Faworyci teoretycznie są dobrze znani, ale do walki mogą włączyć się specjaliści od największych obiektów. My chcielibyśmy, by złoto zdobył Kamil Stoch – bo tylko tego tytułu mu brakuje – jednak trudno w tej chwili wierzyć w taki sukces Polaka. Trudno też przypuszczać, by ktokolwiek mógł powalczyć o rekord świata. Bo skocznia w Vikersund nie jest już tym samym obiektem, co kiedyś. Mimo wszystko liczymy, że mistrzostwa świata w lotach przyniosą nam wielkie emocje.
Przebudowa na żądanie
Od przebudowy w 2011 roku to właśnie Vikersundbakken wyznaczała kolejne granice długości lotu. To tam widzieliśmy pierwszy skok dalszy niż 250 metrów. Tam też wielu zawodników ustanawiało swoje życiówki. To drugie nadal jest możliwe, ale pierwsze wydaje się być bardzo problematyczne. Co dopiero mówić o poprawieniu rekordu świata (253,5 metra Stefana Krafta), a co za tym idzie – co najmniej wyrównaniu najdłuższego w dziejach skoku (podparte 254 metry Dmitrija Wasiljewa).
To przez rekordy w Vikersund przebudowano mamuta w Planicy. Słoweńcy mieli nadzieję na odzyskanie miana największej skoczni świata, co samo w sobie się nie udało – obowiązującym rekordem nadal jest skok z Norwegii. Ale przez decyzję FIS z 2018 roku Letalnica faktycznie jest aktualnie największa, bo to tam skacze się najdalej.
O co poszło? Cóż, mimo że przez siedem lat w FIS nie mieli problemu z Vikersundbakken, to w końcu okazało się, że obiekt trzeba będzie przebudować. Norwegowie ostro pożarli się wtedy z oficjelami Międzynarodowej Federacji Narciarskiej, ale ostatecznie ulegli – w przeciwnym wypadku straciliby homologację i nie mogli organizować na swojej największej skoczni konkursów rangi międzynarodowej.
Norwegowie zostali zmuszeni do zmiany profilu zeskoku, wcześniejszy był bowiem zbyt stromy, a do tego miał bardzo wysoką bulę. Ten pierwszy trzeba było więc wypłaszczyć, drugą obniżyć. Chodziło o to, by po pierwsze skoczków lądujących bardzo daleko nie „wgniatało w ziemię”, przez profil skoczni oddziaływały na nich bowiem wielkie przeciążenia w momencie lądowania, a po drugie by nie szorowali nartami po zeskoku w pierwszej części lotu. Dla zdrowia i bezpieczeństwa zawodników nalegania FIS były więc słuszne. Dla walki o rekord świata – wręcz przeciwnie.
Po ich decyzjach skoki na 250 metr są w Vikersund niemal niemożliwe. Ba, skoczkowie rzadko latają tam temat więcej niż 240, a wcześniej nierzadko bywało, że do takiej odległości dolatywało i kilku zawodników, przez co konkursy w Norwegii tworzyły wielkie show, na które się czekało i chciało się je oglądać. Teraz – choć skoki nadal są dalekie – zostały one obdarte z pewnych emocji. Widzieliśmy to pod koniec Raw Air w sezonie 2018/19 – a więc w pierwszym… i ostatnim konkursie Pucharu Świata, który się tam odbył po zmianie profilu.
CZYTAJ TAKŻE: JAK ZBUDOWAĆ SKOCZNIĘ NARCIARSKĄ?
Przed mistrzostwami świata Norwegowie spróbowali jednak nieco powalczyć o odległości i zmodyfikowali próg, co w założeniu ma pozwolić zawodnikom zachować osiągnąć prędkość w drugiej części skoku, a w konsekwencji – latać dalej. O skokach na ćwierć kilometra nadal zapewne nie ma co marzyć, chyba że z huraganem pod narty. I ten jednak zapewne niewiele da – bo wiemy, że jury w tym sezonie na dalekie latanie raczej nie pozwala, szybko obniżając belkę. Dlatego można się obawiać, że będą to jedne z nudniejszych mistrzostw w historii.
