Zaczęło się zupełnie zwyczajnie. Od turnieju dla dzieci, który w hali sportowej przy ulicy Jana Pawła w Łowiczu zorganizował trener Henryk Plichta. Udział w nim brali młodzi adepci piłki z całego miasta, ale najmocniej wyróżniał się ten najbardziej niepozorny. Najmniejszy, najchudszy, najbardziej wątły. A jednocześnie – najsprytniejszy. I zdecydowanie najlepszy ze wszystkich.
Droga Macieja Rybusa do wielkiej piłki może nie była przesadnie skomplikowana, ale na pewno nie była też prosta. Jak każdy chłopak z małego miasta, Rybus musiał ostro walczyć o swoje. Musiał pokazywać więcej i starać się bardziej, zwłaszcza że warunki fizyczne nigdy nie były jego mocną stroną, a przymusowe przystanki działały deprymująco. Koniec końców jednak się udało i dziś świeżo upieczony mistrz Rosji w barwach Lokomotiwu Moskwa może z satysfakcją oglądać się za siebie. I to nawet jeśli wciąż ma kilka rzeczy do zrobienia.
*
Osiedle Korabka w Łowiczu, na które miejscowi mówią „Pekin”, raczej nie cieszy się dobrą sławą. Co prawda w ostatnich latach trochę się poprawiło, ale w mieście i tak budzi raczej negatywne skojarzenia. Czasem można nawet trafić na opinię, że z Korabką powinno się zrobić to samo, co Rzymianie zrobili z Kartaginą. Czyli zrównać z ziemią, zaorać i zasypać solą. A na wszelki wypadek zalać jeszcze fosolem, aby mieć pewność, że nic już tam nie wyrośnie.
Właśnie w takim mało ciekawym otoczeniu dorastał Maciej Rybus. Tam jako dzieciak do znudzenia przesiadywał na szkolnym boisku i grał w piłkę tak długo, jak tylko mógł. Nieszczególna okolica była w jego przypadku tylko tłem. Sceną, na której rozgrywały się zdominowane przez piłkę wydarzenia. – Korabka to była trudna dzielnica. Maciek jednak odizolował się od towarzystwa, a dodatkowo czuwali nad nim rodzice, którzy widzieli, że materiał na zawodnika jest. Maciek miał też niedaleko do szkoły, więc całe dnie spędzał na boisku. Kiedy przyszedł do mnie, to widać było, że dużo umie. Jakieś chwile słabości, jak zresztą każdy, może i miał, ale obyło się się bez poważnych wpadek. Nie poddał się i cały czas trzymał właściwy kurs – mówi Henryk Plichta, pierwszy trener Rybusa w Pelikanie Łowicz.
Plichta poznał Rybusa, gdy ten miał zaledwie dziesięć lat. Rozgrywany w formie ligowej turniej, na którym się pojawił, był zarazem selekcją do drużyny Pelikana Łowicz. Maciek, reprezentujący wówczas Szkołę Podstawową numer 3, od razu wpadł trenerowi w oko i znalazł się w składzie, w którym dominowali chłopcy z rocznika 88, czyli o rok od niego starsi. Łącznie pod okiem trenera Plichty grał i trenował przez pięć lat. – Fizycznie zawsze był z tyłu, za to był dynamiczny, najsprytniejszy i miał największe umiejętności piłkarskie. Chociaż większość chłopców była starsza, Maciek cały czas utrzymywał się w pierwszym składzie. Zdecydowanie się wyróżniał. Wtedy nie wyobrażałem sobie, co będzie za kilka, ale ewidentnie było widać, że umie grać. – kontynuuje szkoleniowiec.
*
Umiejętności, którymi Maciek oczarował trenera Plichtę, nie wzięły się znikąd. Od małego regularnie szlifował je bowiem pod czujnym okiem taty, który dostrzegł, że syn ma niewątpliwą smykałkę do piłki. – Poznaliśmy się na stadionie Pelikana zanim skończyliśmy dziesięć lat. Maciek przychodził z tatą, żeby trenować podania i przyjęcia, a ja na stadionie kręciłem się od małego, ponieważ mój tata tam pracował i pracuje od dziś. Wszystkie cechy typowo piłkarskie, którymi imponował, były zasługą właśnie ojca Maćka. To nie było takie kopanie piłki dla samej frajdy, ale sumiennie wykonywane ćwiczenia, które szybko przynosiły efekt. Maciek bardzo często zostawał królem strzelców na różnych turniejach. Kiedy startował, to nabór do drużyny Pelikana był realizowany dosyć późno, bo dopiero od jedenastego roku życia. On zaczął jako dziesięciolatek, ale to niewielka różnica. Na szczęście ojciec wyczuł w nim ten talent i już wcześniej przekazywał mu podstawy – wspomina Krystian Cipiński, bliski kumpel pomocnika reprezentacji Polski z lat młodzieżowych drużyn Pelikana.
Wsparcie rodziców było zresztą kluczowe dla piłkarskiego rozwoju Rybusa. Futbol, który pochłaniał mu każdą wolną chwilę, stał w ewidentnej sprzeczności ze szkołą, więc siłą rzeczy trzeba było przymykać oko na nierealizowane z należytą sumiennością obowiązki szkolne. – Maciek, jak żartowała jego mama, nie był naukowcem. Przeszedł na trójczynach przez szkołę podstawową, ale na pewno nie był trudnym uczniem. Dzięki wsparciu rodziców i ich współpracy ze szkołą nie miał problemów z nauką i mógł grać w piłkę. To zawsze był zresztą naczelny temat naszych rozmów – komentuje Henryk Plichta.
Trenerowi wtóruje Cipiński, który z Rybusem przeżył niejedno. – Maćka zawsze bardziej ciągnęło do piłki niż do nauki. Niemniej to inteligenty i błyskotliwy facet, o czym wiele razy miałem okazję się przekonać. Wolał po prostu swoją obowiązkowość przekładać na grunt piłkarski, przez co nie starczało mu czasu i chęci na szkołę.
Obaj podkreślają też, że na tle kolegów z zespołu Maćka od małego wyróżniało niesamowite zaangażowanie i poważne podejście do treningów. Jak mówi Plichta, wykorzystywał każdą okazję do rozwoju. Jeździł na wszystkie turnieje bez względu na to, czy były rozgrywane na hali, czy na boiskach trawiastych, i zawsze dawał z siebie tyle, ile tylko zdołał. – On po prostu wszystko podporządkował piłce. Nie zrażał się, choć zawsze był mniejszy od innych. Na zawodach starał się jak nikt. Inni co prawda też korzystali ze wszystkich możliwości, ale tylko w jego przypadku poszło to tak mocno do przodu – ocenia pierwszy trener Rybusa.
Czym najbardziej odznaczał się na tle nie tylko rówieśników, ale też starszych chłopaków, z którymi od początku grał w jednej drużynie? Przede wszystkim lewą nogą, którą, jak przekonuje Plichta, od małego umiał zrobić bardzo dużo. – Ta lewa noga to zawsze był jego atut i utrudnienie dla przeciwnika. Prawą – jak to się czasem żartuje – miał do podpierania. Ale teraz jest z tym dużo lepiej. Widać, że bardzo poprawił grę prawą nogą i dużo częściej jej używa.
Cipiński zwraca jednak uwagę, że mocne strony Rybusa nie ograniczały się wyłącznie do lewej nogi. – Maćka zawsze wyróżniał niebywały spokój na boisku. W sytuacjach, w których nie jeden z nas po prostu by spanikował, on zachowywał do końca zimną krew. Oczywiście nie w ramach zabawy, ale typowo z rozsądkiem. Od najmłodszych lat miał ten spokój i mądrość boiskową. Oczywiście zdarzało się, że nie miał weny, by funkcjonować na sto procent. To była jednak rzadkość, bo przeważnie wręcz wpraszał się w kolejkę do wykonywania konkretnego ćwiczenia.
*
Brak wspomnianej weny czasem objawiał się także w formie migania się od wyznaczonych przez trenera zajęć. Maciek, jak każdy grający w piłkę dzieciak, miewał bowiem momenty, gdy czegoś zwyczajnie mu się nie chciało. Zaangażowanie i pełne skoncentrowanie na futbolu to jedno, omijanie nielubianych obowiązków i wiążąca się z tym dobra zabawa – to drugie. – Kiedy jakieś ćwiczenie mu nie leżało, to miał taką uroczą metodę, polegającą na tym, że bardzo serdecznie zapraszał ludzi przed siebie. Na zasadzie „Chcesz wejść przede mnie? Proszę bardzo!”. W głowie mam też sytuację z obozu w Mrzeżynie. Codziennie mieliśmy tam obowiązkowy poranny rozruch na plaży i ani razu nie dobiegliśmy do latarni, która wskazywała punkt końcowy. Po prostu chowaliśmy się za parawanami, tam leżeliśmy i czekaliśmy aż koledzy wrócą. Na koniec chlapaliśmy się wodą, żeby symulować zmęczenie i udawało nam się to przez cały obóz. Po latach przyznaliśmy się do tego trenerowi Plichcie. Na szczęście obyło się bez bury – wspomina Krystian Cipiński.
Ogólnie jednak Maciek dał się zapamiętać, jako dobrze ułożony chłopak. Czasem zdarzały mu się drobne wyskoki, lecz summa summarum nie sprawiał większych kłopotów, o czym zapewnia trener Plichta. – Z dyscypliną i zachowaniem nigdy nie miał problemów. Wszystko podporządkował piłce. Od strony koleżeńskiej też nie wdawał się w żadne animozje. Był młodszy od innych, ale dobrą grą zbudował sobie autorytet. Tak najłatwiej się obronić, a gdy jeszcze strzelasz ładne bramki…
Ze wspomnianym obozem wiąże się jeszcze jedna interesująca historia. Przygotowująca się tam młodzież Pelikana, z Rybusem i Cipińskim na czele, zupełnie przypadkowo spotkała w Mrzeżynie… jednego z aktualnych reprezentantów Polski. Oddajmy jednak głos koledze Maćka. – Kiedyś na obozie w Mrzeżynie na trening przyszedł do nas mały chłopiec, młodszy od nas i zapytał, czy może z nami pograć. Trener powiedział, że jasne, tylko musi podać swoje dane, żeby wiedział za kogo bierze odpowiedzialność. Po latach trener powiedział nam, że to był… Grzegorz Krychowiak. Ścieżki z kadrowiczami przecinały się więc już w latach młodzieżowych.
*
Punktem zwrotnym w karierze Rybusa były przenosiny z Pelikana Łowicz do MSP Szamotuły. – Przekierowanie Maćka do szkoły w Szamotułach, to była w Łowiczu rzecz niespotykana. Jeżeli ktoś się u nas wyróżniał, to z reguły trafiał do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Łodzi i tam jego przygoda się kończyła. Szamotuły to była totalna nowość i dzięki temu Maciek wypłynął na szerokie wody. Do tej szkółki pokierował go zresztą Robert Wilk, taki nasz Maciek Rybus z wcześniejszych lat – tłumaczy Cipiński.
Zanim jednak Rybus zmienił Łowicz na Szamotuły, swojego szczęścia szukał w Wielkopolsce. Konkretnie – w Amice Wronki, gdzie w 2005 roku zgłosił się do naboru. – Pojechaliśmy tam, ale się nie udało. Jakiś czas później przy pomocy Roberta Wilka, pojechał do Szamotuł. Tam załapał się do szkoły i to okazało się dobrym kierunkiem. Później już poszło. Dojrzeli go skauci Legii, wzięli do Warszawy i później już się potoczyło. W Szamotułach pokazał swój talent i potwierdził to, co prezentował wcześniej w Pelikanie – że po prostu pragnie czegoś więcej – mówi Plichta.
W Szamotułach Maćka dostrzegł Marek Jóźwiak, od razu zapraszając na testy do drużyny Legii występującej wówczas w Młodej Ekstraklasie. Tam spodobał się na tyle, że zaproponowano mu kontrakt i bardzo szybko okazało się, że była to jak najbardziej trafna decyzja. Rybus już w debiucie strzelił gola na wagę zwycięstwa, a dzięki świetnej postawie w kolejnych meczach, błyskawicznie przeskoczył do pierwszego zespołu i momentalnie przekonał do siebie Jana Urbana. Debiutanckiego gola na szczeblu ekstraklasy zdobył już w swoim drugim występie.
*
W Warszawie Rybus nie tylko bardzo zyskał pod kątem sportowym, ale trafił też na osobę najważniejszą w jego karierze. – Poznałem Maćka, gdy miał 18 lat i od tego czasu działamy razem. Od razu było widać, że to dobry materiał. Gdy patrzę na piłkarza, przede wszystkim zwracam uwagę na to, czy mam moc. Po Maćku, odkąd tylko pojawił się w Legii, było widać, że ma. Miał szybkość, miał wydolność, siłę strzału, dobrą wrzutkę, fajne stałe fragmenty. Pokazywał to w każdym meczu, rósł z miesiąca na miesiąc. W pamięci utkwiło mi też, że już po podpisaniu umowy z Maćkiem, on tak szybko piął się w hierarchii zespołu, że co pół roku prosiliśmy Legię o podwyżkę kontraktu i dostawaliśmy ją bardzo gładko. Przez ludzi, którzy wówczas rządzili klubem, Maciek był doceniany – tak początki znajomości z Rybusem wspomina jego wieloletni menadżer Mariusz Piekarski, podkreślając też, że po wielu wspólnie spędzonych latach, dziś traktuje Maćka jako młodszego brata, który może zgłosić się do niego z każdym problemem.
To właśnie Piekarski po kilku owocnych latach w Legii rzucił Rybusa na międzynarodowe wody. Transfer pomocnika do Tereka Grozny dla wielu był bardzo dziwny, ale „Piekario” wiedział, co robi. Kilka sezonów spędzonych w stolicy Czeczenii bez wątpienia było szkołą życia, ale pozwoliły Rybusowi wyrobić sobie na tyle dobrą markę, że ze średniaka ligi rosyjskiej przeskoczył od razu do Olympique’u Lyon, a kiedy zdecydował się wrócić na wschód, sięgnął po niego mocny Lokomotiw. W każdym z tych klubów Rybus nie schodził poniżej co najmniej solidnego poziomu.
Jakie są największe atuty Maćka zdaniem Piekarskiego? Poza najważniejszym, czyli mocą, przede wszystkim idealnie pasujący do piłki charakter i odporność na krytykę. Swoje robi też uniwersalność, dzięki której Rybus może z powodzeniem grać po obu stronach boiskach, choć długo uchodził za zawodnika wybitnie lewonożnego. Do gry na prawej stronie na dobre przyzwyczaił się w Tereku, gdzie trener Raszyd Rachimow bardzo często wystawiał go na prawej flance Zebrane wówczas doświadczenia procentują zresztą do dzisiaj, bo w minionym sezonie ligi rosyjskiej, Rybus regularnie grał na obu bokach obrony.
*
O tym, jak ważną rolę w karierze piłkarza reprezentacji Polski, pełni jego agent, najlepiej świadczy sytuacja sprzed dwóch lat. Rybus z powodu kontuzji przegapił wówczas Euro 2016, ale dzięki Piekarskiemu, nie stracił możliwości awansu sportowego. – Cieszę się, że nie skusiłem się na sugestie różnych lekarzy, aby wtedy wysłać Maćka na operację i wziąłem sprawy w swoje ręce. Czasami trzeba było podbudowywać go psychiczne, mówić, że damy radę, że to ma sens i tak dalej, No i koniec końców wyszło na nasze. Do operacji nie doszło, a po dwóch tygodniach mocnej rehabilitacji Maciek przeszedł testy medyczne w Lyonie i wszedł w trening – mówi „Piekario”.
Menadżer zwraca też uwagę, że w przypadku Rybusa rozwój sportowy od zawsze idzie w parze z rozwojem mentalnym. Wpływ na to bez wątpienia miały mniej lub bardziej poważne wywrotki, które zaliczył po drodze. Nieudane Euro 2012 czy kontuzja przed turniejem dwa lata temu mogły działać zniechęcająco, ale mimo wszystko przyniosły odwrotny efekt. Dziś Rybus może cieszyć się z tytułu mistrza Rosji, jest praktycznie pewny wyjazdu na mundial, a przy okazji ułożył sobie życie prywatne, co Piekarski także przedstawia jako duży sukces osobisty.
Najlepszym podsumowaniem jest zresztą teoria wyznawana przez agenta zawodnika, zgodnie z którą zestawienie zysków i strat zawsze wychodzi na zero. Mariusz Piekarski w przypadku Maćka widzi to w ten sposób: – W dosyć krótkim czasie życie oddało mu wielokrotność tego, co wcześniej stracił. Po kontuzji sprzed Euro 2016 trafił do Lyonu, gdzie przeżył fajną przygodę, potem do Lokomotiwu, z którym zdobył mistrzostwo, w Moskwie poznał też swoją żonę. Trzeba również przyznać, że trochę ostatnio wypiękniał! Życie po prostu zawsze oddaje, a bilans musi wyjść na zero.
*
Komplementy natury piłkarskiej to w przypadku Macieja Rybusa tylko jedna strona medalu. Z drugiej znajdziemy normalność i uczynność, z którymi niekoniecznie się afiszuje. – Ludzie nie znają Maćka od tej strony, ale – poza tym tym, że jest porządnym facetem o wielkim sercu – jest też bardzo rozważny. O Maćku nie słyszy się złych rzeczy, jest o nim wręcz cicho. Stroni też od blichtru i blasku, więc nie zobaczymy go w „śniadaniówkach” Koncentruje się na karierze oraz najbliższych. Ogólnie to super facet, super piłkarz i po prostu porządny człowiek – ocenia Mariusz Piekarski.
W podobnym tonie wypowiadają się ludzie z Łowicza, na czele z Krystianem Cipińskim, który od kilku lat z pomocą Rybusa organizuje charytatywny turniej piłkarski „Gwiazdy na Gwiazdkę”. Współpraca, mimo znacznej odległości i braku czasu, układa się wzorowo, a Maciek na turnieju zawsze pojawia się odpowiednio przygotowany. Już wcześniej od kolegów z klubu i reprezentacji zbiera koszulki i inne gadżety na licytację, którą następnie sam prowadzi. Między innymi za tę formę swojej działalności miasto nagrodziło go niedawno tytułem „Honorowego obywatela Łowicza”. Ze sportowców podobnego zaszczytu wcześniej doświadczył tylko Zbigniew Bródka. Na czas mundialu w Łowiczu powstanie też specjalna strefa kibica, aby mieszkańcy mogli wspólnie oglądać występy reprezentacji Polski z lokalnym bohaterem w składzie. Stać będzie do samego finału, bo – jak zapewnia Cipiński – „gdyby Maciek miła tam wystąpić, to Łowicz nie może tego przegapić”.
Fot. 400mm.pl
Fot. grupowa z archiwum Krystiana Cipińskiego
PRZECZYTAJ TAKŻE POZOSTAŁE TEKSTY Z SERII “KIERUNEK JEST JEDEN:
– Franek, co ruszył z Szarej w świat
– Jak trzeba się bić, to Góral idzie na bitkę
– Najskromniejszy chłopak z najlepszą lewą nogą
– Wyciskam ile mogę z tego, co mi jeszcze zostało
– Piotruś został w Ząbkowicach. Rodzinne pogotowie, nagrody na zeszyt, łzy we Francji
– Jeśli nie u Brosza, to u Kloppa
– Sport był mu pisany. Ale na transfer do Premier League zapracował sam
– Gdyby nie transfer do Legii, widzę siebie w drugiej lidze
– Lodówka pełna celów. Damian Kądzior nie przestaje marzyć