Reklama

Drużyna warta braw. Aluron grał pięknie, ale przegrał w finale Ligi Mistrzów

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

18 maja 2025, 23:18 • 10 min czytania 9 komentarzy

Co. Za. Mecz. Jeśli wybrać spotkanie-wizytówkę dla siatkarskiej Ligi Mistrzów, to ten finał nadaje się na nią być może najlepiej. Było tu wszystko. I piękna gra, i emocje, i filmowy wręcz scenariusz. Niestety, na końcu okazało się, że większość fanów zgromadzonych w łódzkiej Atlas Arenie nie może się cieszyć. To bowiem włoska Perugia była minimalnie lepsza. Warta Zawiercie walczyła jednak wspaniale, do ostatniej kropli potu, resztki sił, jaką jej zawodnicy mieli w swoich ciałach. Niczego tak naprawdę nie można im zarzucić. Dali z siebie wszystko.

Drużyna warta braw. Aluron grał pięknie, ale przegrał w finale Ligi Mistrzów

Warta Zawiercie bez Ligi Mistrzów. Perugia świętuje

Zawiercianie przystępowali do tego finału z gorszej pozycji. Wczoraj rozegrali pięć setów z Jastrzębskim Węglem, w bratobójczym półfinale. Przegrywali już 0:2, potem w niesamowitym stylu spotkanie odmienili, by wygrać po długim, zaciętym i pełnym emocji tie-breaku. Tyle że gdy oni wylewali z siebie siódme, ósme, pewnie nawet dziesiąte poty, siatkarze ich rywala – Sir Safety Perugia – mogli to oglądać na spokojnie w telewizji. Swój półfinał włoska ekipa zagrała bowiem dzień wcześniej, wygrywając w dodatku po trzech setach, bez wielkiej historii.

Pewnym było więc, że jeśli ktoś ma mieć dziś więcej sił, to Włosi. I owszem, oni też mieli swoje problemy – choćby problemy zdrowotne Kamila Semeniuka. Ale Semen to jednak tylko jeden gracz. Nie cały zespół.

Choć Michał Winiarski, trener ekipy z Jury, robił dobrą minę do złej gry. I w rozmowie z Polsatem Sport przed meczem mówił, że jego siatkarze są gotowi na wyzwania finału:

Reklama

– Sytuacja wygląda bardzo dobrze. Ten wczorajszy mecz dostarczył nam tak dużo pozytywnych emocji i wrażeń, że baterie wszystkim się troszkę naładowały. Dziś widziałem dużo pozytywnej energii rano, w tym fizycznej. Pewnych rzeczy nie da się oszukać, mamy za sobą pięć ciężkich setów, to jest finał, gramy z mocnym zespołem. O wygraną będzie bardzo trudno, natomiast zespół pozostawi na parkiecie wszystko, co ma.

Pytanie brzmiało: na ile starczy to “wszystko”?

Dwa stracone sety

Było tak: zaczęło się kiepsko, od kilku przegranych punktów po własnych błędach i niewykorzystanych okazjach. Ale gdy o przerwę poprosił Michał Winiarski i pogadał ze swoimi zawodnikami, gra Warty uległa poprawie. Świetnie na zagrywce zaprezentował się Mateusz Bieniek, swoje dołożył choćby Bartosz Kwolek i nagle zawiercianie odrobili straty. Co prawda regularnie karcił ich fantastyczny w pierwszym secie Yuki Ishikawa, ale jednak trzymali się w partii.

Nie powstrzymywały ich nawet momenty, które mogły nakręcić rywali. Gdy nie wykorzystali okazji na wyrównanie stanu rywalizacji przy 17:18 – za sprawą pojedynczego bloku rywali – to po chwili wygrali fenomenalną, długą akcję. Takich zresztą w tym meczu miało być jeszcze wiele.

Różnicę ostatecznie zrobiła zagrywka. A konkretniej: serwujący Jesus Herrera. To on dwukrotnie huknął zza linii końcowej boiska i wyprowadził swój zespół na prowadzenie. Do tego doszła między innymi fantastyczna postawa libero włoskiej ekipy, który chyba zorientował się, że wczoraj prezes jego klubu – Gino Sirci – zachwycał się Lukiem Perrym, a więc zawodnikiem grającym na tej samej pozycji w Zawierciu. Perry zresztą też dawał z siebie wszystko. Ale jednak to jego vis-a-vis mógł cieszyć się z triumfu w pierwszym secie.

Reklama

I z tego w drugiej partii też. Scenariusz był nieco inny, bo Warta od początku była minimalnie z przodu, a kibiców polskiej ekipy do dopingu nakręcali Bieniek i Kwolek, dwaj liderzy zespołu. Inna sprawa, że zawiercianie mieli wielkie problemy z dokładnym wystawieniem piłek, nawet przy niezłym przyjęciu. To atakujący musieli nadrabiać te braki, choć robili to – trzeba im oddać – całkiem skutecznie. I do 20:19 wszystko tak naprawdę wyglądało w tym secie dobrze. Tyle że wtedy znów kluczowa okazała się zagrywka rywali, której dwukrotnie nie udało się przyjąć Jurajskim Rycerzom. Potem doszły dwa błędy Karola Butryna i set zawiercianom uciekł.

