Reklama

Jordan Loyd. Był mistrzem NBA, grał w finale Euroligi. Teraz prowadzi do sukcesów kadrę Polski

Sebastian Warzecha

07 września 2025, 17:03 • 21 min czytania 41 komentarzy

Ma pierścień mistrzowski NBA, choć zagrał w niej tylko 12 meczów, przy czym żadnego w play-offach. A by w ogóle mógł w niej wystąpić, jego rodzice musieli zapłacić 240 tysięcy dolarów. Dopiero co rywalizował w finale Euroligi, ale jego zespół ostatecznie tam przegrał. Mówi, że za każdym razem, gdy wchodzi na parkiet, honoruje zmarłego przyjaciela. Od kilku tygodni robi to też w barwach reprezentacji Polski, choć jeszcze niedawno nie miał z naszym krajem nic wspólnego. Jego naturalizacja wzbudziła spore emocje, ale na parkiecie Loyd okazał się dla Biało-Czerwonych niezwykle cennym graczem. Jak jednak wyglądała jego koszykarska droga?

Jordan Loyd. Był mistrzem NBA, grał w finale Euroligi. Teraz prowadzi do sukcesów kadrę Polski

Jordan Loyd. Mistrz NBA, finalista Euroligi i… reprezentant Polski

Jordan Loyd nie ma związków z Polską. Nie grał w naszym kraju, w jego drzewie genealogicznym na próżno szukać polskich przodków, brak nawet polskiej partnerki, jak na przykład u Wilfredo Leona. Ale gra dla polskiej kadry, a jego pierwszy oficjalny mecz to spotkanie ze Słowenią, w którym… rzucił ekipie Luki Doncicia 32 punkty i poprowadził Polaków do zwycięstwa. Podziękować za to musimy Mateuszowi Ponitce, który namawiał Jordana do gry w polskiej kadrze, bo obaj znają się z występów w Zenicie i dobrze rozumieją na parkeicie.

Reklama

Mateusz jest osobą, z którą miałem już zbudowaną relację – mówił nam Loyd w wywiadzie. – Graliśmy w jednym zespole, a potem pozostawaliśmy w kontakcie. Podejrzewam, że coś zrobił, porozmawiał z odpowiednimi ludźmi. I tak to się to zaczęło. […] Rozmowy o tym to nie tylko to lato, moglibyśmy się cofnąć o kilka sezonów. Początkowo wiele o tym jednak nie wiedziałem, rozmawiał mój agent. Mówił mi, jak wygląda sytuacja, ale to było w sferze „możliwości”. W tym sezonie wiedziałem, że jest na to spora szansa, bo zbliża się EuroBasket, a ja też miałem dobry sezon, gdy byłem zdrowy. Wszystko się zgrało.

CZYTAJ TEŻ: KIEDYŚ WYGRAŁ NBA, A TERAZ ROZNIÓSŁ SŁOWENIĘ. POZNAJCIE BLIŻEJ JORDANA LOYDA W JEGO SŁOWACH [WYWIAD]

Jordan w swojej karierze zebrał zresztą mnóstwo doświadczeń. Grał w NCAA. Występował w G League. Przez moment nawet w NBA. A potem w kilku mocnych europejskich klubach i ligach. Ma spore doświadczenie, bywał kluczowym zawodnikiem swoich ekip. Wiadomo było, że Polsce może faktycznie pomóc, obecnie gra przecież w Monaco, z którym dopiero co występował w finale Euroligi. Jak doszedł do tego miejsca? Czy faktycznie jest mistrzem NBA, czy to tytuł na wyrost? I dlaczego ma na prawym barku wytatuowane inicjały przyjaciela?

Najlepiej zacząć tę historię od tego, co w świecie koszykówki najważniejsze. Czyli NBA… i pewnego zdjęcia.

Przypadkowy mistrz. W garniturze

To był sezon 2018/19. Jedyny taki w jego karierze. Jordan Loyd po raz pierwszy i ostatni trafił wtedy do NBA. Na kontrakcie two-way, co znaczyło, że mógł grać w dwóch ligach. I Jordan tak naprawdę został graczem ekipy z G League, ligi rozwojowej w stosunku do NBA, ale równocześnie mógł wystąpić w najlepszej lidze świata, o ile jego klub by tego zechciał.

Raptors, dla których wtedy grał, zechcieli. Dwanaście razy.

