Przed meczem – demonstracje. W czasie spotkania spięcia fanów z ochroną, bo ta chciała usuwać palestyńskie flagi. Na izraelskim hymnie – gwizdy. Gdy rywale mieli piłkę w rękach – gwizdy. Ale dla Polaków wielkie brawa i wsparcie. Spodek dziś odlatywał w trakcie całego meczu, ale szczególnie – na sam koniec. Wtedy, kiedy Jordan Loyd dał Biało-Czerwonym na prowadzenie na 13 sekund przed końcem. I gdy Polacy poradzili sobie skutecznie w ostatniej akcji. Biało-Czerwoni wygrali drugi mecz na turnieju!

Eurobasket. Polska kontra Izrael. Demonstracje, gwizdy i emocje do samego końca
Wystarczyło przyjść o 18:30 – na dwie godziny przed startem meczu Polaków – w okolice Spodka, by poczuć, że to nie będzie wyłącznie normalne spotkanie. W pobliżu zorganizowano dziś bowiem dwie demonstracje, które sprzeciwiały się zarówno ludobójstwu w Gazie, jak i obecności Izraela na EuroBaskecie. Co ciekawe – jedna była ewidentnie lewicowa, druga skrajnie prawicowa. A ostatecznie na obu można było usłyszeć podobne hasła.
Trudno było o lepszy dowód na to, że Polacy dostrzegają skalę zbrodni w Palestynie. I że obecności Izraela na turnieju w swojej ojczyźnie w tej sytuacji nie akceptują.
Polacy jednak wiele do gadania nie mieli. Decydowało zdanie FIBA, która Izraela nie planowała z udziału w jakichkolwiek rozgrywkach wykluczać. Reprezentacja tego kraju przyjechała więc do Katowic, rozegrała w nich już nawet jedno spotkanie – w czwartek o 14, mecz otwarcia polskiej grupy, przeciwko Islandii. To starcie Izraelczycy go wygrali. Wtedy jednak na trybunach byli głównie ich kibice i – nieco więcej – fani Islandii. Polaków raczej brakowało, bo Biało-Czerwoni swój mecz – wygrany w wielkim stylu przeciwko Słowenii – zaczynali dopiero o 20:30.
Dziś jednak Spodek – choć znalazła się w nim grupa kibiców w niebiesko-białych strojach – zdominowany był przez miejscowych fanów. I dało się to odczuć od pierwszych chwil meczu.
„Kto nie skacze – z Izraela”
Wygwizdano hymn Izraela, to po pierwsze. Po drugie – każdy kontakt z piłką zawodników z tego kraju, też wiązał się z ogłuszającym wręcz gwizdaniem i buczeniem. Tak głośnym, że momentami z trudem przebijał się przez nie spiker. Celne rzuty Polaków były za to celebrowane przez wszystkich fanów. A Biało-Czerwoni na parkiecie zdawali się być równie naładowani, co ich kibice – nawet Jordan Loyd, który z rywalami walczył tak, że równie dobrze można by go było wsadzić w zapaśniczy strój i kazać wyjść na turniejową matę.
Turniej pewnie by wygrał.
Sytuację zaogniała dziś też ochrona, która wyłapywała wszelkie flagi Palestyny na trybunach i kazała je ukrywać. Próbowała też zabrać z sektora odpowiedzialnego za doping flagi klubowe, które miały „zasłaniać loga sponsorów”. Sęk w tym, że wisiały tam też dwa dni temu i wtedy nie było to żadnym problemem. Ba, na portalu X można było przeczytać nawet, że kibicom kazano zmywać z twarzy namalowane na niej flagi Palestyny, inaczej groziło im usunięcie z trybun.
Nie wiemy kto, ale ktoś ewidentnie nie wyczuł atmosfery tego meczu. I jeśli cokolwiek zrobił, to tylko ją zaognił. Na trybunach doping był bowiem przytłaczający, a momentami niosło się na przykład chóralne „Kto nie skacze – z Izraela!”. I wiecie co? Gdy to samo hasło skandowano dwa dni temu, ale ze Słowenią, nie Izraelem, skakał głównie sektor najbardziej zagorzałych kibiców, a do tego pojedyncze osoby w tłumie. Dziś? Dziś momentami trudno było wypatrzyć w Spodku fana ubranego na biało-czerwono, który nie podniósłby się z miejsca, żeby sobie poskakać.
Jest i flaga, choć ochronie wyjątkowo się to nie podoba. pic.twitter.com/wvkmhy0N1c
— Sebastian Warzecha (@sebwarzecha) August 30, 2025
Choć trzeba tu zaznaczyć jedno – sektor, gdzie siedziała większość fanów Izraela, mimo że tuż obok byli Polacy, był całkowicie bezpieczny. Nic się tam nie wydarzyło. W pozostałych miejscach hali trafiały się pojedyncze osoby z flagami tego kraju i też nie działo się nic. Jedyny moment spięcia to ten, gdy organizatorzy próbowali wpuścić fanów dzisiejszych rywali Polaków na… polski młyn. Można uznać to za organizacyjną klęskę, ale dalszych incydentów z tym związanych nie było.
Innymi słowy: Spodek wyrażał na temat Izraela swoje zdanie, ale w sposób, w którym nie było miejsca na jakąkolwiek przemoc.
Ale to tyle o trybunach. A jak było na parkiecie?
Znakomity początek
Polacy zaczęli tam, gdzie skończyli ze Słowenią – była forma, były celne rzuty, była dobra praca w defensywie. Owszem, skuteczność z przodu może nie była taka, jak przeciwko Słowenii – szczególnie zza łuku – ale ogółem oglądało się to dobrze. Najpierw naszą grę napędzał Mateusz Ponitka, który już w drugim rzucie podniósł Spodek efektowną trójką. Potem – jak przed dwoma dniami – swoje dołożył też Jordan Loyd. Aleksander Balcerowski dobrze pracował pod koszem, a reszta Polaków równie ciężko harowała na powiększanie przewagi, nawet jeśli nie było tego widać w statystykach.
Generalnie: wszystko się zgadzało. Widzieliśmy drużynę. I to taką funkcjonującą świetnie, co często podkreślali Polacy po pierwszym meczu.
W drugiej kwarcie zresztą nie było inaczej. Polacy na całym boisku zatrzymywali rywali i ci faktycznie mieli problem z tym, by się do kosza przebić. Była i skuteczna praca pod własnym koszem, i przechwyty, i wymuszanie fauli. Generalnie zawodnicy Izraela byli zatrzymywani na każdy możliwy sposób. Polska za to wyglądała świetnie, choć – podkreślmy to jeszcze raz – skuteczności z meczu ze Słowenią niestety nam zabrakło. Ale to był jeszcze dobry moment gry Biało-Czerwonych.
A takie akcje jak ta, w której Jordan Loyd przechwycił podanie, po czym natychmiast uruchomił Mateusza Ponitkę, a ten efektownym wsadem posłał piłkę do kosza, podrywał Spodek i unosił w stratosferę. Była atmosfera, były efektowne zagrania, była ciężka praca, a w efekcie – było prowadzenie.

Na przerwę w połowie meczu Polacy schodzili z wynikiem 37:26.
Deni Avdija show
Trzecia kwarta była tragiczna w wykonaniu naszych. Biało-Czerwoni nie tylko stracili prowadzenie, ale gdy ta część gry się kończyła, przegrywali trzema oczkami. Nic się w tym fragmencie nie zgadzało. Skuteczność kompletnie zawodziła. Na tyle, że z czasem wielu naszych zawodników zdawało się bać oddać rzut. Symbolem tej kwarty stała się jedna akcja, w której rzucać zza łuku najpierw mógł Michał Sokołowski, potem Andrzej Pluta, a ostatecznie piłka poszła do Olka Balcerowskiego, a ten… nie zdążył rzucić przed syreną oznaczającą, że minęły 24 sekundy.
Dodajmy do tego sporo nerwowości. Przewinień po jednej i po drugiej stronie. Przerywanych akcji. Problemów z przedarciem się przez ofensywę rywali.