No chyba że emocji dostarczą sami zawodnicy.
Kraft odrodzony, a za nim reszta
Przede wszystkim – to będą specyficzne zawody, bo pierwsze loty w tym sezonie od razu będą imprezą mistrzowską. W dodatku w ostatnich zimach skoczkowie na mamutach gościli raczej rzadko. W sezonie 2019/20 odbyły się tylko dwa konkursy na Kulm, bo końcówkę sezonu odwołano przez COVID. W 2020/21 Norwegowie odwołali Raw Air, więc dwukrotnie skoczków gościła tylko Planica – w grudniu zawitali tam oni na przełożone MŚ w lotach, w marcu tradycyjnie na koniec sezonu.
To naprawdę mało lotów. W dodatku w Vikersund ostatni raz latano w marcu 2019 roku. Ale czy wpłynie to jakoś na skoczków?
– Nie powinno – mówi Jakub Kot, były skoczek, dziś trener i ekspert Eurosportu. – Po to są te serie treningowe, żeby zapoznać się ze skocznią. Wiadomo, że loty to trochę inne skakanie – długo się jest w powietrzu, trzeba to wszystko wyczuć. Jak ktoś nie jest w formie, to faktycznie może mu brakować obeznania z obiektem. Jeśli jednak ktoś jest dobrej dyspozycji, to jeden czy dwa skoki powinny wystarczyć. To trochę jak na igrzyskach, na skoczni normalnej nie mamy przecież konkursów PŚ, niby też moglibyśmy liczyć na niespodzianki, a ostatecznie wygrali tam ci, którzy faktycznie byli mocni. Zresztą przed mistrzostwami każdy ma tę samą sytuację, bo na skoczniach mamucich się nie trenuje.
I faktycznie, pierwsze serie zdają się potwierdzać tezę, że ten, kto jest w formie – ten w Vikersund się obroni. Dlatego jednym z dwóch największych faworytów przed konkursem był Stefan Kraft. I on zdecydowanie tę łatkę potwierdził. Problemy miał tylko w pierwszym treningu, gdy skoczył 215.5 metra, zajmując 12. miejsce. Drugą sesję treningową i kwalifikacje już wygrał (odpowiednio 238 i 230 metrów).
– Skoki były świetne. Drugi był naprawdę dobry, ten z kwalifikacji też był na bardzo wysokim poziomie. Miałem dużo zabawy. Moją ulubioną skocznią do lotów jest chyba Planica, ze względu na całe otoczenie, atmosferę końca sezonu, ale na Vikersund czuję się świetnie. Czy stać mnie na medal? Zobaczymy – mówił w rozmowie z TVP.
Austriak zdecydowanie odżył po igrzyskach olimpijskich, na których w konkursie drużynowym zdobył upragniony medal. I to od razu złoty. Od powrotu z Chin imponuje formą, najlepszy okazał się w całym cyklu Raw Air i wygląda na to, że na mamucie tempa nie zwolni. Zresztą gdy rozmawialiśmy z Kubą Kotem jeszcze przed kwalifikacjami, już wtedy stawiał Krafta na pierwszym miejscu.
– Patrząc na to, jak wygląda ten sezon, typować nie jest łatwo. Logika mówi jedno, a potem weryfikuje skocznia. Czekają nas na pewno ciekawe zawody, bo to wszystko się miesza. Na pierwszym miejscu stawiałbym jednak Stefana Krafta. Aktualnie skacze świetnie, a wiemy, że potrafi daleko latać – parę razy w karierze skoczył przecież ponad 250 metrów. Jego styl też pasuje do tej skoczni. Nie wolno jednak lekceważyć Ryoyu Kobayashiego. On i Karl Geiger jadą już pewnie nieco na oparach, bo w wielkiej formie są od listopada, ale nadal potrafią skakać daleko. Do tego groźni, już tradycyjnie, będą na pewno Norwegowie.