Łącznie na parkiecie spędził w całym sezonie 55 minut – niecałe pięć na spotkanie. Ale był tam, grał. Po latach starań udało mu się. W dodatku znakomicie spisywał się w Raptors 905 – ekipie ze wspomnianej G League – gdzie zaliczył sezon, który o mało co nie doprowadził go do tytułu MVP rozgrywek (średnio 22,5 punktu oraz 6,1 asysty na mecz). Cenili go zresztą trenerzy. Jama Mahlalela, ówczesny szkoleniowiec 905, dziś asystent w głównej ekipie, mówił:

Imponuje mi jego codzienne nastawienie. Nigdy nie jest zbyt zdołowany, nigdy nie jest przesadnie rozentuzjazmowany. Jest zrównoważony i rozważny. Oczywiście poświęca się grze, ale też temu, by być dobrą osobą. Część ludzi tego nie robi, a on tak. To bardzo ważna cecha, którą posiada.

W Raptors niemal wszyscy powtarzali to samo, z naciskiem na to, jak Jordan haruje na każdym treningu. Co zresztą miało w pewnym momencie stać się kluczowe dla zespołu. Jordan nie mógł bowiem występować w fazie play-off – graczom na kontraktach two-way się na to nie pozwala – ale ekipa z Toronto wykorzystała go w inny sposób. Loyd symulował na treningach to, jak zachowują się zawodnicy rywali.

Gdy Raptors grali z 76ers, był Benem Simmonsem. Kiedy przyszło do finałów, miał odgrywać rolę Stepha Curry’ego. Przygotowywał się do tego sumiennie. Oglądał mnóstwo nagrań wideo, żeby zobaczyć, jak Curry się porusza – również bez piłki – jakich „sztuczek” używa czy jak wykorzystuje zasłony od partnerów. – Jordan był prawdziwym profesjonalistą przez cały rok. Jego pomoc była niezwykle ważna – mówił potem Kyle Lowry, ówczesny rozgrywający Raptors.

Tak naprawdę jednak największy moment sławy to dla Loyda nie finał – który ekipa z Toronto wygrała 4:2 – a ostatni mecz drugiej rundy. Game 7, przeciwko 76ers. I jeden z najsłynniejszych rzutów w dziejach. Było 90:90, kilka sekund do końca. Piłkę po wznowieniu dostał Kawhi Leonard. Przedryblował z nią do narożnika, obrócił się w stronę kosza i rzucił, nie zwracając uwagi na zamykającego mu przestrzeń Joela Embiida. Piłka poleciała łukiem, odbiła się od obręczy. Raz, drugi, trzeci i czwarty.

Po czym wpadła. Patrzył na nią Embiid, obok niego Leonard. A dalej, w garniturze, Jordan Loyd.

Patrzyłem i myślałem sobie, że nie wpadnie, bo Embiid się zbliżał. Do tego rzut Kawhi jest zazwyczaj dość płaski. A wtedy piłka leciała wysoko. Wyżej niż zazwyczaj. Zawsze mówiłem ludziom, że w naszej hali są jedne z twardszych obręczy w lidze. Normalnie trudno było nawet o zwyczajne odbicie się od nich piłki. A żeby odbiła się kilkukrotnie, po czym wpadła… to było szalone. Nie myślałem, że może to zrobić, byłem w szoku – wspominał potem Loyd, który na ten rzut miał być może najlepszy widok w hali. Tuż obok strzelca, którego po chwili ściskał w szale radości.

Fotografowie złapali zresztą to wszystko na zdjęciu. Embiid w niedowierzaniu, Kawhi w skupieniu obserwujący piłkę i Loyd, z butem i dłonią na parkiecie, z czego nawet nie zdawał sobie sprawy. Nie pamiętał, że wstał, że zrobił ten krok czy dwa do przodu. – Działo się tam mnóstwo rzeczy i nagle w środku tego jest Jordan Loyd. Miałem tylko oglądać mecz, siedziałem tam w garniturze, zero presji. Ale to spotkanie było szalone. Więc oglądałem mecz, a nagle okazało się, że jestem na takim zdjęciu – wspominał.

Ludzie pytali zresztą potem: kim jest ten „przypadkowy gość w garniturze?”, a Loyd z humorem to wykorzystał. Gdy Raptors świętowali mistrzostwo, na paradzie miał… koszulkę z takim właśnie napisem – „Random guy in a suit”. Dla Raptors był jednak niezwykle istotny. I choć nie grał w play-offach, to – jako pierwszy gracz two-way w historii – otrzymał mistrzowski pierścień. Ale czasem twierdził, że sam niekoniecznie się za mistrza uważa, nawet jeśli widok trofeum go ucieszył.

Nigdy nie postrzegałem się jako mistrza NBA. Byłem w mistrzowskim teamie, ale jako gracz chcesz coś dołożyć na parkiecie. Ja mogłem jednak tylko pomóc przygotować zespół, w taki sposób mu pomóc. To istotne, ale to nie to samo, co być na boisku. Więc nie czuję tego, że jestem mistrzem, ale to i tak było niezapomniane doświadczenie. Oglądanie graczy takich jak Kawhi czy Kyle, co robią dzień po dniu, bardzo mi pomogło – wspominał kilka lat później. Ale już w rozmowie z nami mówił:

– Myślę, że jako zawodnik, ktoś, kto gra całe życie w koszykówkę… to jestem mistrzem, nie odbiorę sobie tego, ale równocześnie chciałbym móc dołożyć do tego mistrzostwa więcej na boisku. Gdybym grał więcej, to czułbym się bardziej jak mistrz. Nie mówię, że w ogóle tego poczucia nie mam. Byłem w tym zespole, dawałem z siebie wszystko. Ale to na pewno coś innego, gdy się gra.

Więc może nie czuł, że w pełni na to zasłużył. Ale tytułu mistrza odbierać sobie ostatecznie nie miał zamiaru.

Długa droga do Toronto

W szkole i na uniwersytecie zawsze był postrzegany tak samo – jako gość z talentem, ale nie na tyle dużym, by chciały go najpierw najlepsze uniwerki, a potem zespoły NBA. Niby w sezonie 2009/10 został MVP Milton High School, gdy doprowadzał tę ekipę do mistrzostwa stanu Georgia, ale nie sięgnęły po niego najlepsze uczelnie. Trafił do Furman University, gdzie zagrał jeden sezon, w kolejnym za to trenował z zespołem, ale w nim nie występował.

Przeniósł się więc do Indianapolis, do drugiej (z trzech) dywizji NCAA, uniwersyteckich rozgrywek. Tam grał naprawdę nieźle, ale raz, że nie był to zespół przesadnie mocny, a dwa – że najzwyczajniej w świecie się na uniwerku zasiedział. Gdy zgłosił się do draftu w 2016 roku, miał niemal 23 lata. Skończyło się więc tak, że nie został wybrany. Ale sięgnęli po niego Fort Wayne Mad Ants, zespół z G League powiązany z Indiana Pacers.

W ich barwach grał całkiem nieźle, notował średnio 15,1 punktu, 4,2 zbiórki i 4 asysty na mecz. Jednak nie widział dla siebie szansy na to, by zagrać w NBA.

Dlatego postawił na zmianę otoczenia. W sezonie 2017-18 ruszył w kierunku europejskich rozgrywek i został graczem izraelskiego Hapoelu Eilat. Tam się wyróżniał. Na tyle, że zaproszono go do meczu gwiazd całkiem mocnej przecież ligi. Na kolejny sezon postanowił jednak zmienić otoczenie, podpisał kontrakt z tureckim Darussafaka S.K. Jednak zanim jeszcze zdołał tam zagrać choć mecz, ruszył na kolejne w swojej karierze występy w Summer League, testowych meczach przed sezonem NBA, gdzie zawodnicy mogą się pokazać z nadzieją na angaż w najlepszej lidze świata.

I to właśnie wtedy wszystko się zmieniło.

Choć myślał, że nie zaprezentował się najlepiej, bo miał problemy z plecami (notował tylko 8,3 punktu i 2,8 asysty na mecz), to gdy już wrócił do Europy, zadzwonił do niego agent. – Powiedział: „Hej, Toronto chce ci zaoferować kontrakt two-way”. Byłem jak: „Co?!”. Kompletny szok, bo nie myślałem, że grałem wystarczająco dobrze w Summer League. Gdy dotarło do mnie, co powiedział, najpierw byłem niezwykle szczęśliwy, a potem pomyślałem: „O nie, muszę rozwiązać mój kontrakt”.