Gdy się to wszystko przeanalizuje, widać, że nie mogło się to potoczyć inaczej. Polacy znacząco obniżyli loty, a po drugiej stronie było zupełnie inaczej. Szalał zwłaszcza Deni Avdija, gwiazda rywali, dziewiątka draftu NBA w 2020 roku, wybrany wtedy przez Washington Wizards, a od 2024 roku zawodnik Portland Trail Blazers. Skrzydłowy naszych rywali robił momentami wszystko. Wchodził pod kosz, walczył o piłkę na tablicy, a nawet rzucał trójki nad skaczącymi do niego Polakami. Wkrótce przebił granicę 20 rzuconych oczek.
A Polacy mieli dylemat: bronić przeciwko niemu czy przeciwko całej ekipie Izraela?
To był problem. Ale jeszcze większy problem polegał na tym, że ani jeden, ani drugi sposób nie działał. Izrael najpierw się do nas zbliżył, a potem nas wyprzedził. Przed ostatnią kwartą było 51:48 dla naszych rywali.
Do ostatnich sekund
Polskę poderwał kapitan – Mateusz Ponitka. Na start decydującej kwarty najpierw trafił trójką, a potem zaliczył świetny przechwyt i uruchomił Andrzeja Plutę, który wykończył sprawę pod koszem. Ale potem wróciły nerwy. I to po obu stronach. Niecelnych rzutów było w tej kwarcie mnóstwo i liczyły się te momenty, gdy ktoś akurat trafił. Nam tyłki ratowała nieskuteczność Izraela w próbach zza łuku. Izraelowi – nasza nieskuteczność.
Choć był moment, gdy było inaczej.
Na 56:53 wyprowadził nas bowiem trójką Jordan Loyd. Potem kolejną dołożył Michał Sokołowski. Ale Izrael odpowiedział tym samym, a niedługo potem Khadeen Carrington zaliczył akcję 2+1. I wszystko to, co sobie wypracowaliśmy kilka minut wcześniej, nagle nie miało już znaczenia. Znaczenie miało za to, że nasi centrzy ewidentnie nie radzili sobie dziś pod koszem rywali… ale Olek Balcerowski świetnie pracował pod swoim, kilkukrotnie zatrzymując rywali. Co zepsuł, to potem odzyskał – tak grał dziś Aleksander.
Polacy zresztą im dalej w czwartą kwartę, tym bardziej harowali – skutecznie! – w obronie. Mateusz Ponitka zmienił się w tytana zbiórek. Balcerowski nie pozwalał rywalom oddawać rzutów. Ale i po drugiej stronie obrona była twarda. Punktów na tablicy przybywało więc powoli.
I jedno było właściwie pewne – że ten mecz rozstrzygnie się w ostatnich akcjach.
Polska górą!
Izraelczycy czasem jednak trafiali. Bo musieli. Trójkę wsadził nam na nieco ponad minutę przed końcem Carrington. Odpowiedzią było znakomite wejście Loyda pod kosz. Ten zresztą w ledwie dwa mecze wypracował sobie na tym EuroBaskecie taką renomę, że gdy miał piłkę i nikt go nie pilnował, to siedzący niedaleko dziennikarze z Izraela łapali się za głowę PRZED rzutem Jordana. Dziś co prawda nie rzucał tak skutecznie i dobrze jak ze Słowenią, ale i tak uzbierał 27 oczek, a w efekcie został MVP spotkania.
I to on dał na kluczowe dwa punkty. Na 13 sekund przed końcem wszedł pod kosz, zmylił obrońców, rzucił i… nie trafił. Ale sam poprawił, wpychając piłkę do kosza. Potem Polakom pozostało popracować w defensywie. I zrobili to, a Izrael we wspomniane 13 sekund punktów już nie zdobył. Próba trójki była niecelna, a potem nasi zawodnicy uniemożliwi rywalom dobre dobicie piłki.
Innymi słowy, jak to zakrzyknął spiker: KTO WYGRAŁ MECZ?
POLSKA!
A Spodek? Spodek znów odleciał, drodzy państwo. Dziś to faktycznie był pojazd kosmiczny. I to on poniósł Polaków do zwycięstwa.
Czytaj więcej o EuroBaskecie na Weszło:
- „Na szczęście mieliśmy Jordana Loyda”. Koszykarze po meczu ze Słowenią
- Jordan Loyd i inni, czyli kto kogo naturalizuje w Europie
- Egzekutorzy. Andrzej Pluta junior idzie w ślady słynnego ojca
Fot. Newspix