Te ostatnie minuty wyglądały tak, jakby Lech Poznań miał po raz kolejny stracić punkty w końcówce spotkania. Objęcie prowadzenia, rywal grający w dziesiątkę, na boisko wszedł młodzieżowiec w zespole rywala, jeszcze w ostatnich sekundach Lechia miała rzut wolny. Ale Kolejorz wytrzymał. I cieszył się z tego zwycięstwa jakby awansował na fotel lidera w przedostatniej kolejce. To pierwsza wygrana lechitów w lidze od dwóch miesięcy.
Oj, nie była to reklama poniedziałkowych meczów w Ekstraklasie. Można było się zaśmiać w duchu, gdy Canal+ w przerwie pokazywał najciekawsze akcje pierwszej połowy. A tam z pięć strzałów niecelnych, podanie Tiby w ręce Kuciaka i wrzutka Modera, która odbiła się od Pietrzaka i nie leciała nawet w bramkę.
Mieliśmy wrażenie, że oba zespoły jak ognia boją się straty bramki. Kraweć nie obiegał Kamińskiego na lewej flance, Lechia atakowała pole karne dwoma, maksymalnie trzema piłkarzami. Wyglądało to tak, jakby obaj trenerzy zaordynowali w szatni – panowie, przede wszystkim nie stracić, a z przodu zawsze coś wpadnie.
Nie będziemy czarować rzeczywistości – trudno się to oglądało. A przecież oczekiwania były spore, bo nawet jeśli Lech jest pod formą, nawet jeśli Lechia nie zachwyca, to jednak na boisku mieliśmy kilku niezłych piłkarzy. No, choćby Saiefa, Ramireza, Tibę, Flavio. Tymczasem bodaj najczęściej czarował Saief, ale to raczej nie były czary z cyklu uciekanie z klatki zanurzonej w lodowatej wodzie, a ten trik ze znikającym palcem i ruchomym kciukiem.
Mecz rozkręcił się po przerwie, ale też nie przesadzajmy z tym rozkręcaniem
Tak sobie ten mecz leciał. Tu Pietrzak posłał dośrodkowanie w pierwszego obrońcę, tam Krawieć źle rzucił aut. I dopiero jakoś po godzinie grania dostaliśmy cokolwiek. Sygnałem ostrzegawczym dla Lechii był strzał Ishaka w słupek (był rykoszet po nodze Nalepy). Później Zwoliński po rzucie rożnym był o centymetry od strzelenia gola, ale znakomitym refleksem popisał się Bednarek i zatrzymał piłkę na linii bramkowej. Pytanie – czy nie czasem już za linią bramkową? Gdybyśmy mieli “goal line technology”, to mielibyśmy sytuację jasną. A tak – cóż, na dwoje babka wróżyła.
No i tak sobie ten mecz leciał. Oba zespoły solidnie w tyłach i mocno niemrawo w przodach. Tak myśleliśmy, że ktoś będzie musiał coś ewidentnie schrzanić, żeby padł gol. Wiecie – zagrać głupio, pomylić się, odwalić to co ostatnio Lech odwala w końcówkach meczów.
I ku zaskoczeniu wielu – tym razem to nie Lech odwalił manianę w końcówce meczu. W rolę Puchacza z Rakowem/Butko z Rakowem/Satki z Rakowem/Puchacza z Legią/Rogne z Legią/Crnomarkovicia ze Standardem/Satka ze Standardem wszedł Michał Nalepa. Paradoksalnie Nalepa grał całkiem przyzwoity mecz. Ale przy strzale Pedro Tiby wcielił się w rolę siatkarskiego libero. Problem w tym, że ani nie grał w siatkówkę, ani nie był libero.
Karnego pewnie wykorzystał Ishak, który ma już czternaście goli dla Lecha w tym sezonie. Widzieliśmy już gorsze wejścia do nowego klubu.
Feta ze zwycięstwa
Urocze były te obrazki z boiska po końcowym gwizdku. Lechici rzucali się sobie w ramiona, krzyczeli, radowali się. Z jednej strony możemy pokręcić szyderkę z tego, że fetowali te trzy punkty jakby przynajmniej awansowali do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Ale z drugiej strony – trzeba zrozumieć, że z tej drużyny zeszło ciśnienie z ostatnich tygodni. Ostatni raz w Ekstraklasie wygrała dwa miesiące temu, ostatnio traciła punkty w ostatnich sekundach meczów, byłą pod ostrzałem krytyki.
A ty nie dość, że wyszła na prowadzenie, to jeszcze to prowadzenie dowiozła. Jak to śpiewała pewna wielkopolanka – cie szmy się z ma łych rze czy, bo wzór na szczę ście w nich za pi sa ny je est.
fot. NewsPix