I tu pojawiły się schody. Gdy Jordan podpisywał umowę z Darussafaką, agent zapewniał go, że w razie oferty z NBA będzie mógł ją rozwiązać bez problemu. A to nie było prawdą. Żeby do tego doszło, potrzebne było 240 tysięcy dolarów. Taka była kwota wykupu umowy. Loyd, który dopiero zaczynał tak naprawdę zawodową karierę, nie miał takich pieniędzy. Ale znał kogoś, kto miał. I kto sam zaoferował, że zapłaci.

Tym kimś był jego ojciec, Kenny (popierany przez swoją żonę, a matkę Jordana), właściciel dobrze prosperującej firmy papierniczej. Jordan początkowo nie był jednak przekonany co do pomysłu brania takiej sumy od rodziców. Nie chciał ich obciążać, to w końcu kupa pieniędzy.

Zawsze marzyłem o grze w NBA, ale nie myślałem, że dostanę ofertę z Toronto. A zadzwonili niedługo po Summer League. Byłem szczęśliwy, podekscytowany, ale i zły równocześnie. Myślałem: „Muszę się wydostać”. Do tego ci goście w Turcji nie podeszli do tej sytuacji odpowiednio, ona mogła zostać rozwiązana dużo lepiej. Można było zauważyć, że chcą na tym skorzystać, ugrać swoje i że jest to dla nich opcja na zarobek. Jednak to też moja wina, bo podpisałem taki kontrakt, a nie inny – mówił nam niedawno.

Jordan ostatecznie się więc zgodził, rodzice wykupili go z kontraktu – Turcy nie chcieli go puścić za darmo ani nawet za mniejszą kwotę – a on podpisał umowę z Raptors, którzy spokojnie czekali na rozwój wypadków. To była decyzja w pogoni za marzeniem. By choć raz wyjść na parkiet NBA jako zawodnik tej ligi. Żeby móc zagrać w jej meczu.

Udało się 12 razy.

Zawsze chciałem zagrać w meczu NBA, ale nigdy nie sądziłem, że będę wystarczająco dobry, by to zrobić. Wiem, że to marzenie każdego dzieciaka, jednak o mnie nigdy nie mówiono wystarczająco wiele w szkole, nie wyróżniałem się. Dlatego nie podejrzewałem, że mam szansę na znalezienie się w NBA. Gdy więc pojawiła się okazja, ostatecznie pomyślałem: „muszę z niej skorzystać”. Opłaciło się.

Dla Jordana to wszystko miało jeszcze większe znaczenie. Bo każdym meczem honorował kogoś bardzo mu bliskiego.

Dla przyjaciela

Nazywał się Dai-Jon Parker. On i Jordan poznali się, gdy mieli jakieś siedem, może osiem lat. Rodzina Loydów zamieszkała wtedy w Baton Rouge, a tam żyli Parkerowie. Jordan i Dai-Jon szybko stali się nierozłączni. Spędzali razem całe dnie, głównie na grze w koszykówkę. Tak się zresztą poznali – w zespole dla dzieciaków, który trenował Kenny Loyd. Dai-Jon wkrótce przebywał w domu Loydów więcej niż u siebie, bo jego życie rodzinne bywało problematyczne.

Z Jordanem stali się dla siebie nie tylko przyjaciółmi. Zostali braćmi.

Gdy rodzina Loydów – ze względu na pracę Kenny’ego – przeprowadziła się do Atlanty, Jordan był niesamowicie smutny. Jego brat został siedem godzin jazdy samochodem dalej. Jego rodzice to widzieli i gdy skończyli przeprowadzkę, wpadli na pomysł. Zadzwonili do Deidre – matki Dai-Jona – i spytali czy aby nie chciałaby się przeprowadzić do Atlanty razem z synem. Deidre chciała. Zresztą do Georgii sprowadziła się też rodzina innego przyjaciela Jordana, Erica Rileya.

Wszyscy żyli przez jakiś czas w jednym domu. Jordan nie miał faktycznego brata, ale miał dwóch przyszywanych. To był dla niego wspaniały czas. Tak dobrze czuł się chyba tylko na parkiecie, ale tam też grał – w zespole swojej szkoły – razem z Dai-Jonem. A ten miał ponoć ogromny talent. Był wysoki, atletyczny i zdawał się mieć ten szósty zmysł, którego nie da się w pełni wyuczyć. Albo go masz, albo nie.

Był najlepszym graczem, jakiego widziałem, szczególnie za młodu. Uprawiał wiele sportów. Ale był też świetnym gościem. Wesołym, pełnym energii, ale przy tym stał twardo na ziemi – wspominał Jordan. Parkerem wkrótce zaczęli się interesować skauci uniwersytetów. Na tyle mocno, że proponowali nawet, że razem z Dai-Jonem wezmą do siebie też Jordana, byle mieć u siebie pierwszego z nich. Loyd pozostawał w cieniu przyjaciela, ale mu to nie przeszkadzało. Cieszył się jego sukcesami.

Ostatecznie nie trafili jednak w to samo miejsce. Parker wylądował w Tennessee, Loyd w Karolinie Południowej. Często ze sobą rozmawiali, ale rzadko się widywali. W końcu jednak Jordan przeszedł do Indianapolis, a Parker – niespodziewanie – też tam przyszedł. Chciał bowiem odejść ze swojej uczelni, ale nie chciał tracić roku – a tak by było, gdyby postanowił przenieść się bezpośrednio do innej ekipy z I Dywizji. Zszedł więc poziom niżej, byle grać.

Bracia znów byli razem.

I tak było aż do pewnego dnia, gdy Jordan siedział na zajęciach z matematyki i nagle otrzymał od kolegi wiadomość z kondolencjami. Nie wiedział, o co chodzi. Zapytał. Odpowiedź brzmiała: „Coś stało się Daiowi”. Loyd z miejsca spakował swoje rzeczy, nie powiedział nawet słowa i wyszedł z zajęć. Na korytarzu próbował skontaktować się z kimś, kto był z Parkerem tego dnia – ten wraz z grupką znajomych miał pojechać nad wodę, popływać. Dodzwonił się do jednej z osób, ale ta tylko krzyczała bez ładu i składu.

To mu jednak wystarczyło. Zrozumiał, że faktycznie coś się stało. Rozkleił się, zaczął płakać. W końcu zebrał się w sobie, zadzwonił do ojca. Ten z miejsca pojechał na lotnisko, złapał pierwszy samolot i zjawił się w Indianapolis. To on potwierdzał śmierć Dai-Jona z policją. On poinformował o tym Deidre, powiedział jej, że jej syn utonął. A Jordan? Płakał, nie wierzył w to, co się stało. I tak trwało to tygodniami.

– Razem dorastaliśmy w Luizjanie. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, właściwie nierozłącznymi od momentu, gdy skończyliśmy 10 lat. On był niesamowicie utalentowanym sportowcem. Nie wiem, czy widziałeś jakieś urywki jego gry – jeśli tak, to swoje wiesz. On był tym gościem, którym ja chciałem być. Tak to można określić. Świetnie grał w koszykówkę, futbol amerykański, baseball. Był też niezwykle ważny dla naszej rodziny. To dzieciak, który wywodził się z naprawdę trudnego otoczenia, ale robił wielkie rzeczy i był bliski odwrócenia swojego życia. Kiedy zmarł… Wiesz, ja od zawsze kochałem koszykówkę i chciałem grać. Ale wtedy zyskałem dodatkową motywację, kolejny bieg. Już nie chodziło tylko o to, czy ja dojdę na najwyższy poziom, a o to, że to on miał to zrobić, on miał tam wejść, zarobić wielkie pieniądze, osiągnąć sukcesy. Ja byłem w tle, ale podobało mi się to. Więc gdy zmarł, grałem też dla niego – mówił w wywiadzie dla Weszło.

Stracił brata. Ale równocześnie zrozumiał, że chce go uhonorować. Za każdym razem, gdy wychodził na koszykarski parkiet, myślał o nim. Wytatuował sobie jego inicjały z cytatem z Biblii („Dziękuję Bogu mojemu, ilekroć was wspominam” – po angielsku „Thank my God in all my remembranc eof you”) na prawym barku. Przez jakiś czas nosił koszulkę z jego numerem. We wszystkich butach, w których grał, od wewnętrznej strony języka, znajdowały się inicjały Parkera.

A gdy wreszcie trafił do NBA, pod rękawem założonym na ręce, miał opaskę z napisem All Dai. I myślał o tym, że to jego przyjaciel miał tam być. To on miał większy talent. Interesowali się nim skauci wielu ekip. Przyjeżdżali go oglądać. Jego, Jordana, raczej ignorowano.

Ale ostatecznie to jemu przypadła rola w pielęgnowaniu pamięci o przyjacielu. I to on dostał okazję, by zrobić to w NBA.

W poszukiwaniu swojego miejsca

W 2019 roku Jordan miał nadzieję. Liczył, że Raptors będą chcieli zachować go u siebie, ale w pierwszej drużynie. Mówiło się o kilku potencjalnych odejściach, a czuł, że może być dobrym uzupełnieniem składu. Świetnie pokazał się przecież w G League, był istotny dla ekipy na treningach. Problem był jeden – miał kontrakt two-way na dwa lata. Dopiero z czasem zrozumiał, że to był błąd, że powinien był podpisać go na rok.

Czy wtedy jego historia z NBA potoczyłaby się inaczej? Nie wiadomo. Ale byłaby na to szansa. A tak zrozumiał, że jego status w zespole najpewniej się nie zmieni. – Widziałem, jak podpisywali innych gości. To mnie frustrowało, bo przecież ja byłem z tą organizacją. Ale zmuszało mnie to też, by grać lepiej. Czułem, że wiele już udowodniłem w G League i że zasłużyłem na szansę w NBA – wspominał. Porozmawiał szczerze z trenerem i menadżerem zespołu. Dowiedział się, jak oni widzą jego rolę.

I uznał, że nie ma dla niego w Toronto przyszłości.

Rozwiązał kontrakt, za porozumieniem stron, bo Raptors poszli mu na rękę, doceniając jego wkład w poprzedni sezon i profesjonalizm. On sam mówił, że nigdy nie miał problemów w zespole, że czuł się tam, jak w rodzinie. Zresztą wielu zawodników żegnało go po przyjacielsku, życzyli mu wszystkiego dobrego i przekazywali, że jeśli tylko będzie czegoś potrzebować, to ma się odzywać.

To ostatnie szczególnie powtarzał mu Marc Gasol. Bo Jordan wyjeżdżając z Kanady wiedział już, gdzie najpewniej zaprowadzi go jego kariera. I obrał kierunek na Hiszpanię, chciała go bowiem Valencia, klub Euroligowy, ulokowany w pięknym mieście, nad morzem i, co istotne, w najmocniejszej po NBA lidze krajowej na świecie. Czego chcieć więcej? Jordan chętnie wyruszył do Hiszpanii. Ale sezonu nie wspominał zbyt dobrze, bo w jego drugiej części zaczęła się pandemia. Pamięta – liczył – że 59 z 60 dni oczekiwania na wznowienie rozgrywek spędził zamknięty w mieszkaniu.

Z Valencii odszedł po sezonie. Trafił do Crvenej zvezdy, a w Serbii przerażało go to, jak wyglądały tamtejsze… drogi. Nie że stan nawierzchni, a to, że wszyscy jeździli na zasadzie „mam większe auto, więc mam pierwszeństwo”. Potem był Zenit, a wreszcie Monaco, budujące naprawdę mocną ekipę. I to tam finalnie osiadł. Może też dlatego, że sam zmienił swoje nastawienie, pogodził się z tym, że pociąg o nazwie „NBA” najpewniej mu odjechał.

Powiedziałbym, że… lata stały się dzięki temu łatwiejsze. (śmiech) Nie stresowałem się campami NBA, Summer League czy rozmowami z klubami. To przyniosło trochę ulgi, ale i nieco smutku. Bo zdawałem sobie sprawę, że najpewniej już nie wejdę na parkiet NBA. Wiesz, nigdy nie można mówić nigdy, nie wiadomo, co się stanie, ale w końcu czułem się komfortowo tam, gdzie byłem. Przystosowałem się do gry w Europie, było mi tu dobrzmówił nam. A młodym graczom z USA radził, by ci nie zwracali uwagi na wszystkich ekspertów powtarzających, że „jeśli nie grasz w NBA, to jesteś słaby”.

Bo europejska koszykówka – jak mówił – jest mocna. Inna, bardziej fizyczna, bardziej defensywna, ale też pod wieloma względami bardziej ekscytująca, bo trudniej tu trafiać do kosza, trudniej punktować, a przez to każdy rzut ma znaczenie. A gracze z USA dodatkowo mają trudniej, bo muszą się przestawić na nieco inne zasady i właśnie ten bardziej fizyczny, twardy styl. Jemu się udało.

W Monaco grał dwa lata, cieszył się szczególnie, że los po raz drugi – po Crvenej – połączył go z Sasą Obradoviciem, trenerem, który „prowadził go twardo, ale skutecznie” i którego przyrównywał przez to do swojego ojca. Razem osiągali na parkiecie naprawdę dobre rzeczy, a Jordan grał świetnie… aż do momentu, gdy zaczął męczyć go uraz pleców. Wtedy spuścił nieco z tonu, a po sezonie 2023/24 postanowił – co kontrowersyjne, biorąc pod uwagę sytuację w regionie i działania Izraela – przejść do Maccabi Tel Awiw.

Tam jednak nie zagrzał miejsca. Odszedł po dosłownie kilku miesiącach, obawiając się o swoje bezpieczeństwo i nie wiedząc, jak będą wyglądać rozgrywki na dłuższym dystansie (zresztą w sezonie 2024/25 finalnie nie wyłoniono mistrza Izraela w koszykówce). Po rozwiązaniu kontraktu trafił do… Monaco. Jego rozłąka z klubem z Księstwa nie trwała więc długo. Ale że męczyły go problemy fizyczne, to w tym sezonie momentami grał mniej.

Ale grał. Był częścią zespołu, który doszedł do finału Euroligi, eliminując po drodze Barcelonę (w ćwierćfinale) i Olympiakos (półfinał). Dwie potęgi. Dopiero w finale lepsze okazało się tureckie Fenerbahce. Loyd notował w tym czasie średnio niespełna 21 minut na parkiecie i zdobywał 9 punktów, 2,9 zbiórki, 1,7 asysty oraz 1,1 bloku na mecz. Niezłe statystyki jak na gościa, którego rola została ograniczona (dla porównania, w sezonie 2022/23 – pierwszym w Monaco – było to 25:20 minut, 12,3 punktu, 2,4 zbiórki, 2,7 asysty i 1,2 bloku na spotkanie).

Innymi słowy: wciąż jest w formie. Może nie wybitnej, ale wystarczająco dobrej, by stanowić stosunkowo ważny punkt ekipy wicemistrza Euroligi. Powstaje więc jedno, kluczowe dla nas pytanie.

Dla Polski? Nieoceniony

– Zawsze mówiłem, że o ile Ponitka jest najlepszym polskim zawodnikiem, to A.J. Slaughter był najbardziej niezbędnym, gdy grał. Dlatego że strasznie nam brakuje ludzi, którzy potrafią grać dobrze z piłką i, przede wszystkim, kreować sobie samym pozycję do rzutu. Loyd jest tego typu zawodnikiem i ma wejść w buty Slaughtera. Będzie potrzebny na tych mistrzostwach – mówił nam jeszcze przed EuroBasketem Radosław Spiak, komentator koszykówki, w tym i meczów Euroligi oraz kadry Polski.

Faktycznie, Loyd i Slaughter są podobni, to więc w pewnym sensie naturalna ewolucja, takiego gościa kadrze brakowało. Jak mówi jednak Spiak, Jordan miał być nieco ulepszoną wersją A.J., który przecież świetnie się w historii naszej reprezentacji zapisał.

– Jordan ma jednak lepsze warunki fizyczne i jest lepszym obrońcą. Tak bym to oceniał. Poza tym jednak bardzo się przypominają, dlatego nie dziwię się, że po niego „poszli”, bo bardzo nam takiego zawodnika brakuje i kadra tego potrzebuje – mówił. I dodawał – Zresztą brakuje takiego gracza nie tylko nam, bo większość reprezentacji naturalizuje zawodników właśnie na pozycje 1-2 [rozgrywający i rzucający obrońca – przyp. red.]. Może poza Słowenią, która ma tam Lukę Doncicia. Ale poza tym? Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Macedonia, Grecja, Turcja, nawet Hiszpania – to w zasadzie w większości krajów szuka się takich graczy. Jest ich mocny niedobór, po prostu.

A.J. Slaugher. Koszykówka

A.J. Slaughter był ważną postacią reprezentacji Polski. Czy Jordan Loyd choć częściowo pójdzie w jego ślady?

Minusy? Były, oczywiście. Loyd ma 32 lata – o cztery więcej od Slaughtera, gdy ten otrzymywał paszport – i nikt nie ma pojęcia, jak długo pogra w kadrze. Wiadomo, chciałoby się, żeby reprezentował nas chociaż te dwa-trzy lata, może do igrzysk w Los Angeles, o które Polacy pewnie chcieliby powalczyć, czyli odbębnił po prostu cały cykl. Paszport jednak obok Jordana otrzymał też Jerrick Harding, inny, młodszy Amerykanin, który pewnie będzie alternatywą dla Loyda. Co nie zmienia faktu, że – szczególnie po tym, jak gra na EuroBaskecie – chciałoby się, by jednak na tym przygoda Loyda z biało-czerwonymi barwami się nie kończyła.

– Fajnie by było, gdyby grał dłużej, bo głupio trochę naturalizować kogoś na dwa tygodnie. Dlatego Slaughter był tak dobry, bo grał przez osiem lat w naszej kadrze. Ze świecą szukać naturalizowanego gracza w Europie, który grał dla reprezentacji tak długo. Loyd gra jednak w Eurolidze, w wielu okienkach reprezentacyjnych go przez to nie będzie. Może być jednak tak, że na przykład nie zagra w eliminacjach, ale gdy uda nam się awansować na mistrzostwa, to w nich wystąpi. Tyle że kolejne mistrzostwa [świata] są dopiero za dwa lata – mówił Spiak.

Zostawmy jednak przyszłość, bo tegoroczny EuroBasket wychodzi Loydowi tak, że gdyby ten zarówno przywitał, jak i pożegnał się nim z kadrą, to i tak warto byłoby docenić, że w niej zagrał. Jasne, opinie o naturalizowaniu takiego gracza – bez związków z Polską – to jedna rzecz, a druga – ocena postawy Jordana, gdy ten już się w reprezentacji Polski znalazł. A Loyd jest w czasie tych mistrzostw graczem wybitnym, razem z Mateuszem Ponitką prowadzącym Polaków do sukcesu, jakim jest przecież ćwierćfinał.

Kolejne mecze Loyda w tym turnieju wyglądają przecież tak:

  • vs Słowenia: 32 punkty, 1 zbiórka, 2 asysty, 2 przechwyty.
  • vs Izrael: 27 punktów, 6 zbiórek, 4 asysty, 2 przechwyty.
  • vs Islandia: 26 punktów, 2 zbiórki, 1 asysta, 0 przechwytów.
  • vs Francja: 18 punktów, 5 zbiórek, 3 asysty, 1 przechwyt.
  • vs Belgia: 7 punktów, 3 zbiórki, 1 asysta, 2 przechwyty.
  • vs Bośnia i Hercegowina: 28 punktów, 3 zbiórki, 1 asysta, 1 przechwyt.

Cztery razy rzucał grubo ponad 20 punktów, raz przekroczył 30. Wyraźnie widać, że najsłabszy mecz Polaków na EuroBaskecie to to spotkanie, w którym Loyd punktowo „nie dojechał”. A w każdym innym w dużej mierze ciągnął grę Biało-Czerwonych i to mimo tego, że właściwie już Izrael skupił na nim uwagę swoich obrońców. Islandczycy, Francuzi czy Bośniacy robili to jeszcze bardziej. A Loyd potrafił się od tej opieki uwolnić i znaleźć sobie miejsce do rzutu czy podać do kolegi.

Już po meczu ze Słowenią Mateusz Ponitka powiedział, że „na szczęście mieliśmy Jordana Loyda”. I miał rację. Amerykanin z polskim paszportem może i nie powinien być w tej kadrze, patrząc patriotycznym okiem. Ale patrząc tym czysto sportowym – dał jej więcej niż ktokolwiek inny na parkiecie, jedynie z wyłączeniem Ponitki. A przecież stracił część okresu przygotowawczego, bo obywatelstwo otrzymał kilka tygodni po jego rozpoczęciu, dopiero wtedy dołączył do zespołu.

Ale przygotowywany był na to od dawna.

– Z trenerem rozmawialiśmy jeszcze w trakcie sezonu. Mówił mi o planach na mecz, defensywie, systemie. Tak naprawdę o wszystkim. Dzięki temu łatwiej było, gdy tu przyjechałem i finalnie mogłem to wszystko zobaczyć na własne oczy. […] Wcześniej po prostu czekałem na to, czy się uda, choć wszyscy dookoła zapewniali mnie, że tak. A gdy dostałem obywatelstwo, byłem dzięki gotowy.

I tak, trzeba to przyznać – był gotowy. A dzięki niemu gotowa na EuroBasket okazała się też Polska.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o koszykówce na Weszło:

41 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Koszykówka

Boks

Plebiscyt na Najlepszego Sportowca Polski – poznaliśmy nominowanych!

Szymon Janczyk
28
Plebiscyt na Najlepszego Sportowca Polski – poznaliśmy nominowanych!
Reklama
Reklama