I Kobayashi, i broniący tytułu mistrza Geiger nie imponowali jednak przesadnie w trzech rozegranych dziś seriach, choć temu drugiemu oddać trzeba, że skakał równo (odpowiednio ósmy, czwarty i szósty), a taka regularność na mistrzostwach świata w lotach – gdzie rozgrywa się cztery serie zawodów – może okazać się kluczem do sukcesu i wywalczenia kolejnego medalu. Kobayashi? Też oddawał równe próby, ale krótsze – w konsekwencji był dwa razy dziewiąty i raz dziesiąty. Inna sprawa, że Ryoyu w treningach i kwalifikacjach często się oszczędza, a potem odpala w konkursie.
Norwegowie, oczywiście, również będą się liczyć. Nieźle skakali choćby Marius Lindvik, piąty w kwalifikacjach, Johann Andre Forfang (siódmy) czy Robert Johansson, który w jeden z serii treningowych wspiął się na podium. Zaskoczyć może za to Austriak Michael Hayboeck, który w treningach formą przesadnie nie imponował, ale już w serii kwalifikacyjnej wskoczył na drugie miejsce. Ogółem jednak trzy rozegrane dziś serie wskazały nam kilku nowych faworytów.
I dziwnym trafem wszyscy są ze Słowenii.
W pierwszym treningu w najlepszej ósemce była ich cała szóstka, w tym trzech braci Prevców. W drugim poszło już im nieco gorzej, ale najgorszy z nich – Cene Prevc – uplasował się na 13. miejscu. Innymi słowy: byli w takiej formie, że trenerowi z pewnością musiało być żal odrzucić któregokolwiek. A musiał dwóch. Ostatecznie przed kwalifikacjami postawił na Anze Laniska, Timiego Zajca (wygrał obie serie treningowe, drugą ex aequo z Kraftem) i dwóch z Prevców: Petera oraz Domena, dla którego loty stały się już specjalnością.
Ci go nie zawiedli, choć kwalifikacje były najsłabszym z ich występów, zajęli w nich odpowiednio trzecie, jedenaste, szesnaste i czwarte miejsce. W konkursie każdy z nich jest jednak zdolny powalczyć o indywidualne laury. A co dopiero w rywalizacji drużynowej, w której – choć brzmi to niesamowicie, biorąc pod uwagę, że mają do dyspozycji mamuta w Planicy – Słoweńcy ani razu jeszcze nie zdobyli złota. Z pewnością chcą to zmienić.
A skoro o drużynie, to pcha to nas w stronę Polski. Na co możemy liczyć?
Nie spodziewajmy się medali
Napiszmy to od razu: trudno być optymistą. Żaden z naszych skoczków w seriach treningowych i kwalifikacjach nie wszedł nawet do dziesiątki, a Kamil Stoch – dla którego złoto mistrzostw świata jest jedynym brakującym elementem w całej karierze – skakał nie tylko stosunkowo słabo, ale i po prostu źle technicznie. Sam o tym zresztą mówił, gdy po konkursie stanął przed kamerą TVP Sport.
– Dzisiaj w tych skokach nie było zabawy, nie było przyjemności, a było za to dużo pracy i walki. Trudny dzień. Nie potrafię do końca stwierdzić, co wymaga największej poprawy. To nie jeden element, bo dużo niedobrych rzeczy dzieje się w moich skokach – zaczyna się od pozycji najazdowej, a potem jest efekt domina. Brakuje dobrej prędkości i wysokości. Nie ma tragedii, ale chciałbym sobie polatać, zażyć nieco przyjemności. Na ten moment wiem, że czeka mnie jednak sporo pracy, cierpliwości i wytrwałości. Plusy? Plusem jest to, że stoję na nogach, jestem zdrowy i mam wszystko co potrzebne do tego, by postarać się o jak najdłuższe loty.
Jeśli w czymś szukać nadziei, to chyba głównie w fakcie, że Stoch w tym sezonie często potrafi zaskoczyć w konkursie, w którym słabo skakał w kwalifikacjach. Inna sprawa, że jego największym wrogiem jest regularność – jeden dobry skok oddać jeszcze potrafi. Dwa to rzadkość, jedynie kilka razy w tym sezonie udało mu się to osiągnąć w tym samym konkursie. A w Vikersund by powalczyć o najwyższe cele potrzebowałby czterech.
– Poziom maksymalny Kamila na pewno jest taki, że mógłby mu pozwolić wygrywać poszczególne zawody. I to jest dobra wiadomość. Gorsza jest taka, że faktycznie brakuje mu stabilizacji. Do tego skocznia do lotów weryfikuje pod tym względem, że można skoczyć trzy razy 240 metrów, a potem raz 210 i jest po szansach na medal. Kamil pokazywał już wiele razy, że stać go na wiele, ale w pojedynczych próbach. Ale czy jest w stanie powalczyć o medal? Pewnie musiałby się zdarzyć mały cud, taki jaki był udziałem Dawida Kubackiego na igrzyskach – mówił Kuba Kot.
Przypomnijmy, to opinia sprzed dzisiejszych skoków Stocha, więc jeśli mogłaby się zmienić – to tylko na niekorzyść polskiego skoczka. Wierzyć w dobre skoki pozwala nam głównie to, że Kamil latać potrafi. Jest w końcu rekordzistą Polski, w 2018 roku zdobył srebrny medal MŚ w lotach (a gdyby nie odwołanie ostatniej serii, mógłby nawet powalczyć o złoto). W tym sezonie jednak każdy krążek byłby ogromnym sukcesem, patrząc na jego dyspozycję z całej zimy.
Zresztą podobnie jak i w drużynie. Nie wiemy jeszcze, jak będzie wyglądać skład na nią, ale przed indywidualną rywalizacją już doszło do małej niespodzianki, bo miejsce Dawida Kubackiego zajął Paweł Wąsek, którego rekord życiowy do dziś nie wynosił nawet dwustu metrów. W seriach treningowych dwukrotnie go jednak pobijał, przekraczając „dwusetkę”, czym wywalczył sobie miejsce w konkursie. Obok niego do walki o medale przystąpią Piotr Żyła i Kuba Wolny, czyli gość, który na mamutach czuje się najlepiej.
Ale dziś jeszcze tego nie pokazał.
– Dzisiejsze skoki nie były optymalne. Tam jest dużo do poprawy. Jeżeli jutro będą lepsze, to dojdzie sporo metrów. W treningach miałem problemy z odbiciem się z odpowiednią prędkością, odpowiednio ustawić kierunek. W kwalifikacjach chciałem to zrobić, wyszło za późno, więc trochę spadłem za progiem – mówił po kwalifikacjach.
By którykolwiek z Polaków powalczył o medal, pewnie musiałby oddać cztery skoki w okolice co najmniej 225 metrów, zakładając, że będą dobre warunki. Jeśli wiatr będzie przyciskał do zeskoku, oczywiście mogą wystarczyć bliższe próby. I choć rzadko się to mówi, może się okazać, że to na wiatr będziemy musieli liczyć najbardziej – ale raczej nie w rywalizacji indywidualnej, a w niedzielę, gdy skoczkowie walczyć będą w drużynach.
– Pamiętajmy, że wystarczy jeden gorszy skok kogoś z drużyny, by dana reprezentacja straciła szanse na medale. Jeśli będziemy solidni i nie zepsujemy swoich prób – to może nam wystarczyć do podium. W weekend ma trochę wiać. Może nie jest to popularna teza, ale przy naszej formie opcjonalna wietrzna loteria może nam się przydać. Na igrzyskach w równych warunkach nie byliśmy w stanie walczyć o medale – każdy to wiedział. Była jednak mała loteria, można było wyciągnąć na niej dobry los i to udało się Kubackiemu. Wolałbym, żeby w Vikersund były równe warunki i dobre zawody, ale kręcący się wiatr może nam sprzyjać – mówi Kot.
Liczyć musimy więc na szczęście, cud albo nagłe odrodzenie Polaków, co tak naprawdę zawiera się w kategorii „cudu”. Niestety, nie brzmi to optymistycznie. Tym bardziej, że na skoczni nie ma Michala Doleżala, który z powodu pozytywnego wyniku testu na koronawirusa został poddany izolacji, co utrudnia pracę sztabu. Generalnie – jakikolwiek medal byłby sensacją.
Ale przed igrzyskami też tak pisaliśmy.
Medalowi rekordziści
Ustaliliśmy już, że nie ma co spodziewać się na tych mistrzostwach rekordu świata w długości lotu. Inne? W teorii mogą paść. Choć niektóre trudno będzie pobić lub po prostu jest to niemożliwe i możemy to napisać już teraz. Weźmy choćby absolutny rekord medalowy, należący do Janne Ahonena, który z mistrzostw świata w lotach na przestrzeni swej kariery przywiózł do domu siedem medali, ale… nie prowadzi w klasyfikacji medalowej tej imprezy. Bo za mało razy wygrywał.
Na przestrzeni lat trzech skoczków zgromadziło cztery złota. W tym dwóch Norwegów: Roar Lyokelsoey i Daniel Andre Tande. Ten pierwszy zdobywał dublety w 2004 i 2006 roku. Drugi trzykrotnie był najlepszy w drużynie (od 2016 do 2020), a raz też indywidualnie – we wspomnianym już 2018 roku. W tych mistrzostwach również bierze udział i choć twierdzi, że w rywalizacji indywidualnej szans na medal nie ma, to w drużynie jak najbardziej może się o taki pokusić.
A gdyby Norwegowie z Danielem w składzie wygrali, Tande stałby się wtedy absolutnym rekordzistą pod względem zdobytych złotych krążków i wyprzedził na pierwszym miejscu klasyfikacji wszech czasów Gregora Schlierenzauera. Austriak też ma cztery złota – dwa z Oberstdorfu 2008 (jego debiut na tej imprezie!) i po jednym drużynowym z 2010 oraz 2012 roku – ale przewodzi klasyfikacji medalowej, bo do tego dokłada indywidualne srebro sprzed dwunastu lat.
Dorobek Tandego czy Schlierenzauera opiera się jednak głównie na konkursach drużynowych. A co z najlepszymi skoczkami indywidualnie?
Cóż, biorąc pod uwagę, że w każdej edycji mistrzostw można zdobyć tylko jeden indywidualny medal, a do tego impreza ta nie ma przesadnie długiej historii – jej pierwsze edycja została zorganizowana w 1972 roku – to szału po prostu nie ma. Najlepsi w historii są Walter Steiner i Sven Hannawald – obaj zgromadzili po dwa złota i jedno srebro. Tego dorobku ani przebić, ani wyrównać nie będzie w stanie żaden z obecnych w Vikersund skoczków, choć o swój trzeci indywidualny medal powalczyć może Peter Prevc (jedno złoto, jeden brąz).
Nikt też z pewnością nie dorówna Mattiemu Nykaenenowi, który indywidualnie na podium stał aż pięciokrotnie, ale wygrywał tylko raz (pewnie byłby rekordzistą wszech czasów pod względem liczby medali, gdyby za jego czasów rozgrywano konkursy drużynowe). Rozstrzygnięta jest też na razie walka w klasyfikacji najlepszych drużyn w historii – z pięcioma złotami przewodzi jej Norwegia, za jej plecami trzy ma Austria. Tu jednak może się stać coś wyjątkowego, jeśli po tytuł sięgnęłaby którakolwiek z pozostałych reprezentacji – czyli na przykład wspomniana Słowenia. Wtedy mielibyśmy na liście zupełnie nowego mistrza.
Chcielibyśmy bardzo, by była to Polska. Niestety, na ten moment wielką niespodzianką byłoby choćby powtórzenie wyników z ostatnich dwóch edycji mistrzostw. Czyli zdobycie brązowego medalu.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj więcej o skokach narciarskich: