Reklama

„Jeszcze żyję. Ale jest ciężko”. Liga Mistrzów siatkarzy, czyli umieralnia, pożegnania i duma [REPORTAŻ]

Sebastian Warzecha

19 maja 2025, 09:23 • 13 min czytania 10 komentarzy

Bartosz Kwolek, który po meczu ledwo chodził. Michał Winiarski żartujący z dziennikarzami, że jego zespół stracił miano mistrzów tie-breaków. Jakub Popiwczak i Tomasz Fornal żegnający się z Jastrzębiem. Znakomita atmosfera na trybunach, którą zagwarantowali fani z Zawiercia, Jastrzębia-Zdroju i Perugii. I to poczucie niespełnienia, krążące gdzieś w powietrzu Atlas Areny, które jednak zastępowała powoli duma z poczynań obu polskich ekip. Final Four Ligi Mistrzów siatkarzy dało nam mnóstwo emocji.

„Jeszcze żyję. Ale jest ciężko”. Liga Mistrzów siatkarzy, czyli umieralnia, pożegnania i duma [REPORTAŻ]

Liga Mistrzów siatkarzy, czyli czas łez, pożegnań i dumy

Reklama

Umieralnia

Zaraz Kwolek tu będzie, zapytajcie jego. Ledwo chodzi.

Tak odpowiedział dziennikarzom Mateusz Bieniek, pytany, skąd Warta Zawiercie miała jeszcze siły, by po przegranych dwóch pierwszych setach doprowadzić do tie-breaka we wczorajszym finale Ligi Mistrzów. Dzień wcześniej przecież też grała pięć partii, też wracała z 0:2. Wtedy wygrała z Jastrzębskim Węglem. W meczu o tytuł się nie udało. Ale sam fakt, że w ogóle do tie-breaka doszło, był imponujący.

Wspomniany Kwolek już od połowy drugiego seta wyglądał na zmęczonego. Po każdym ataku potrzebował chwili. Ujmował z siły, bo po prostu jej nie miał. Łapał się siatki. Ciężko oddychał. Ale nie zszedł z parkietu. Walczył do końca. Dokładał ważne przyjęcia, punkty czy pracę w bloku. Bieniek miał jednak rację. Bartek faktycznie ledwie szedł, do dziennikarzy doczłapał się powoli.

Tę rozmowę można więc było zacząć tylko w jeden sposób.

Bartek, żyjesz jeszcze?
– Jeszcze tak, bo mówię i oddycham. Ale jest ciężko.

Potem padło podstawowe pytanie: skąd te siły? Jakim cudem w tym meczu doszło do piątego seta? Warta wydawała się przecież pozbawiona resztek energii już po dwóch, mecz z Jastrzębskim Węglem zostawił na nich wyraźny ślad.

Po spotkaniu z Jastrzębiem była umieralnia – mówił Kwolek. – Nasi fizjoterapeuci zrobili wszystko, żebyśmy mogli zagrać. Brawa dla nich, bo są na drugim planie, nie wychylają się, a to dzięki nim w wielu przypadkach możemy w ogóle grać. Tak jak teraz.

Bartosz Kwolek

Bartosz Kwolek. Fot. Newspix

Cierpiał nie tylko on. Właściwie każdy zawodnik Warty wyglądał, jakby marzył tylko o tym, by położyć się do łóżka i nie wstawać z niego przez tydzień. Tym bardziej, że z dziennikarzami – po długim meczu i ceremonii – rozmawiali tak naprawdę już następnego dnia, po północy. Ale nie chodziło tylko o te dwa ostatnie spotkania. To był długi sezon, w którym rozegrali dobrze ponad 50 spotkań. Każdy, kto występował w Final Four, miał prawo czuć wielkie zmęczenie.

Na to wszystko nałożyły się urazy, właściwie każdy zespół z Final Four w ostatnim czasie cierpiał z ich powodu. Jastrzębski nie miał w meczu o trzecie miejsce Kuby Popiwczaka i Norberta Hubera. W Warcie walczyli choćby o zdrowie Karola Butryna, wyleciał im też Jurij Gładyr, a wcześniej problemy mieli i inni zawodnicy. W Perugii kontuzjowany ostatnio był między innymi Kamil Semeniuk.

Stąd niezależnie od tego, kogo spytać, każdy miał po tym wszystkim coś do powiedzenia na temat zmęczenia.

Nie chciałem grać znowu tie-breaka, bo nie wiem, czy dałbym radę – to słowa Tomasza Fornala, lidera Jastrzębskiego Węgla.

Przez najbliższe dni na pewno nie będę oglądać niczego co z siatkówką związane. Chcę nabrać głodu siatkówki, bo ten sezon był naprawdę długi. Po dziurki w nosie można było mieć trenowania i grania – mówił, podsumowując cały sezon, Kamil Semeniuk, grający dla Perugii. Po czym dodawał, że ma nadzieję, że ten sukces pozwoli coś zmienić w jego klubie. Choćby… wyremontować szatnię.

Te mecze to niesamowita historia, niesamowity charakter tej grupy. Piąty set pokazał jednak, że oddychamy rękawami. Niestety ten zabójczy tie-break z Jastrzębiem i tylko dzień odpoczynku po nim, dały wtedy o sobie znać. Ale nie mogę odmówić tej grupie na pewno jednego – waleczności. Taka walka była zresztą w naszym DNA od początku. Ale wkradły się w to problemy zdrowotne, nie pomógł terminarz. Oddychaliśmy naprawdę rękawami. Zdrowy zespół byłby tu w stanie pewnie zagrać jeszcze lepszą siatkówkę – twierdził Michał Winiarski, trener Warty.

CZYTAJ TEŻ: DRUŻYNA WARTA BRAW. ALURON GRAŁ PIĘKNIE, ALE PRZEGRAŁ W FINALE LIGI MISTRZÓW

Już w trzecim secie łapały mnie skurcze. Ale udało mi się dokończyć mecz, mimo że miałem problemy do końca. Jestem dzięki temu jeszcze bardziej szczęśliwy. To nie był łatwy sezon dla nas. Mieliśmy dużo kontuzji, nie mogliśmy pracować w pełni normalnie. Teraz mieliśmy 10 dni na przygotowania i udało nam się wygrać. Jestem tak zmęczony, że przydałoby mi się sześć miesięcy odpoczynku. I to najlepiej dwa razy w roku – mówił z kolei Wassim Ben Tara, atakujący Perugii.

Mateusz Bieniek dodawał, że „było ciężko”. I gdzieś w tle stale przewijał się też jeden temat – terminarz. Ten bowiem był ułożony tak, że Perugia swój półfinał grała w piątek i w trzech setach rozprawiła się z Halkbankiem Ankara – tak naprawdę outsiderem w tej czwórce. Warta i Jastrzębski zaczęły przed 15 w sobotę. Siatkarze z Zawiercia po wygranej – doliczając rozmowy, powrót do hotelu i całą resztę ceremoniału – mieli jakieś 24 godziny na to, żeby się pozbierać.

W wypowiedziach na ten temat zawodnicy byli jednak ostrożni. A czemu, to już wytłumaczył Bartosz Kwolek.

Nie będę mówił nic o organizacji, bo nie chcę płacić kar [nakładanych przez Europejską Konfederację Siatkówki – przyp. red.], ale wydaje mi się, że dwie polskie drużyny powinny grać w półfinale w piątek, a nie sobotę i mieć więcej czasu na odpoczynek. Ale zostawmy to. Jestem po prostu dumny z tego, jak się zaprezentowaliśmy.

Inna sprawa, że zgadzali się z nim… nawet rywale. Wassim Ben Tara wprost przyznał, że Zawiercie miało swoje atuty – jak grę we własnym kraju i większość hali dopingującą właśnie ich – ale ustawienie terminarza na pewno fair nie było.

Fani na medal

Złoto dla Perugii, srebro dla Warty, brąz dla Jastrzębia. To rozstrzygnięcie na boisku. Ale i na trybunach wypadałoby wręczyć za wczorajsze Final Four medale. Bo tam atmosfera naprawdę była przez całe dwa mecze znakomita. Duża grupa fanów z Jastrzębskiego-Zdroju pozwoliła zapomnieć o wczorajszym niepowodzeniu i poniosła swoich zawodników do triumfu w meczu o brąz.

Z kolei w meczu o złoto rywalizowali ze sobą – siedzący właściwie naprzeciwko – fani ekipy z Zawiercia i tej z Włoch, bo ci też przyjechali zorganizowaną grupą, w iście włoskim stylu, mieli nawet małą oprawę.

