własną wartość sobie i innym musiał udowadniać od najmłodszych lat. Wychował się na Ostatnim Groszu. Jakże symboliczna jest nazwa tej częstochowskiej dzielnicy. W początkach jej istnienia ludność Częstochowy przyjeżdżała do tamtejszej gospody, w której wielu przepuściło ostatnie pieniądze. Z czasem Ostatni Grosz swoją nazwą zaczął odzwierciedlać biedę jego mieszkańców. Możecie się zatem domyślić jak złe panowały tam warunki, skoro miejsce wyróżniało się na minus nawet w kraju tak bardzo dotkniętym przez wojnę.

Chcąc zyskać szacunek w takim środowisku, filigranowy chłopiec postanowił, że będzie imponował swoim kolegom brawurą. Wspinanie się po słupach, eksplorowanie powojennych ruin? Jurek rwał się do tego pierwszy. Rozbrajanie niewybuchów i tworzenie z nich petard? Był od tego specjalistą. Tak, jak i od wyławiania skarbów z okolicznych glinianek, co było zajęciem bardzo niebezpiecznym. Te przypominały bardziej bagna, w których czasami można się było natknąć nawet na ludzkie zwłoki. Ale on nurkował, biegał czy grał w piłkę. Był normalnym, aktywnym dzieckiem w – patrząc z naszej perspektywy – nienormalnym środowisku.

Maciej Petruczenko, redaktor „Przeglądu Sportowego” oraz wieloletni przyjaciel Jerzego Kuleja tak wspomina mistrza, który chętnie dzielił się z nim opowieściami z wczesnych lat młodości: – W okresie dzieciństwa stale grał w piłkę pod murami klasztoru jasnogórskiego. Nieustannie był przepędzany przez przeora, w opinii duchownego naruszając świętość i spokój tamtego miejsca. Ale jak widać, przeor nie wybił mu sportu z głowy. Jurek był wszechstronnie utalentowany. Zresztą w późniejszych latach ukończył studia na warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego.

Reklama

Lecz na nic zdawała się brawura Kuleja, gdy koniec końców o podwórkowym statusie decydowało prawo siły. Bez niego mógł pełnić rolę użytecznego, ale nadal tylko popychadła. Lata szkolne dobitnie mu to uświadomiły. To tam spotkał na swojej drodze niejakiego Henia – klasowego oprycha, który nie omieszkiwał poniżać przyszłego mistrza przy każdej nadarzającej się okazji. Ośmieszany, a nie raz i obity chłopak nawet nie miał komu poskarżyć się na swój los.

Jego ojciec był partyzantem, lata wojny upłynęły mu na zasadzaniu się na niemieckiego okupanta w okolicznych lasach. Walczył za kraj, za wolność. Ale kiedy ta nadeszła, nie mógł odnaleźć się w nowych warunkach. Powróciwszy do domu po nieudanej misji znalezienia pracy na Dolnym Śląsku, zdezerterował na drugim najważniejszym froncie w swoim życiu. Opuścił rodzinę dla innej kobiety. Matka Irena, którą Jerzy bardzo kochał i do końca życia zdrobniale nazywał mamusią, ciężko zniosła rozstanie z mężem, za którego wyszła w czasie okupacji.

To właśnie w trakcie wojny, w tym burzliwym dla naszego kraju okresie, na świat przyszedł Jerzy… choć wcale nie musiał. Nie ma gorszego czasu do wychowania dziecka niż wojna, stąd młode małżeństwo zastanawiało się nad aborcją. Zabiegu dokonać miała miejscowa akuszerka. Lecz kiedy wszystko było już ustalone, położna nie zjawiła się w umówionym miejscu i czasie – zatrzymała ją niemiecka obława. Para potraktowała to wydarzenie jako znak od Boga i tym sposobem Irena doniosła ciążę.

Po wojnie mamusi praktycznie nie było w domu – razem z córką w pocie czoła pracowały, aby wyżywić rodzinę. Jeśli już w nim była, to skrajnie zmęczona musiała zająć się utrzymaniem domostwa. W tej sytuacji obarczanie rodzicielki dodatkowymi problemami było nie na miejscu. Zwłaszcza, że młodego Jurka w zasadzie wychowywała ulica – był nauczony, aby brać sprawy w swoje ręce.

PRZEJŚCIE DO ATAKU

Pewnego dnia, przechodząc obok jednej z częstochowskich księgarni, Kulej zobaczył na półce książkę „ABC Boksu” autorstwa Konstantina Gradopołowa. Młody, garnący się do sportu chłopak zakupił pozycję, w której poza teorią znajdowały się również pomysły na ćwiczenia praktyczne. Lektura pochłonęła go bez reszty i to zgodnie z jej wskazówkami Jerzy zbierał pierwsze bokserskie szlify. Następnie, przygotowany poprzez lekturę, zawitał w progach Startu Częstochowa. Wywarł tam dobre pierwsze wrażenie na trenerze Wincentym Szyińskim – człowieku, który w pierwszych latach kariery Kuleja będzie jego mentorem. Otoczy go wręcz ojcowską opieką, a z czasem po prostu staną się wielkimi przyjaciółmi.

Po dwóch miesiącach bokserskich praktyk, uzbrojony w nowe umiejętności piętnastolatek zdecydował się postawić swojemu szkolnemu oprawcy na oczach reszty klasy. Jego rówieśnicy przewidywali, że górujący warunkami fizycznymi Henio zmiażdży mikrusa. Tymczasem Kulej przepuszczał każdy atak swojego oponenta, samemu raz za razem posyłając celne ciosy na jego głowę. W efekcie facjata szkolnego watażki wyglądała, jakby włożył ją do gniazda os. Tym sposobem Jurek strącił go z piedestału i pokazał reszcie, że grupa ma nowego króla.

Reklama

ODBIERZ NAJWYŻSZY CASHBACK NA START BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!

Swoista „koronacja” nastąpiła dzień później, gdy Henio przyszedł do klasy, a wraz z nim mama oraz dyrektor placówki, w celu znalezienia winnego pobicia chłopaka. Po tym co zobaczyła grupa, nikt nie odważył wskazać palcem na Kuleja. Lecz on sam zdecydował się przyznać. Mikrus nie dobijający wzrostem do metra i siedemdziesięciu centymetrów, będący klasowym popychadłem, tak sprał największego kozaka, który teraz tym bardziej palił się ze wstydu. I choć Jurka nie ominęła kara – dostał miesiąc aresztu domowego – to osiągnął swój cel. Zyskał szacunek grupy, a wszystko to przez boks. Jego największą pasję, której w całości się poświęcał.

Być może wyda wam się dziwne, że w obliczu tylu wspaniałych walk Kuleja aż tyle miejsca poświęcamy jego starciu ze szkolnym oprychem. Ale jak ważny to był dla niego krok, jak wiele zmienił w jego życiu i jak bardzo go ukształtował, niech świadczy fakt, że sam Kulej zarówno w większości rozmów po latach jak i w autoryzowanej biografii pióra Piotra Szaramy kilkukrotnie przytacza właśnie tę potyczkę. To wspomnienie towarzyszy mu nawet w momentach największej bokserskiej chwały.

A co z Heniem? Po powrocie Jurka z aresztu domowego, to on pełnił rolę szkolnego popychadła. Długo nie wytrzymał w nowej dla siebie sytuacji i zdecydował się zmienić szkołę. Kulej już nigdy w życiu go nie spotkał.

BOLESNY ZAWÓD PAPY STAMMA

Tymczasem pięściarz pomimo stosunkowo późnego zapoznania się ze światem boksu, czynił ogromne postępy. Trener Szyiński widział jego wielki talent. Teraz należało mądrze nim kierować, doradzić w razie potrzeby, ale przede wszystkim starać się, aby młody bokser nie zachłysnął się sławą. A to wcale nie było takie proste. Wygrywając walkę za walką stawał się znaną postacią – oczywiście, wtedy dopiero w lokalnym środowisku. Kulej był duszą towarzystwa. Człowiekiem, który lubił posiedzieć na mieście nieco dłużej. A kiedy już wracał do hotelu – na przykład na zgrupowaniach – to nie zawsze bez dodatkowych gości.

Jednak przede wszystkim był świetnie rozwijającym się pięściarzem, który nie mógł zostać niezauważony przez Feliksa Stamma. Legendarny Papa powołał go do kadry w 1958 roku. Na treningach poświęcał osiemnastolatkowi wiele uwagi. Bo choć widział jego atuty, to określał Kuleja mianem jednowymiarowego pięściarza. Jerzy nie górował nad rywalami swoimi warunkami fizycznymi, posiadał mniejszy zasięg ramion. Przy tym jednak znakomicie walczył w półdystansie, polegając na sile swojego ciosu. Choć w przypadku tego ostatniego atutu, z czasem przylgnęły do niego słowa, które często powtarzał za Stammem – nie ma odpornych na ciosy, są tylko źle trafieni. Dopiero pod bacznym okiem Papy, Kulej zaczął deklasować przeciwników techniką i lepiej wykorzystywać szybkość. Oczywiście, dysponował klasyczną bronią polskiej szkoły boksu, czyli lewym prostym. Lecz to prawy krzyżowy i do znudzenia trenowany lewy sierpowy były jego popisowymi uderzeniami.

Petruczenko: – Kulej zdecydowanie się wyróżniał na tle polskich pięściarzy. Nasz długoletni komentator Jerzy Zmarzlik zwykł mawiać, że podopieczni Stamma na ringu nie prezentują bójki, lecz szlachetną sztukę samoobrony. To była szkoła oparta na lewym prostym i spokojnej walce, której ideałem był Zbigniew Pietrzykowski. Jurek Kulej był jego wielkim kontrastem. Jego styl porywał kibiców od pierwszej do ostatniej minuty walki. Nieustannie atakował, zasypując przeciwników gradem ciosów. Przy tym był tak niesłychanie szybki, że rywale praktycznie nie mogli go trafić. 

W dodatku rozwinął się pod względem taktycznym. Choć była to dla niego bolesna lekcja – przede wszystkim wychowawcza.

Stamm zaczął poświęcać Kulejowi sporo uwagi. Chłopak miał zapał do pracy, za co trener nagradzał go biorąc na tarczowanie. Wśród reprezentantów kraju nie każdy mógł dostąpić tego zaszczytu. Tymczasem takie okazje otrzymywał Kulej, który dopiero pojawił się w kadrze i jeszcze nic wielkiego nie osiągnął. W wadze lekkopółśredniej wyrastał na faworyta do wyjazdu na zbliżające się igrzyska w Rzymie. Jednak głównym sprawdzianem przed docelową imprezą miały być mistrzostwa Europy 1959, rozgrywane w szwajcarskiej Lucernie. Tam w pierwszej walce trafił na Rumuna Constantina Dumitrescu, którego w drugiej rundzie posłał na deski. Dumitrescu zdołał wstać, lecz ostatecznie wyraźnie przegrał na punkty. Jednak pomimo sukcesu Kuleja w jego debiutanckiej walce, Stamm miał kilka uwag do swojego podopiecznego. Tak relacjonował przebieg pierwszej rundy w swoich pamiętnikach:

Początkowo Kulej kosztował mnie sporo nerwów, bo się gorączkował. Chciał koniecznie skracać dystans, lecz Rumun odrzucał go od siebie lewymi prostymi; nie zbijał ciosów, a sam wypuszczał sierpy w powietrze.

Po tak efektownym zwycięstwie nad ówczesnym brązowym medalistą igrzysk olimpijskich, Polak uwierzył w siłę swojego ciosu. Jak sam później przyznawał, nie myślał o kolejnej walce, lecz o hymnie wybrzmiewającym z głośników podczas dekoracji. Tymczasem w ćwierćfinale czekał na niego Włoch Piero Brandi. Żaden wielki zawodnik, lecz nadrabiający przeciętne umiejętności sprytem. Jeszcze raz oddajmy głos Stammowi:

Kulej wychodzi na ring, aby zmierzyć się z Brandim. Ma zbyt pewną minę. Nigdy tego nie lubiłem. Kulej zresztą zawsze miał zbytnie zaufanie do potęgi swych ciosów. W Lucernie szybko został rozszyfrowany. Brandi dobrze wie, że musi szczelnie kryć szczękę i nie może sobie pozwolić nawet na moment nieuwagi. Walczy bardzo ostrożnie i trzyma się z daleka od Kuleja. A Kulej pcha się do przodu i łapie napomnienie za atakowanie głową.

Wreszcie w drugim starciu Kulejowi udaje się przedostać na półdystans. Wyprowadza błyskawiczny lewy sierp i Włoch pada na deski. Powstaje zaraz i wznawia walkę. Nasz bokser gorączkuje się i nie potrafi wykorzystać sytuacji. Włoch szybko dochodzi do siebie, a w trzeciej rundzie dobrze finiszuje. Na domiar złego na trzy sekundy przed gongiem Kulej otrzymuje napomnienie, przez co zapewne po dość wyrównanej walce przyznano zwycięstwo Włochowi.

Stamm był wściekły na swojego zawodnika przede wszystkim o to, że ten ignorował jego wskazówki taktyczne. I chociaż Jurek szybko zrozumiał własny błąd, to i tak boleśnie odczuł konsekwencje swojej niesubordynacji.

RYWAL I PRZYJACIEL W JEDNYM

Trener nie poświęcał mu już na treningach takiej uwagi jak dawniej. Nie żeby całkowicie go przekreślił, jednak w wadze lekkopółśredniej szukał alternatywy dla częstochowianina, który od niedawna mieszkał już w Warszawie. I znalazł taką w osobie Laszlo Pappa.

Obaj w oficjalnych walkach zmierzyli się ze sobą dwa razy. I chociaż za każdym razem to Kulej opuszczał ring jako zwycięzca, ich potyczki były bardzo wyrównane, a bardziej znany pięściarz boleśnie odczuwał skutki walk.

– Walczyliśmy ze sobą dwukrotnie. Dwa razy wygrywał Jurek. To były zacięte walki. Dziś takich bokserów jak Jurek nie ma, nie ma już takich walk jak te nasze. Nikt by nie zaryzykował między nas głowy włożyć. To był prawdziwy boks – wspominał Kuleja Marian Kasprzyk w wypowiedzi dla sport.pl

W dodatku bielszczanin w sparingach przed igrzyskami olimpijskimi pokonywał zawodników z którymi Kulej przegrywał. Stąd, pomimo protestów działaczy, Feliks Stamm pomny niesubordynacji Jurka podczas mistrzostw Europy, do Rzymu powołał właśnie Kasprzyka. Reprezentant Gwardii Warszawa starał się przełknąć tę gorzką pigułkę najgodniej jak tylko mógł. Złożył gratulacje swojemu rywalowi, jednak dalszy pobyt na zgrupowaniu nie miał dla niego sensu. Pewnego dnia po prostu opuścił kadrę i wyjechał na wczasy. Musiał odreagować swoje niepowodzenie.

Sam Kasprzyk udowodnił, że trener Stamm nie pomylił się co do wyboru zawodnika w wadze lekkopółśredniej. W ćwierćfinale turnieju pokonał Wladimira Jengibariana, mistrza sprzed czterech lat z Melbourne. Niestety, pojedynek ten okupił kontuzją przez którą został niedopuszczony do walki o finał. Wracał więc jako brązowy medalista, ale niepokonany na ringu.

Kulej w tym momencie kariery musiał zacisnąć zęby i twardo walczyć o powrót do łaski Feliksa Stamma. Lecz choć wygrał z Kasprzykiem drugą walkę podczas mistrzostw Polski, to legendarny trener nie mógł zrezygnować z zawodnika BBTS Bielsko-Biała. Nie po tak dobrym występie na igrzyska, na które sam go powołał. Mały Papp pojechał też na mistrzostwa Europy do Belgradu, gdzie zdobył kolejny brązowy medal. Wydawało się, że polski numer jeden w wadze lekkopółśredniej się wyklarował. Kulej musiał pogodzić się z rolą rezerwowego i liczyć na niefart konkurenta – na przykład kontuzję.

Taki splot wydarzeń rzeczywiście nastąpił, choć sam Kulej z pewnością pragnąłby, aby sprawy potoczyły się inaczej. Bo choć starali się o ten sam cel, a na sali treningowej wylewali siódme poty by udowodnić swoją wyższość, to prywatnie obaj darzyli się ogromnym szacunkiem, który z czasem przerodził się w przyjaźń. Lecz nagle w ogólnopolskich mediach gruchnęła porażająca wiadomość. Marian Kasprzyk dopuścił się chuligańskiego czynu, podniósł rękę na funkcjonariusza władzy ludowej i trafi za kratki! Nikogo nie interesował fakt, że milicjant był po służbie, w cywilu i wyraźnie podpity szukał zaczepki. Władza ludowa bez pytania ucinała prawie każdą rękę, która – słusznie, bądź niesłusznie – została na nią podniesiona. Nawet, jeżeli była to ręka medalisty igrzysk olimpijskich.

Wyrok był zatrważający, rok więzienia i dożywotnie wykluczenie ze struktur sportu. Kulej szczerze żałował swojego przyjaciela, lecz siłą rzeczy skorzystał na takim obrocie spraw. Feliks Stamm postawił na zawodnika warszawskiej Gwardii. A ten z kolei postawił sobie za punkt honoru, aby na ringu nie zawieść pokładanego w nim zaufania.

WSPÓŁPRACA DOSKONAŁA

Jakież było zaskoczenie Papy Stamma kiedy widział, że współpracuje z zupełnie innym zawodnikiem. Wciąż zdeterminowanym, gotowym do katorżniczych treningów. Dalej będącym duszą towarzystwa, który co rusz wycinał kolegom kawały na zgrupowaniach. Ale jednak innym. Posłusznym i wykonującym polecenia taktyczne płynące z narożnika niemalże w takim stopniu, jakby trener sterował nim na ringu niczym w grze komputerowej.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. W 1963 roku kadra Polski pojechała na mistrzostwa Europy w Moskwie. Związek Radziecki był w tamtym okresie największą potęgą pięściarstwa, lecz walcząc u siebie zawodnicy gospodarzy doprowadzili do sytuacji bez precedensu. Bokserzy ZSRR zameldowali się w finale każdej z dziesięciu rozgrywanych kategorii wagowych. Ostatecznie zwyciężyli w sześciu z nich, jednak dwukrotnie musieli uznać wyższość naszych reprezentantów.

– Mistrzostwa Europy z 1963 roku do dziś tkwią w mojej pamięci. Nasi bokserzy generalnie wypadli na nich słabiej, niż można było tego oczekiwać. Natomiast dwa złote medale wywalczyli nasi absolutnie najlepsi zawodnicy – Pietrzykowski i Kulej – mówi Petruczenko.

Dodajmy, że Kulej wziął swoisty rewanż za… Mariana Kasprzyka. W finale pokonał Aloizsa Tumiņsa – pięściarza, który dwa lata wcześniej zastopował Małego Pappa w półfinale mistrzostw w Belgradzie. Lecz ważniejszy był styl w jakim tego dokonał. Rzucanie się na przeciwnika? Półdystans i słynny już lewy sierp? Zapomnijcie. Kulej w pierwszej rundzie walczył do bólu metodycznie, powtarzając akcję unik-lewy prosty. Zdezorientowany przeciwnik, przygotowany na typową dla Polaka nawałnicę w półdystanse, zupełnie nie odnalazł się w jego nowej taktyce, której autorem był oczywiście Stamm. W efekcie w drugim starciu sam rzucił się na Kuleja, niejako starając się być lepszy we własnej grze naszego rodaka. Jak się domyślacie, Jerzy porozbijał napierającego przeciwnika.

W ostatniej rundzie Tumiņs ponownie czekał na ciosy proste i znowu został zaskoczony. Przewaga Kuleja po dwóch rundach była tak wyraźna, że Stamm tym razem pozwolił mu atakować w półdystansie. Ten moskiewski triumf był zwycięstwem wielkiego zawodnika, który słuchał wskazówek równie wielkiego taktyka ringu.

ZŁOTA GODZINA POLSKIEGO BOKSU

Zbliżały się igrzyska olimpijskie w Tokio, a przed nimi polska kadra wydawała się silna jak nigdy wcześniej. W świetnej formie znajdowali się Zbigniew Pietrzykowski i Jerzy Kulej. Na swój najwyższy poziom wchodził Józef Grudzień. Tadeusz Walasek, w powszechnej opinii ekspertów oszukany cztery lata wcześniej w finale w Rzymie, pałał żądzą zdobycia złotego medalu.

Do tego Feliks Stamm zyskał dwóch świetnych bokserów do obsadzenia wagi półśredniej. Doświadczony Leszek Drogosz zdecydował się na powrót pomiędzy liny i walkę o udział w swoich czwartych igrzyskach olimpijskich. Po ponad ośmiu miesiącach odsiadki oraz dyskwalifikacji, która z dożywotniej została skrócona do lat trzech, do boksu zdecydował się powrócić również Marian Kasprzyk. Tym razem nie walczył on o miejsce z Kulejem, a właśnie z Drogoszem w wyższej wadze. Ostatecznie o wyjeździe Kasprzyka zadecydował obóz przygotowawczy w Cetniewie, gdzie podczas otwartego sparingu dotychczasowy banita znokautował weterana ringu.

I tak podczas japońskich igrzysk zagrało absolutnie wszystko. Aklimatyzacja przebiegła bez problemów. Sama organizacja i życzliwość Japończyków robiły na Polakach olbrzymie wrażenie. Również na Jurku, dla którego wprawdzie była to druga wizyta w Tokio (wcześniej był na rekonesansie przedolimpijskim) ale pierwsze igrzyska. Wywodzący się z biednego kraju i nieznający realiów wysoko rozwiniętego państwa Polak… chomikował w pokoju jedzenie, dostępne za darmo w różnych punktach wioski olimpijskiej. Dziś pewnie sam by się z tego śmiał, ale wówczas był przekonany, że skoro dają coś za darmo, to pewnie albo jest reglamentowane, albo za moment tego zabraknie. Ku jego zdumieniu, następnego dnia automaty i stoiska ponownie były wypchane przekąskami, którymi można było częstować się do woli.

Ale przecież nie o japońskie kulinaria chodziło w wyprawie do Tokio, lecz o medale. I w tym względzie nasi pięściarze dokonali wyczynu, którego w historii polskich występów na igrzyskach olimpijskich do tej pory nie powtórzył nikt. 23 października w ciągu niespełna godziny rozbili bank, zdobywając trzy złote krążki! Ten niesamowity wynik zawdzięczamy kolejno Józefowi Grudniowi, Jerzemu Kulejowi i Marianowi Kasprzykowi. Udało im się to dlatego, że bokserskie finały były rozgrywane jednego dnia, w kolejności od najniższej do najwyższej kategorii wagowej. Tak się złożyło, że Grudzień walczył w wadze lekkiej, Kulej w lekkopółśredniej a Kasprzyk w półśredniej. Swoją drogą, dwaj dawni rywale – Jurek i Marian – w 1964 roku dogadywali się już tak dobrze, że podczas igrzysk dzielili razem pokój.

Przechodząc do występu samego Kuleja, przez większość walk robił show do którego przyzwyczaił polską publiczność. Non stop w ataku, walcząc w półdystansie i na szalonej wręcz intensywności, szybko stał się bokserskim ulubieńcem Japończyków. Lecz w finale, gdy naprzeciw niego stanął Jewgienij Frołow, bokser pochodzący z Częstochowy ponownie wykazał bezgraniczne zaufanie do Papy Stamma. Otóż Kulej spotkał się na ringu z Frołowem w styczniu tego samego roku, podczas meczu ZSRR-Polska. Wtedy, prezentując swój klasyczny styl walki, musiał uznać wyższość Rosjanina. Oddajmy głos Feliksowi Stammowi, który tak opisywał oba pojedynki:

W spotkaniu z nim [Frołowem – dop. red.] podczas meczu o Puchar Europy Kulej był uznany za pokonanego. Jednak werdykt bardzo dyskutowano i nie było tajemnicą, iż Frołow schodził z ringu na „glinianych” nogach. Frołow na pewno pamiętał wymowę pięści Kuleja; teraz powinien mieć przed nim respekt. Ten atut trzeba było koniecznie wykorzystać.

– Sądzę, że on się będzie ciebie bardzo obawiał – mówiłem przed finałem. – Powinien pilnować swej szczęki, a więc staraj się atakować w tułów prawymi prostymi. W ten sposób możesz go osłabić. Jeśli ci się to uda, celuj w głowę.

Tego rodzaju taktyka udawała się przez dwie rundy. W trzeciej spodziewaliśmy się gwałtownego natarcia Frołowa, co istotnie nastąpiło. Jurek na szczęście miał jeszcze tyle sił, aby dobrze stopować i unikać. Po odparciu ataku Kulej natychmiast przechodził do kontrnatarcia i lokował serie w tułów. Wreszcie zdobywa się na piękną i ambitną końcówkę, choć wyczuwam, że goni resztkami sił.

– Gdybym jeszcze musiał walczyć minutę, upadłbym na ring bez przytomności – takie były jego pierwsze słowa po gongu.

W ten sposób Kulej w swoim debiucie na igrzyskach olimpijskich wywalczył medal z najcenniejszego kruszcu. Choć niewątpliwie już wcześniej był rozpoznawalną postacią, to po tak wielkim sukcesie stał się celebrytą.

BOKSER OŚWIECONY

Po igrzyskach w Tokio zaczęły się tradycyjne wywiady, autografy i wizyty w zakładach pracy. Oraz bankiety u wszelkiego rodzaju polityków, oficjeli oraz ludzi ze środowiska artystycznego. Tę trzecią grupę Kulej cenił sobie najbardziej. Pięściarz stanowił swoisty pomost pomiędzy światem sportu i kultury, nie raz bawiąc się pośród takich osobistości jak Bohdan Łazuka czy Daniel Olbrychski. Poza tym w przeciwieństwie do wielu bokserów – z całym szacunkiem do sportowców uprawiających ten zawód – Kulej był elokwentny. Dobrze wypadał przed kamerami czy mikrofonem. Lubił media, zresztą z wzajemnością.

– Był wyjątkowo kontaktowym i towarzyskim człowiekiem, dziennikarze go uwielbiali. Oprócz tego, że na ringu dawał wyjątkowy popis umiejętności, to w wywiadach mówił ciekawe rzeczy. Miał niesłychanie bogate życie, ale co najważniejsze, był najlepszym łącznikiem światka bokserskiego z dziennikarskim. Miał wysokie umiejętności oratorskie i potrafił utrzymywać przyjazne kontakty z mediami, co nie jest typową rzeczą dla każdego wielkiego mistrza – mówi nam Maciej Petruczenko.

Oczywiście nie było tak, że Kulej bez reszty zachłysnął się sukcesem. Cały czas był przede wszystkim bokserem. I to wybitnym. Rok po igrzyskach Tokio obronił w Berlinie tytuł mistrza Europy. Swojego najgroźniejszego rywala – Frołowa – odprawił w ćwierćfinale. Był tak dobry, że w finale turnieju dopuścił się nawet małego oszustwa. Walczył tam z Prebenem Rasmussenem, którego w trakcie kariery dwa razy pokonał przed czasem.

Ale w 1965 roku Duńczyk miał podpisany kontrakt zgodnie z którym po mistrzostwach Europy miał przejść na zawodowstwo, o ile zdobędzie tytuł. Na to przy Kuleju się nie zapowiadało. Rzecz jasna, Rasmussen nie mógł wymagać od Polaka, by ten się podłożył. Poprosił go natomiast, by wkładał w swoje ciosy nieco mniej siły, na co Kulej przystał. I tak nasz rodak bez problemu obronił mistrzostwo, natomiast Duńczyk zaprezentował się na tyle dobrze, że trzy tygodnie później zadebiutował na zawodowych ringach.

Dwa lata później podczas mistrzostw Europy w Rzymie Kulej mógł skompletować klasycznego hat-tricka i wywalczyć trzecie złoto z rzędu. Jednak w finale przegrał z Walerijem Frołowem – nadmieńmy, że to zwykła zbieżność nazwisk i bokser nie był spokrewniony z Jewgienijem. Oraz, że werdykt 3:2 dla pięściarza ZSRR był kontrowersyjny. Kulej posłał go na deski, a Rosjanin przez większość pojedynku unikał walki.

NIEZŁY MEKSYK

Wielkimi krokami zbliżały się igrzyska olimpijskie w Mexico City, tymczasem dla Polaka cały rok 1968 to był niezły Meksyk. Kulej rozpoczął sezon od derbowego meczu z Legią, w którym walczył z zapaleniem wyrostka robaczkowego. Znał przyczynę bólu brzucha już przed pojedynkiem, ale ambicja nie pozwoliła mu się wycofać w ostatniej chwili. Jeden nieuważny cios mógłby zakończyć nie tyle jego karierę, co nawet życie. Po zremisowanej walce z ringu trafił prosto na stół operacyjny.

Ponadto, Kulej uwielbiał samochody. Na drodze wyciskał z nich siódme poty, co nie raz kończyło się kraksą. Kiedy jeździł należącym do Bohdana Łazuki NSU Prinz – aktor nawet nie posiadał prawka, ale chętnie użyczał fury przyjacielowi – zaliczył nim dwa dachowania.

– To [samochody – dop. red.] od razu była moja druga pasja obok boksu. Mogę cały dzień jeździć. Porywa mnie szybkość i panowanie nad maszyną. Zmieszczę się czy nie? Wyprzedzę go czy nie? Pan rozumie – przytacza słowa Kuleja Bohdan Tomaszewski w swojej książce „Do ostatniego tchu”. Następnie pięściarz chwalił się, że pokonał trasę Warszawa-Łódź w godzinę i dziesięć minut. Nawet dziś to nie najgorszy rezultat, natomiast w latach sześćdziesiątych, bez autostrad, podróżując przez dziurawe drogi taki rajd przyprawiłby każdego pasażera o palpitacje serca.

I tak Kulej pewnego czerwcowego poranka wracając z dyskoteki zasiadł za kółkiem swojego Mercedesa 190 De Luxe. Na tylnym siedzeniu spał Lucjan Trela, nazywany polskim Mikiem Tysonem. Mistrz zasuwał z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, co skończyło się dachowaniem. Obrażenia Kuleja były tak ciężkie, że skreślono go z listy członków kadry olimpijskiej. Znalazł się dopiero na liście rezerwowej, lecz ostatecznie – z twarzą pokiereszowaną po wypadku – pojechał z kadrą na obóz do Zakopanego. To tam miała się rozegrać najgłośniejsza afera w jego karierze.

Oczywiście, Zakopane oznaczało przede wszystkim ciężki trening w górach, mający przyzwyczaić organizmy do położonej ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza stolicy Meksyku. Lecz w czasie wolnym panowie nie posiadali zbyt wielu urozmaiconych rozrywek…

Maciej Petruczenko: – Takie to były czasy, że poza uprawianiem sportu najczęstszą rozrywką wielu naszych mistrzów – zwłaszcza w piłce nożnej i boksie – było picie wódki. W związku z tym Jurkowi parokrotnie zdarzyło się przyłożyć kilku osobom, kiedy w knajpianym otoczeniu został do tego sprowokowany. Najsłynniejsza historia wiąże się z Zakopanem, kiedy sam pobił na posterunku aż czterech milicjantów.

Wszystko zaczęło się od tego, że wracając z jednej knajpy „Pod Wierchami” Kulej wraz ze Stanisławem Draganem – bokserem wagi półciężkiej – zostali zaczepieni przez miejscowych wirażków. Kiedy lokalsi dostali po głowie i podjęli próbę ucieczki, Jurek rzucił się w pogoń za jednym z nich. Ten uciekał prosto na komisariat milicji, z którego momentalnie wypadło kilkunastu funkcjonariuszy uzbrojonych w pałki. Otoczyli go i okładali gdzie tylko popadnie. Z tego względu zdecydował się wyrwać z morderczego kręgu i wbiec do komisariatu. W ciasnych korytarzach miał większe szanse na przetrwanie. Znokautował czterech funkcjonariuszy, a sytuacja uspokoiła się dopiero, kiedy jednego wziął na zakładnika i odbezpieczył jego broń. Tak zakończył się jego nieplanowany najcięższy sparing na obozie.

Sam Kulej był zmasakrowany, lecz ostatecznie to milicjanci zdecydowali się wnieść akt oskarżenia. Afera była gigantyczna, wiele wskazywało na to, że podzieli los Kasprzyka po igrzyskach w Rzymie i pójdzie siedzieć. Przed takim scenariuszem uratowała go nieco większa sława (był jednak mistrzem olimpijskim), oficjalny etat funkcjonariusza MO, oraz wstawiennictwo Feliksa Stamma. A w zasadzie umowa, którą można określić do miana „być albo nie być” Jerzego Kuleja.

– Prasa oficjalnie nie mogła o tym napisać, ale Feliks Stamm wyprosił u władz umowę. Zobowiązał się, że Jurek zdobędzie drugi złoty medal. Jeżeli tego dokona, niesławna awantura zostanie puszczona w niepamięć. W przeciwnym razie groził mu powrót do więzienia. To było dla niego nieprawdopodobne obciążenie psychiczne – zdradza Maciej Petruczenko.  

KOSZMAR ZE SZCZĘŚLIWYM ZAKOŃCZENIEM

Bez cienia przesady Kulej poleciał do Meksyku, by walczyć o swoją wolność. A tam już w pierwszej walce trafił na trudnego przeciwnika – Węgra Janosa Kajdiego. Obaj byli jednymi z głównych kandydatów do medali, a ich dotychczasowy bilans walk wynosił 1:1. W półfinale rzymskich mistrzostw Europy to Polak był górą. Lecz w kwietniu 1968 roku podczas turnieju w Holandii to Węgier opuszczał ring jako zwycięzca.

Kulej był szalenie zestresowany przed tym pojedynkiem. Do tego stopnia, że w Meksyku miał koszmary z Kajdim w roli głównej. Po tym jak w swoich wizjach otrzymywał nokautujący cios od przeciwnika, budził się w łóżku cały zalany potem. Mieszkający z nim w pokoju Józef Grudzień mógł tylko bezradnie obserwować psychiczne katusze kolegi. Ale czy można było dziwić się Kulejowi, skoro wiedział o co toczy się gra?

Kajdiemu najbliżej pod względem stylu walki było do Zbigniewa Pietrzykowskiego. Sam nie atakował, kontrolował przeciwników ciosami prostymi, ale miał zabójcze kontry. Stanowił bokserskie przeciwieństwo Kuleja. Oglądający tę walkę Bohdan Tomaszewski mógł tylko zastanawiać się, którą z bokserskich filozofii sędziowie docenią bardziej, a komentatorzy z różnych krajów raz za razem przekrzykiwali się na temat tego, kto ich zdaniem wygrał. W końcu werdykt przerwał nerwowe chwile oczekiwań… Kulej wygrał stosunkiem głosów 3:2!

Wtedy dopiero z Polaka zeszło ciśnienie. W końcu mógł wieczorem zapaść w błogi sen, bo choć fizycznie był obolały i zmęczony, to wreszcie psychicznie poczuł spokój. Turniej nie był dla niego łatwy. Po perypetiach jakie przeżył w trakcie przygotowań, Kulej nie znajdował się w najlepszej dyspozycji fizycznej, w ostatnich rundach jechał na oparach. Lecz boksersko górował nad rywalami i zasłużenie awansował do finału swojej kategorii. Tam czekał na niego Enrique Regueiferos. Kubańczyk, choć był technicznie przeciętny, to dysponował siłą ciosu, która z pewnością mogłaby zmieść z ringu nawet bokserów z wyższych kategorii wagowych.

Pojedynek był bardzo wyrównany. Wejście w półdystans z takim osiłkiem mogło się dla Kuleja skończyć tragicznie. W trakcie swojej kariery nigdy nie był liczony – nawet na stojąco. Jednak w najważniejszej walce w życiu pierwszy raz czuł się zamroczony po ciosach rywala. I ten smak… niepokojący, słodki smak w ustach, którego nie czuł nigdy wcześniej. Pojedynek miał dramatyczny przebieg.

Tak Kulej relacjonował swoje odczucia Bohdanowi Tomaszewskiemu, który na żywo oglądał finałowe starcie:

W pewnym momencie wyprzedził mój atak i trafił z całą siłą. Ciemno! Ciemno zrobiło mi się przed oczami. Instynktownie nie opuściłem rękawic. Nogi stały się ciężkie. Starałem się raźnie podskakiwać, żeby nie zorientował się, co się stało. Tylko instynkt! Chwilowa utrata świadomości. Przed oczami rozciągała się ciemność. Wiem, że on jest gdzieś naprzeciw. Może szykuje się do następnego ciosu? Wtuliłem głowę w ramiona. Garda. Jedną rękę wysuwam, markuję atak. Nie idę do przodu. Udaję, że zwlekam. Wytrzeszczam oczy. Gdzie on jest? Czuję uderzenie jedno i drugie, ale po barkach. Ciemno mi, wciąż ciemno! Jak długo to trwa? A może był gong? Może go nie słyszałem? Dlaczego nie bije, dlaczego nie kończy walki?

Koniec końców Kulej doszedł do siebie po morderczym uderzeniu, które zakończyłoby niejedną walkę. Ostatecznie zwyciężył dzięki swojemu doświadczeniu i – jakżeby inaczej – radom Feliksa Stamma. Trener zauważył, że Kubańczyk podczas uniku pochyla głowę do przodu, na co sędzia zwracał mu uwagę. Polecił Kulejowi, by ten przy zadaniu ciosu przysunął się do przeciwnika. Jego pochylenie arbiter mógł potraktować jako umyślny cios głową. I tak też się stało. Regueiferos złapał upomnienie i tym sposobem, po wyrównanej walce Kulej wygrał 3:2!

KONIEC KARIERY MA SŁODKI SMAK

A więc nastąpiło długo wyczekiwane odkupienie. Pozaringowe grzechy Kuleja poszły w niepamięć. Minister spraw wewnętrznych Kazimierz Świtała – prywatnie wielki fan Kuleja – z ulgą podpisał raport z wydarzeń z Zakopanego głoszący, że pięściarz działał w samoobronie.

Znajdował się na szczycie. Z dwoma olimpijskimi złotami był uważany za najlepszego boksera, jakiego zrodziła polska ziemia. I chociaż nie wziął udziału w mistrzostwach Europy w Bukareszcie – pragnął poświęcić się studiom – wszyscy liczyli na to, że powtórzy wyczyn Laszlo Pappa i jako drugi pięściarz w historii  zdobędzie trzy złote medale na trzech kolejnych turniejach olimpijskich.

Jednak Kulej czuł, że po olimpijskim finale coś się zmieniło. Nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy to bariera psychiczna, czy może kwestie czysto fizyczne. Lecz słodycz w ustach, pojawiająca się po każdym mocniejszym ciosie, nie dawała mu spokoju. Czuł, że traci odporność na uderzenia, to też pod koniec 1970 roku podjął sensacyjną dla opinii publicznej decyzję o zakończeniu kariery. Od dziewięciu lat miał kochającą żonę Hanię, która urodziła mu syna – Waldemara. Posiadał pieniądze, by rozkręcić cos swojego. Własna ambicja również nie pozwoliłaby mu zejść z ringu pokonanym. Wolał skończyć, będąc najlepszym.

Tym sposobem w lutym 1971 roku skończyła się pewna era polskiego boksu. I choć w pożegnalnym pojedynku odniósł zwycięstwo, to redaktor Maciej Petruczenko zdradził nam nieco więcej kulisów tej walki:

– Relacjonowałem pożegnalną walkę Kuleja w 1971 roku w hali Gwardii. Przeciwnikiem był jeden z braci Żeleźniaków z Turowa. Kulej nie był w dobrej formie, wyraźnie przegrywał pojedynek. W ostatniej minucie rzucił się do desperackiego ataku, licząc na nokaut. I rzeczywiście, unieszkodliwił Żeleźniaka wyraźnym ciosem poniżej pasa, lecz sędzia nie dopatrzył się faulu. Ale widzieli to działacze Gwardii, dlatego wygonili z hali lekarza zawodów, żeby przypadkiem nie doszło do badania przegranego zawodnika. Ja zaś udałem się do szatni Żeleźniaka po walce, który bez ogródek pokazał mi efekt przyjętego uderzenia. Jego jądro było wielkości pomarańczy! Lecz moja sympatia do Jurka była tak wielka, że przyznaję się bez bicia – nie napisałem o tym w relacji. Po latach wspomniałem o tym Jerzemu. Odrzekł mi  „co ty opowiadasz?! Przeważałem w tej walce, nie było żadnego ciosu poniżej pasa!”. Cóż mogłem odpowiedzieć przyjacielowi? – śmieje się Petruczenko.

ŻYCIE POSYŁAŁO GO NA DESKI. ALE NIE ZNOKAUTOWAŁO

Niestety, Kulej długo nie mógł się odnaleźć po zakończeniu kariery. Zaoszczędzone pieniądze zainwestował w lokal gastronomiczny znajdujący się na warszawskim Starym Mieście. Wcześniej znajdował się tam bar mleczny. Bokser otworzył w nim knajpę „Ring”. Rzecz w tym, że nie znał się na gastronomii. Nie miał pojęcia, jaką ruderę zakupił i jak wielkie będą koszty doprowadzenia lokalu do używalności. A te wyniosły ponad milion złotych. W dodatku nagminne były kradzieże zaopatrzenia przez obsługę. Cóż, takie były czasy, że mięso stanowiło towar deficytowy. Gwoździem do trumny okazało się drugie zajęcie jego wspólnika, który po godzinach pracy knajpy… kręcił w niej filmy pornograficzne. Kulej zaczął mieć problemy z pozwoleniami na prowadzenie działalności, władze chciały usunąć niewygodną knajpę z mapy miasta.

– To przedsięwzięcie od początku zapowiadało się na ekonomiczną porażkę. Jurek nie miał głowy do gastronomii. Z jednej strony było to sympatyczne, że można było wstąpić do knajpki tak znanego sportowca. Ale finansowo źle na tym wyszedł. Byłem tam kilka razy i cóż… w porównaniu restauracji innych sławnych sportowców, które miałem okazje odwiedzić na świecie, to miejsce nie wypadało najlepiej – mówi nam dyplomatycznie Maciej Petruczenko.

Zatem w kilka lat Kulej ze szczytu stoczył się na samo dno. Jego towarzyski charakter bynajmniej nie pomagał. Bo o ile brakowało mu pieniędzy, a jedną pożyczkę spłacał drugą, to nie brak było bratnich dusz, które chętnie sponsorowały mistrzowi wyjście na miasto. Eskapady nie raz kończyły się dopiero po kilku dniach na obskurnych melinach, po wypiciu morza wódki. Jak opisuje Piotr Szarama w autoryzowanej biografii Kuleja, znajdował się on w tak złej kondycji psychicznej, że w pewnym momencie rozważał nawet samobójstwo. Zadłużony, zamroczony alkoholem, w powoli rozpadającym się związku małżeńskim chciał wyskoczyć z balkonu swojego mieszkania i zakończyć swój los. Od tego czynu uratowała go miedzy innymi… złota, dwudziestodolarowa moneta, nabyta w Meksyku, którą poczuł w kieszeni kurtki. To była ostatnia pamiątka z jego kariery – całą resztę musiał sprzedać lub zastawić. Lecz nagle, w przypływie dobrych wspomnień ponownie poczuł chęć życia i walki o własny byt.

Nie bał się pracy. Nie był z tych, którzy unosili się dumą na myśl o pójściu na normalny etat, wspominając swoją karierę. Wiedział, że to jego być, albo nie być. Pracował w Zespole Zawodowych Szkół Energetycznych czy jako akwizytor. W międzyczasie zagrał w filmie „Przepraszam, czy tu biją?”, razem z Janem Szczepańskim. Kamery dalej go lubiły.

Z biegiem lat powrócił do boksu. Udzielał się jako trener, ale przede wszystkim odnalazł się w roli eksperta i komentatora szermierki na pięści. Jego wiedza, rozpoznawalność oraz elokwencja wypowiedzi idealnie pasowały do tej pracy. Kulej wyszedł na prostą, stanął na nogi, był ceniony w środowisku zarówno sportowym jak i dziennikarskim. Niestety, liczne walki oraz dawny tryb życia dały o sobie znać. W grudniu 2011 roku, podczas benefisu Daniela Olbrychskiego doznał zawału serca. I to w jakże symbolicznej chwili, kiedy wręczał swojemu przyjacielowi replikę medalu z Meksyku. Rzekł wtedy do aktora, „Danek, nigdy w życiu nie byłem na deskach, a teraz trzymaj mnie”, po czym osunął się na scenę.

Szybka akcja ratownicza utrzymała boksera przy życiu, lecz to nie był koniec jego problemów zdrowotnych. Niedługo później zdiagnozowano u niego nowotwór.

– Byłem załamany. Jerzy już wracał do zdrowia i nagle wdała się choroba nowotworowa, która wykończyła go w oka mgnieniu. Przeciwnicy nie byli w stanie pokonać go na ringu. Niestety, rak zgasił tak żywotnego człowieka. Wcześniej przeszedł zawał i to był wstęp do całego nieszczęścia – wspomina Maciej Petruczenko.

Jerzy Kulej zmarł 13 lipca 2012 roku. Zostawił po sobie opinię najlepszego boksera w historii Polski, a bilans jego pojedynków zatrzymał się na 317 wygranych, 6 remisach i 25 porażkach.

SZYMON SZCZEPANIK

 

W artykule wykorzystano publikacje:

Piotr Szarama – Jerzy Kulej – dwie strony medalu

Kazimierz Gryżewski – Pamiętnik Feliksa Stamma

Bohdan Tomaszewski – Do ostatniego tchu

Lucjan Olszewski – O złote pasy

Fot. Newspix

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Simeone o Rodrim: Decyzja o przeprowadzce była bardzo dobra

Patryk Stec
3
Simeone o Rodrim: Decyzja o przeprowadzce była bardzo dobra

Komentarze

14 komentarzy

Loading...