Sytuacja była więc już bardzo trudna. Ale wczoraj mogliśmy o Warcie pisać to samo. Jasne, dochodziło zmęczenie, Bartosz Kwolek w miarę upływu meczu zdawał się jechać na oparach. Jednak jeśli jest mecz, w którym można wykrzesać z siebie dodatkowe siły – to właśnie finał Ligi Mistrzów.

Tak sobie mówiliśmy. I liczyliśmy, że zawiercianie to udowodnią.

Odrodzenie

Im dalej w ten mecz, tym oba zespoły grały lepszą siatkówkę. Po stronie Zawiercia starał się o to w dużej mierze Aaron Russell, naładowany też tym, że Perugia to jego była ekipa, a z Gino Sircim niekoniecznie ma dobre wspomnienia. Jak mówił nam w przeszłości:

Prezydent klubu, Gino Sirci, wchodził do szatni i opieprzał nas po włosku. Na początku nie znałem języka i pytałem chłopaków, co mówił. Uwierz mi, to nie były fajne słowa. To był też czas, kiedy strasznie schudłem. Za mało jadłem, trochę ze względu na ciągłe treningi, mecze i podróże, a trochę pewnie przez cały ten stres.

W Zawierciu Russell takich stresów nie przeżywał, ale na pewno przed tym meczem choć trochę się denerwował. Długimi momentami dziś grał jednak doskonale. Dołożył się też jego rodak, Kyle Ensing, który wszedł w miejsce Karola Butryna. Młodszy z Amerykanów był świetny w każdym elemencie siatkarskiego rzemiosła. Dobrze serwował, bronił, blokował, atakował. No, gość robił wszystko, po prostu. Widzieliśmy już ten obrazek w play-offach PlusLigi, gdy też ratował Zawierciu niemalże przegrany mecz.

Spytacie więc: czemu nie wszedł szybciej? Bo Ensing to człowiek-zagadka. Gdy wchodzi na boisko, nigdy nie wiesz, jaki Amerykanin się wylosuje. Do niedawna nikt na Jurze nie sądził, że może grać na takim poziomie. A on pokazał, że jednak potrafi, tyle że w kolejnych spotkaniach był co najwyżej poprawny, a momentami kiepski. Dziś wszedł i znów dał jakość, a wraz z nią tak potrzebne ekipie świeże siły. Ten oddech, ożywienie, jakie wniósł, podziałało na cały zespół. Nagle zaczęła działać przesunięta krótka, nagle Kwolek dostał zastrzyk energii, nagle Luke Perry wyciągał wszystko w obronie, nagle funkcjonował blok, z którym wcześniej bywały problemy.

To było świetne Zawiercie, które zasłużenie wygrało trzeciego seta tej rywalizacji. I dało sobie nadzieję, że może po raz drugi z rzędu udowodni, że 2:0 to naprawdę niebezpieczny wynik.

Charakter

I wiecie co? Widać było po tych gościach, że choćby mieli po meczu pół godziny leżeć na parkiecie, odzyskując siły, to będą walczyć. O każdy jeden punkt. Pokazywali to w czwartej partii wielokrotnie, choćby w fantastycznej wymianie przy stanie 8:9, gdy cudem uratowali piłkę, a potem świetnym atakiem popisał się Ensing. Ta akcja ich nakręciła. Po chwili wygrali dwie kolejne wymiany i wyszli na prowadzenie. Każdy fan Warty zastanawiał się wówczas, czy nie będzie to najważniejszy moment spotkania.

Nie mogło być jednak mowy o tym, że będzie łatwo. Perugia też grała bowiem nadal świetną siatkówkę, choćby kilka punktów później w cudownym stylu najpierw się wybroniła, a potem skończyła akcję atakiem Ishikawy z naprawdę trudnej pozycji. Zresztą od pewnego momentu pewnikiem stało się, że coraz trudniej będzie umieścić piłkę w parkiecie. Obie ekipy zaczęły bowiem bronić wprost doskonale i rzadkością stały się akcje kończone od razu. Chyba że po błędach serwisowych, bo na zagrywce trzeba było ryzykować.

Warta miała w tym okresie optyczną przewagę, to na pewno. Ale rywalom nie mogła odskoczyć na stałe. Perugia wydzierała wręcz punkty rywalom, sobie tylko wiadomym sposobem. Zawiercianom też się to zdarzało, ale to raczej oni marnowali okazje na odskoczenie ekipie z Włoch. A różnica między dobrą i wybitną ekipą polega na tym, jak ta wykorzystuje swoje okazje. Gdy Perugia wyszła więc na prowadzenie 17:16, zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby Aluron nie jest jeszcze tylko dobrym, może wręcz bardzo dobrym zespołem, ale wciąż nie na tyle, by ten mecz ostatecznie wygrać.

Tym bardziej, że Włosi mieli siłę na zagrywkę. Najpierw powędrował tam Semeniuk. Potem Herrera, który już naszą ekipę w tym meczu skarcił. Ale Jurajscy Rycerze te serwisy przyjęli, a potem zaatakowali skutecznie. Z drugiej strony gracze Perugii zrobili to samo z zagrywkami Kwolka czy Bieńka. To była prawdziwa bitwa, każdy błąd mógł okazać się decydujący. Rozgrywka nie tylko siatkarska, nie tylko fizyczna, ale też – czy wręcz przede wszystkim – mentalna. Na moment na prowadzenie wyszli w niej gracze Warty, odwrócili wynik, teraz to oni byli o punkt z przodu.

20:19. 21:20. 22:21. 23:22. Atmosfera w hali w tym momencie sięgała zenitu. Fani stali, klaskali, dopingowali Wartę. I być może to podziałało na rywali, którzy popełnili błąd, uderzając w aut. Było 24:22. Dwie piłki setowe na remis.

A po chwili ten remis stał się faktem. Świetnie rozegrana krótka dała Zawierciu 2:2 w setach.

Historia – ta sprzed ledwie dnia – naprawdę chciała się powtórzyć. Chcieli tego siatkarze z Jury. Chciała większość fanów na hali. Chciały pewnie też legendy polskiej siatkówki, goszczące w hali. Ale czy chcieli siatkarscy bogowie?

A jednak na tarczy

Został tie-break. Trzeba było oddzielić chłopców od mężczyzn – tak moglibyśmy napisać. Ale obie ekipy pokazały, że co jak co, ale mężczyznami są. I gracze Perugii, i ci z Zawiercia, prezentowali fenomenalną siatkówkę, na najwyższym – no właśnie – europejskim poziomie. To był mecz godny finału Ligi Mistrzów, fantastyczne starcie.

Ale tie-break zaczął się fatalnie.

Nieco zaszwankowało przyjęcie w zespole z Zawiercia, utrudniło to rozegranie, a finalnie – atak. Efekt był taki, że po sześciu rozegranych punktach Warta miała na swoim koncie tylko jeden. Przerwę wziął więc Michał Winiarski, ale i ona nie pomogła. Rywale wydawali się mieć więcej sił, jakby pomiędzy setami odzyskali świeżość. Po zawodnikach polskiej ekipy było widać, ile kosztował ich ten mecz. Nadziewali się regularnie na blok, nie byli w stanie skończyć ataków. Impas przełamał Kyle Ensing za sprawą znakomitej kiwki.

Ale było 2:5. Do spełnienia marzeń daleko.

A Perugia to już ekipa w takich meczach ograna. Wie, z czym je się te spotkania o najwyższą stawkę. Zawiercianie – jako zespół – wciąż są pod tym względem nowicjuszami. A w takich chwilach to może zrobić różnicę. Choć gracze z Jury robili wszystko, by pokazać, że tak nie będzie. Przy stanie 3:6 wygrali fantastyczną akcję, chwilę później skutecznie obili blok na kontrze. I był już tylko punkt straty, teraz to włoska ekipa prosiła o przerwę.

Ten mecz to był istny rollercoaster. Tie-break po prostu nie mógł być inny.

Na półmetku Warta była z tyłu. I to o trzy punkty. Po czasie dla Perugii to Włosi wygrali bowiem dwie akcje z rzędu. I trzeba im oddać, że ładowali siłę w ataki, jakby byli nie w Łodzi, a na twierdzy Kłodzko. Co jeden, to mocniejszy. Prawdziwe gwoździe nie zniechęcały jednak zawiercian. Ci dalej próbowali. Tyle że zamiast być bliżej – byli dalej. Po kolejnym znakomitym serwisie rywali i kontrze Włochów zrobiło się 6:10. To był ostatni moment, ostatnia chwila na to, by odrobić straty.

Nie udawało się. Warta wciąż była trzy-cztery punkty z tyłu. Ostatnia nadzieja przyszła przy stanie 9:12. Na zagrywkę wszedł wtedy Mateusz Bieniek. I punkt udało się wówczas odrobić. Ale przy okazji kolejnej akcji fantastycznym atakiem na potrójnym bloku popisał się Ishikawa, trafiając w sam narożnik boiska. 13:10 dla Perugii, a sam Japończyk poszedł na zagrywkę, odrzucił graczy Zawiercia i po kilkunastu sekundach były cztery piłki meczowe dla ekipy z Włoch.

Wystarczyła im jedna. Ale nawet w tej ostatniej akcji zawiercianie pokazali to, co charakteryzowało ich przez cały ten mecz – niesamowitą wolę walki, bo dwa razy w sobie tylko wiadomy sposób wybronili ataki rywali. Dopiero trzeci rozstrzygnął o losach tego finału. I, niestety, okazało się, że to Perugia – wreszcie, po latach prób – sięgnęła po Ligę Mistrzów. Ale dla Warty to dopiero początek drogi.

A kto wie, co czeka na jej końcu.

Aluron CMC Warta Zawiercie – Sir Sicoma Monini Perugia 2:3 (22:25, 22:25, 25:20, 25:22, 10:15)

Fot. Newspix

Czytaj więcej o siatkówce:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Komentarze

9 komentarzy

Loading...