(I dużo piw, regularnie można było zobaczyć któregoś z nich wychodzącego na moment z hali i wracającego z kubkami w liczbie zdecydowanie mnogiej – ale cóż, oni też potrzebowali paliwa, żeby krzyczeć bez przerwy przez trzy godziny, da się zrozumieć).

I wiecie, były w tym wszystkim piękne obrazki. Jak ten, że cały ten sektor fanów z Zawiercia został nie tylko na ceremonię dekoracji, ale i jakiś czas po niej. Dziękował swojej drużynie za to, czego ta dokonała w tym sezonie. Ale też bił brawo zawodnikom z Jastrzębia, gdy ci odbierali brązowy medal. Z kolei fani z Jastrzębia dopingowali Wartę w meczu o złoto, nie było złej krwi, nie było urazy za to, co stało się dzień wcześniej.

Ba, zdarzyły się nawet takie zestawy, w których ktoś w koszulce Jastrzębia miał na sobie szalik Warty. Albo odwrotnie. Siatkówka łączyła, sprawa polska była ostatecznie ponad podziałami.

Szkoda jedynie, że to porozumienie nie dało złota, ale tak to w sporcie bywa. Fani dostali jednak coś być może nawet ważniejszego. Przynajmniej Michał Winiarski tak to traktuje.

– Są medale, są trofea, w sporcie w teorii o to chodzi. Ale dla mnie przede wszystkim liczą się emocje, bo one zostają w pamięci. A ta grupa dostarczyła mi wielkich emocji. Dwa niesamowite comebacki w półfinale PlusLigi z Warszawą pomimo urazów. Superpuchar Polski, gdzie mieliśmy problem z wirusem i wygraliśmy 3:2, po kapitalnym tie-breaku. Tutaj fantastyczny mecz w półfinale i wielki comeback – mówił trener zawiercian.

I ma rację. Jasne, każdy fan Warty chciałby tego złota. Ale i tak będą mieli na Jurze co wspominać. Zawodnicy też – również dzięki fanom, którzy zadbali o atmosferę.

A skora już o tym braku złotego medalu mowa…

Niespełnieni

To słowo, które dotyczy obu polskich zespołów z tego Final Four. Jedni gonili za złotem Ligi Mistrzów przez kilka lat i nie udało im się do niego dopaść. Drudzy byli o kilka punktów od niego, a jednak ostatecznie przegrali ten finał… tak jak i poprzednie dwa w tym sezonie. Choć i gracze Jastrzębia, i ci z Zawiercia starali się robić dobrą minę.

A może wcale nie musieli?

– Bardzo dobrze smakuje ten medal. Jesteśmy trzecią najlepszą drużyną w Europie, a poziom jest wysoki. To duży sukces. To, jak podnieśliśmy się po półfinale, w dodatku grając bez Norberta Hubera i Kuby Popiwczaka, to coś – mówił Łukasz Kaczmarek, atakujący ekipy ze Śląska. A on przecież dobrze zna smak wygranej w LM, w barwach ZAKS-y był w tych rozgrywkach najlepszy trzykrotnie. Można by pomyśleć, że brązowego medalu nie doceni. A jednak.

CZYTAJ TEŻ: MECZ O PIETRUSZKĘ, ALE JASTRZĘBIU ZALEŻAŁO. POLSKA EKIPA TRZECIĄ DRUŻYNĄ EUROPY

– Myślałem sobie rano, że to byłoby niewyobrażalne, że skończymy ten sezon serią sześciu porażek z rzędu. Na szczęście się tak nie stało, bo mimo problemów zespół pokazał niesamowitą determinację i wolę walki. Jak mecz się skończył, to pomyślałem, że fajnie skończyć sezon zwycięstwem, a nie ciągle dostawać w łeb. I mimo że to brąz, to będę się nim cieszyć i go świętować – dodawał Jakub Popiwczak, libero jastrzębian.

Oni jednak mają w tym sezonie jakieś trofeum – wygrali Puchar Polski. Zresztą po finale z Wartą. I choć jeszcze przed Final Four Norbert Huber, gdy z nim rozmawialiśmy, sugerował nam, że to zawiercianie są w tym sezonie bardziej „wygrani” (bo zostali wicemistrzami Polski), to jednak puchar w gablocie jest zawsze tym czymś, do czego się dąży. A w Zawierciu dołożyli tam co najwyżej Superpuchar na początku rozgrywek. Potem?

  • 1:3 w finale Pucharu Polski z Jastrzębskim Węglem.
  • 1:3 w rywalizacji do trzech wygranych meczów z Bogdanką LUK Lublin w finale PlusLigi.
  • 2:3 w finale Ligi Mistrzów z Sir Safety Perugią.

Jak Adaś Miauczyński, wiecznie drudzy, przecież sezon wcześniej też byli w finale ligowych rozgrywek. I wtedy lepszy był Jastrzębski, im udało się zgarnąć tylko krajowy puchar przed rokiem. Ale ten sezon to srebro już nie do kwadratu, a do sześcianu.

A mimo to byli zadowoleni.

– Jestem dumny z tych finałów. Usłyszałem taką fajną rzecz, że żeby przegrać w finale, najpierw trzeba się do niego dostać. Szkoda, że żadnego nie udało się wygrać, ale przyjdzie na to czas – mówił Kwolek. I dodawał: – Myślę, że gdyby nie kontuzje, to jeden z tych finałów byśmy wygrali.

– Medal smakuje świetnie. Jakbyśmy przegrali 0:3, to smakowałby pewnie gorzej. Ale po tej walce i pokazanej determinacji, to zawiśnie w honorowym miejscu. Jestem dumny po tym meczu i po sezonie z mojego zespołu. Mimo problemów walczyliśmy, zostawiliśmy serce na boisku. Dziś zrobiliśmy to po raz kolejny. Graliśmy w każdym możliwym finale. Po prostu trzeba kilka finałów przegrać, żeby kolejne wygrać. Jest fajnie, bo kolejny rok nasz klub robi krok do przodu i pokazuje, że dołączył do ścisłego grona najlepszych drużyn w kraju – dodawał Mateusz Bieniek.

I zauważał przy tym ważną rzecz – Warta to młoda ekipa, cały czas się rozwijająca. Klub nawet nie istniał 15 lat temu, teraz grał w finale najważniejszych rozgrywek w Europie.

Kurczę, faktycznie wypadałoby to docenić.

Życzyłbym sobie, żeby każdy sezon wyglądał tak, żebyśmy grali w czterech finałach – mówił Michał Winiarski, wliczając w to równanie Superpuchar Polski. – To nasz najlepszy dotychczasowy sezon i mój najlepszy sezon w mojej przygodzie trenerskiej. W kolejnych dniach wszyscy mogą świętować z czystym sumieniem. Ten srebrny medal smakuje mi jak złoto.

Michał Winiarski

Michał Winiarski. Fot. Newspix

Winiar zresztą faktycznie wydawał się zadowolony. Z dziennikarzami nawet żartował, bo po wyliczeniu wszystkich meczów, które wygrywali w tym sezonie po tie-breakach, miał miejsce bardzo krótki dialog:

Można powiedzieć, że jesteście mistrzami tie-breaków.
– Można powiedzieć, że byliśmy do dzisiaj.

Fornal potrzebował piwka, a Piwko miał łzy w oczach

O mistrzostwie – ale nie tylko tie-breaków, a Ligi Mistrzów – marzyli z kolei w Jastrzębiu. I to od kilku dobrych lat. W 2022 roku byli w półfinale. W 2023 i 2024 grali w meczu o złoto. W tym roku zagościli w reaktywowanym Final Four. I nie udało się, ten akurat puchar na Śląsk nie zajechał, mimo tego że jastrzębianie mieli w ostatnich latach wielką, fantastyczną ekipę. Że na krajowym podwórku pokonywali ZAKS-ę, z którą w 2023 przegrali rywalizację o złoto w Europie.

Zawsze czegoś brakowało. A teraz zabraknie najpewniej ludzi.

Z Jastrzębia-Zdroju odchodzi Norbert Huber. Odchodzi Marcelo Mendez, trener, który odpowiada za te sukcesy. Odchodzi jeszcze kilku innych siatkarzy. Ale przede wszystkim – żegnają się dwie absolutne legendy tego klubu – Tomasz Fornal, który grał tam ponad sześć lat, i Jakub Popiwczak, wychowanek zespołu, który w pierwszym zespole zadebiutował w 2012 roku.

– Na pewno jakaś część historii Jastrzębskiego Węgla się kończy. Odchodzą przede wszystkim Tomek i Kuba, legendy tego klubu, które napisały niesamowitą historię z wieloma medalami i w Polsce, i w Europie. To wspaniali zawodnicy i wspaniali ludzie. Jastrzębie zapamięta ich na zawsze i na zawsze będzie miało ich w sercu – mówił Łukasz Kaczmarek.

Sami Fornal i Popiwczak do tego końca podchodzili różnie. Ten pierwszy mówił, że nie płacze w takich sytuacjach, bo w ogóle nie jest typem człowieka, któremu napływają do oczu łzy. Choć dodawał też, że może jest ku temu inny powód. – Mamy jeszcze umówiony dłuższy wywiad z chłopakami z klubu, wtedy sobie to wszystko podsumuję. Bo na razie nie w pełni rozumiem to, że to już koniec. Może jak wypiję jedno czy dwa piwka, to zacznę? – zastanawiał się w rozmowie z dziennikarzami.

Jastrzębski Węgiel

Legendy Jastrzębskiego Węgla. Kuba Popiwczak we łzach, ściskany przez Tomka Fornala. Obok trener Marcelo Mendez. Fot. Newspix

Mówił też wprost: nie tym medalem chciał się pożegnać z Jastrzębiem. Pragnął tego złota, wierzył, że wreszcie się uda. Ale skoro się nie udało, to ceni ten brąz i tę wygraną na koniec. On zresztą w Final Four dał z siebie wszystko, nie bez powodu trafił do drużyny marzeń tego miniturnieju. Grał genialnie, był prawdziwym liderem swojej ekipy. Niczego nie można mu zarzucić i z czystym sumieniem może szukać nowego wyzwania – już w Turcji, w barwach Ziraatu Bankasi Ankara.

Jakub Popiwczak przeniesie się bliżej, bo… do Zawiercia. To znaczy: on tego oficjalnie jeszcze nie potwierdził, kluby też nie, ale nikt się z tym nie kryje, żadna to tajemnica. Jego ostatni mecz w Jastrzębiu przypadł nie na wczorajsze starcie o trzecie miejsce, a na półfinał. Przed rywalizacją o brąz odnowiła mu się kontuzja, która męczyła go w ostatnich tygodniach. Trener Mendez uznał, że nie ma co ryzykować, Kuba to zaakceptował.

– Ten ostatni miesiąc był trochę zwariowany. Grając mecz w Jastrzębiu w okolicach 20 kwietnia, nigdy nie spodziewałbym się, że to będzie moje ostatnie spotkanie w tamtej hali. Grając w półfinale Ligi Mistrzów nigdy nie spodziewałbym się, że to będzie ostatni mecz w tych barwach. Ale nieważne, jak wyglądał ten ostatni miesiąc – zawsze będę miał ten klub w sercu – mówił, wtedy jeszcze bez łez w oczach.

Ale on akurat charakter ma inny od Fornala, łatwo się wzrusza. I gdy przyszło do podsumowań, to choć początkowo się uśmiechał, na koniec załzawiły mu się oczy. Trudno się zresztą dziwić, oddał Jastrzębiu naprawdę kawał życia i kariery.

– Chciałbym powiedzieć coś mądrego, chwytającego za serce, żeby ktoś czytając to, coś z tego wyniósł. A najłatwiej przychodzą mi łzy. Przygotowywałem się na ten moment od jakiegoś czasu, wiedziałem, że nastąpi. Fajnie by było spędzić go na boisku, choć w tej chwili nie ma to żadnego znaczenia. Przeżyłem w tym klubie mnóstwo wspaniałych, ale i ciężkich momentów. Były zwycięstwa, były porażki, które bolały – choćby ta w półfinale. Na koniec myślę, że zostawiłem po sobie w Jastrzębiu coś fajnego. Ten klub zawsze będzie w moim sercu – mówił.

I faktycznie, trudno dziś w świecie siatkówki wskazać kogoś, kto tak długo grałby dla swojej ekipy i tak wiele z nią osiągnął.

A że zabrakło tego jednego złota? No zabrakło. Ale nie mieli go też na przykład siatkarze wielkiej Skry Bełchatów – jak Mariusz Wlazły – i niczego to nie zmieniło.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o siatkówce:

10 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama