Reklama

Marcelo Mendez: Miałem 39 lat i nie było mnie stać na kawę [WYWIAD]

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

15 maja 2025, 10:25 • 17 min czytania 2 komentarze

Ludzie, których znał, nagle znikali. Niektórych torturowano i zrzucano z samolotu do morza. Marcelo Mendez jako młody człowiek przeżył rządy junty wojskowej w Argentynie. Dziś prowadzi Jastrzębski Węgiel i jest jednym z najlepszych trenerów siatkarskich świata. W dużej rozmowie z Weszło opowiada o swojej drodze: meczach, które musiał rozgrywać, gdy jego syn ledwo oddychał w szpitalu, kulisach wyjazdu z kraju, trudnych początkach w Europie i o tym, dlaczego nigdy nie objął reprezentacji Polski. Mendez, który w ten weekend spróbuje wygrać Ligę Mistrzów, wymienia trzech siatkarzy, których uważa dzisiaj za wyjątkowych i innych od całej reszty. Rozmawiamy też o jego pasjach: filmie „Rocky”, filozofii Platona i graniu na saksofonie.

Marcelo Mendez: Miałem 39 lat i nie było mnie stać na kawę [WYWIAD]

Jakub Radomski: Co najbardziej podoba się panu w filmie „Rocky”?

Marcelo Mendez, trener Jastrzębskiego Węgla: Byłem młodym chłopakiem, który pierwszy raz w życiu wyleciał do Włoch. Poszedłem w tym kraju do kina, akurat wyświetlano „Rocky’ego”. Strasznie mi się spodobał. To prosty film, ale dający człowiekowi niesamowitą motywację, bo pokazuje, że z czegoś małego, gdy nikt nie daje ci szans, da się zbudować wielką rzecz.

Mam wrażenie, że „Rocky” mocno przełożył się na pana życie. Później zdarzało się panu pracować w klubach, w których budował coś z niczego. Najlepszy przykład to chyba 2009 rok.

Po pracy z reprezentacją Hiszpanii i tamtejszym klubem, Drac Palma, wróciłem do Ameryki Południowej. Dałem się namówić na objęcie brazylijskiego Montes Claro. Kiedy przyjechałem na miejsce, tam nie było nic. Brakowało zawodników, a warunki były takie, że pierwsze treningi odbywaliśmy na miejskim placu. Kładliśmy obok boiska coś do jedzenia dla zawodników i cały czas zabierały to małpy. Musiałem budować coś z niczego. Ale minął ponad miesiąc, wystartowaliśmy w prestiżowych rozgrywkach regionalnych i, ku zaskoczeniu wszystkich, wygraliśmy je. Udało nam się pokonać renomowaną Sadę Cruzeiro.

Reklama

I wpadł pan od razu w oko działaczom tego klubu.

Zgadza się. Prezydent Sady był w szoku, że przegrali z Montes Claro. Po czterech miesiącach mojej pracy w tym klubie zadzwonił i zaprosił mnie na rozmowę. Od razu zaoferował mi prowadzenie Sady. Nie sądziłem, że spędzę w tym miejscu aż 12 kolejnych lat.

Nie dość, że spędził pan tam tyle czasu, to jeszcze uczynił z Sady jeden z najlepszych zespołów świata. Wywalczyliście sześć tytułów w Brazylii, ale przede wszystkim – drużyna trzykrotnie zdobyła Klubowe Mistrzostwo Świata. Co było kluczem do tych sukcesów?

Dostałem od szefa klubu bardzo wiele wolności i korzystałem z niej. Pozyskiwałem odpowiednich zawodników do pierwszej drużyny. Ściągałem graczy dość młodych, którzy nie byli jeszcze gwiazdami, ale chcieli się rozwijać. Stworzyłem akademię, której wcześniej nie było. Pierwszą szóstkę tworzyli uznani gracze, robiący postępy, a na ławce siedziała młodzież z akademii, która uczyła się u ich boku. Starałem się zmieniać mentalność wszystkich dookoła. Inwestowaliśmy też w coś, co nazywałem projektami społecznymi. Angażowaliśmy w rozwój klubu ludzi starszych i osoby żyjące w biedzie. Chciałem, by siatkówka stała się dla nich czymś wyjątkowym, co daje radość.

Przez Sadę przewinęło się dużo zawodników, którzy w siatkówce osiągnęli wiele. Alan, który grał w Polsce w klubie z Olsztyna, rozgrywający Fernando Kreling, Isac, Rodriguinho, którzy później reprezentowali kraj – oni przeszli przez akademię Sady. Wallace Souza trafił do nas jako 21-latek, którym nie interesowała się za bardzo drużyna narodowa. Zrobił taki postęp, że trafił do kadry i stał się jednym z najlepszych atakujących świata. No i był też Joandry Leal.

Mendez jako trener Sady Cruzeiro

Reklama

Mendez jako trener Sady Cruzeiro

Leal w 2010 roku z reprezentacją Kuby, której kapitanem był 17-letni Wilfredo Leon, sięgnął po wicemistrzostwo świata. Ale później musiał przejść dwuletnią karencję za to, że opuścił swoją ojczyznę. Przyszedł do was w 2012 roku.

Niech pan sobie wyobrazi, że ważył wtedy ponad 135 kg i nie potrafił przyjąć prostej zagrywki. Przez dwa lata robił bardzo niewiele, trzeba było go totalnie odbudować: sportowo i psychicznie. Leal miał niesamowitą mentalność. Chciał od początku bardzo ciężko pracować. „Będę jeszcze jednym z najlepszych siatkarzy świata” – powtarzał. Nie każdy w to wierzył, ale on swoją determinacją właśnie to osiągnął. Po czterech miesiącach zjechał do 100 kg i zaczął na boisku wyglądać naprawdę dobrze. Jakiś czas później był już wielką gwiazdą.

Jak to jest – być Argentyńczykiem i zajmować się siatkówką? Przecież w tym kraju religią jest piłka, w którą zresztą też pan grał jako młody chłopak.

Grałem w piłkę na ulicy, później też w moim ukochanym River Plate. Ale dość szybko zrozumiałem, że nie mam do tego talentu. Nie byłem dobry. Myślę, że nieprzypadkowo ustawiano mnie przede wszystkim w obronie. Lubiłem też koszykówkę i rugby, ale, gdy miałem 15 lat, nauczyciel w szkole powiedział: „Powinieneś spróbować siatkówki”. Najpierw grałem w nią w szkole, później na plaży. Następnym krokiem był klub, oczywiście River Plate.

Ale piłkę dalej pan kochał.

Miałem 14 lat, gdy w moim kraju odbywały się mistrzostwa świata w 1978 roku, wygrane przez Argentynę. Tata, który nie uprawiał sportu, ale go uwielbiał, zabrał mnie na stadion River Plate, na ostatni mecz grupowy z Włochami. Na trybunach ponad 70 tys. ludzi, niesamowita atmosfera. Przegraliśmy 0:1, ale mimo to awansowaliśmy do kolejnej fazy. Kilkanaście dni później Argentyna była mistrzem świata. Pamiętam, że moim największym idolem był wtedy Mario Kempes, który w finale strzelił dwa gole Holandii.

Niedługo później piłkarskim Bogiem był już dla mnie Diego Maradona. Nigdy nie zapomnę mundialu z Meksyku w 1986 roku. Dla mnie i dla wielu Argentyńczyków najważniejszy w nim wcale nie był finał przeciwko RFN (Argentyna wygrała go 3:2 – przyp. red.), tylko mecz z Anglią. Przed nim ludzie mówili nie tylko o sporcie. Wszyscy wspominali konflikt o Falklandy z 1982 roku. To miał być wielki rewanż na Anglikach, z tym właśnie konfliktem w tle.

I Argentyna wygrała 2:1, po dwóch golach Diego – jednym genialnym, ale drugim była ta słynna Ręka Boga.

Strasznie się cieszyłem, gdy strzelił tego gola.

Przecież on wtedy wszystkich oszukał.

Widziałem na powtórkach, ale to nic nie zmieniało. Miałem 22 lata, byłem młodym człowiekiem, a po pokonaniu Anglii wszyscy w Argentynie czuliśmy się, jakbyśmy wygrali wojnę. Falklandy stały się dla nas symbolem kradzieży – terenu, który nam bezprawnie zabrano. Dlatego staliśmy się fanatykami, a piłkarska murawa była trochę jak ziemia, którą koniecznie trzeba odzyskać.

Poza tym nasz kraj miał za sobą bardzo trudny czas. Przez lata, m.in. podczas tamtego mundialu w 1978 roku, Argentyną rządziła brutalna junta wojskowa generała Jorge Videli. Na szczęście nie zamordowano mi przez te lata nikogo z bliskiej rodziny. Ale niemal każdego dnia nagle, w tajemniczych okolicznościach, znikał ktoś, kogo dobrze znałem. Niektórzy wracali po trzech miesiącach, ale zdecydowana większość nigdy.

Mecz Argentyna - Anglia na mundialu w Meksyku

Mecz Argentyna – Anglia na mundialu w Meksyku

Videla był katolikiem, który strasznymi metodami zwalczał ludzi podejrzewanych o lewicowość. Nie musiał nawet mieć dowodów. Wiele osób, głównie młodych i wykształconych, było torturowanych. Szacuje się, że junta zabiła nawet 30 tys. osób.

Byłem 12-latkiem, gdy poszedłem z mamą na policję. Chodziło o odebranie jakiegoś dokumentu. Miałem wtedy dość długie włosy i to nie spodobało się jednemu z funkcjonariuszy. Złapał mnie za nie i zaczął ciągnąć. Mama była wściekła. Na szczęście nic więcej się nie stało. Pamiętam też, jak kiedyś szedłem z kolegami ulicą. Nagle hałas, policja. Zaczęliśmy biec, panicznie uciekać. Ja miałem szczęście, ale jednego z nas złapano.

W tamtym czasie wielu ludzi miało status „desaparecidos”, czyli „ci, którzy zniknęli”. Niech pan sobie wyobrazi, że ktoś panu bliski znika. Zostaje porwany w biały dzień, z domu czy ze szkoły. Nie ma pan żadnych informacji o tej osobie. Nic. Idzie pan na policję, pyta. Twierdzą, że nic nie wiedzą. Ta osoba nie wraca przez tydzień, miesiąc, pół roku. Trzeba powoli pogodzić się ze stratą, ale ta niewiedza, co się stało, jest najgorsza, bo ciągle siedzi w głowie. Dopiero na początku lat 80. zaczęliśmy dowiadywać się, jak działała dyktatura. Że ludzi bito, torturowano prądem, szprycowano różnymi środkami, a później – martwych, ale też jeszcze żywych – ładowano do samolotów i zrzucano do morza. To były tzw. „loty śmierci”.

Niech pan sobie pomyśli, że po latach odkrywa prawdę i w głowie jest pytanie: „Czy ta najbliższa mi osoba też została zrzucona z samolotu do morza?”.

Przerażające.

To normalne, że młodzi ludzie chcą poimprezować, pójść na dyskotekę. Tylko że wtedy, gdy szedłeś się bawić, nie wiedziałeś, czy nagle do lokalu nie wkroczy policja i poprosi o dokumenty. Mogłeś wszystko mieć, wystarczyło, że coś w tobie im się nie spodobało. Sam wygląd lub jakieś słowa. I od razu zabierali cię na komisariat. Wielu porwanych w ten sposób młodych ludzi już nigdy nie widziało swojej rodziny.

Wiem, że kolejne argentyńskie rządy próbowały jakoś odnieść się do tamtych strasznych czasów. Jedni robili wiele, by skazać winnych i trochę wyroków zapadło, ale byli też przywódcy, którzy starali się udawać, że do żadnych zbrodni nie dochodziło.

Niektórych skazano i tu surowo, ale to nastąpiło po latach i dotyczyło tylko części odpowiedzialnych osób. Wielu zbrodniarzy zmarło w spokoju, w sposób naturalny. Nie każdy miał wolę, by sprawiedliwie osądzić winnych. A przecież to, co w latach 70. i na początku 80. działo się w Argentynie, to był po prostu terroryzm.

Później w pana kraju też nie żyło się łatwo. Jest 2004 rok, pan od 12 lat jest trenerem ukochanego River Plate. Jak dokładnie wyglądała sytuacja, która przekonała pana, że należy wyjechać do Europy?

Skończyliśmy trening i z moim asystentem oraz trenerem od przygotowania fizycznego poszliśmy na lunch. Klub opłacał nam wtedy posiłki. Później zapragnęliśmy napić się kawy i w momencie, gdy chciałem za nią zapłacić, uświadomiłem sobie, że nie mam takiej sumy pieniędzy. Jeden z trenerów od razu powiedział: „Nie ma sprawy, zapłacę za ciebie”, ale w mojej głowie była już tylko myśl: „Mam 39 lat, jestem pierwszym trenerem River Plate i nie stać mnie na kawę. To nie może tak wyglądać”. Tamto zdarzenie wiele zmieniło w mojej głowie i miało duży wpływ na to, że zdecydowałem się polecieć do Hiszpanii. Zgodziłem się objąć drużynę Drac Palma z Majorki.

Mendez jako trener reprezentacji Argentyny, 2024 rok

Mendez jako trener reprezentacji Argentyny, 2024 rok

Przylatuje pan na miejsce, a tu nagle okazuje się, że jest pan nie pierwszym trenerem, a asystentem Vladimira Bogojevskiego, którego niezbyt szanują zawodnicy. Początki musiały być trudne.

Najpierw zadzwonił do mnie Miguel Angel Falasca, który później będzie zawodnikiem i trenerem Skry Bełchatów. Wtedy występował w Drac Palmie. Mówi mi tak: „Potrzebujemy pana. Naszego szkoleniowca nie da się nawet nazwać trenrem. Pomoże nam pan?”. Przyleciałem, idę do prezydenta klubu, a on mi mówi: „Ale pan przyjechał tutaj, by być drugim trenerem”.

Co pan pomyślał?

„Przylatuję z Argentyny, gdzie odnosiłem sukcesy i mam być asystentem?”. Nie podobała mi się cała ta sytuacja, ale stwierdziłem, że po prostu zacznę pracować. Byłem asystentem, odpowiadałem też w zasadzie za przygotowanie fizyczne. Próbowałem pomóc Bogojevskiemu, który dziś pracuje w macedońskiej federacji i jest moim dobrym kolegą. W pierwszym sezonie zgarnęliśmy Superpuchar Hiszpanii i dotarliśmy do finału Pucharu CEV. On powiedział w pewnym momencie, że chciałby w klubie bardziej być menedżerem niż trenerem. Ale prezydent po roku stwierdził: „Nie ma takiej opcji. Chcemy, żeby Marcelo został pierwszym trenerem, a nie widzimy możliwości, by obok niego był jeszcze menedżer”. Dlatego już oficjalnie objąłem zespół.

W Drac Palmie prowadził pan Stephane’a Antigę.

W sezonie 2006/2007 w fazie play-off Ligi Mistrzów mierzyliśmy się ze Skrą. Pokonaliśmy ich po dramatycznym dwumeczu, a Stephane grał świetnie. Kilka miesięcy później dzwoni do mnie Daniel Castellani. Mówi, że chce ściągnąć Antigę do Bełchatowa. I tak też się stało.

Widział pan u Antigi potencjał, by został świetnym trenerem? W 2014 roku objął reprezentację Polski i w tym samym roku doprowadził ją do mistrzostwa świata.

Zdecydowanie tak. Antiga i Falasca mieli to coś. Obaj byli niesamowicie bystrzy, inteligentni. Żadni inny zawodnicy klubu z Majorki nie interesowali się tak bardzo treningiem i nie zadawali mi tylu pytań.

Pan dwa razy był blisko objęcia reprezentacji Polski siatkarzy. Za pierwszym razem w 2016 roku, gdy szukano następcy właśnie Antigi. Był w panu żal, że zdecydowano się na innych trenerów?

Nie, takie jest życie. Wybierano znakomitych fachowców: najpierw Ferdinando De Giorgiego, później Vitala Heynena, teraz Nikolę Grbicia. Miałem inną myśl: że polscy działacze nie do końca wierzą w trenerów z Ameryki Południowej. Prowadząc Sadę, czułem, że każdego roku muszę coś udowadniać ekspertom i osobom decyzyjnym z Europy. Trenerom, którzy pracowali od dawna na tym kontynencie, na pewno było łatwiej. A przecież z Sadą osiągałem liczne sukcesy, wcześniej dobrze mi szło w Hiszpanii i mogę też być dumny z okresu, kiedy byłem trenerem River Plate. Dziś mam wrażenie, że w Europie poznano i doceniono mnie bardziej dopiero wtedy, gdy w 2021 roku na igrzyskach w Tokio sięgnąłem po brąz z reprezentacją Argentyny.

To pana największy sukces w karierze, tym bardziej, że mało kto wtedy na was stawiał.

Zgadza się. W grupie najpierw przegraliśmy 1:3 z Rosją, a później 2:3 z Brazylią. Byliśmy pod ścianą, ale widziałem po zawodnikach, że ciągle wierzą. I później, oprócz Tunezji, potrafili pokonać Francuzów, przyszłych mistrzów olimpijskich, oraz Amerykanów. Czymś niezwykłym był mecz o brąz przeciwko Brazylii, który wygraliśmy 3:2, bo powtórzyła się historia z igrzysk w Seulu w 1988 roku. Ta sama stawka, ten sam przeciwnik i identyczny wynik. Argentyna po 33 latach znów miała brąz igrzysk.

To, co ważne, miało też miejsce przed igrzyskami. Latem turniej Ligi Narodów odbywał się we włoskim Rimini. Ze względu na pandemię koronawirusa drużyny były zamknięte w bańce. Rozgrywki trwały bardzo długo. Inne drużyny wracały przed igrzyskami do swoich krajów, a my nie. Ćwiczyliśmy w Europie, później dość wcześnie wybraliśmy się do Japonii. To było dla nas wszystkich bardzo trudne doświadczenie, bo przez trzy miesiące byliśmy za granicą, nie widząc się z naszymi bliskimi. Ale jednocześnie ta sytuacja bardzo scementowana zespół. Miałem ze sobą grupę ludzi, którzy wiedzieli, czego chcą.

Wasz brąz zmienił coś, jeżeli chodzi o popularność siatkówki w Argentynie?

Myślę, że tak. Co prawda federacja nie robi w tej kwestii za wiele, ale rozmawiam z wieloma trenerami pracującymi w Argentynie. Słyszę od nich, że po igrzyskach w Tokio jakieś 30-40% procent osób więcej chce w naszym kraju trenować siatkówkę.

Może pan mi powie, na czym polega tajemnica Asseco Resovii Rzeszów? Objął pan ten zespół pod koniec 2021 roku, kilka miesięcy po igrzyskach, i prowadził do końca sezonu. Dlaczego Resovia, mimo takich nakładów finansowych i jednak gwiazd w składzie, nie potrafi zdobywać trofeów?

Wspominam ten czas dobrze, bo udało mi się trochę poprawić grę drużyny i skończyliśmy na piątym miejscu. Na pewno Resovia zasługuje na więcej. Ten zespół ma wszystko, by grać w wielkim finale ligi. Może te gorsze wyniki to czasami kwestia pewnych wyborów, które mogłyby być lepsze? Mam na myśli budowanie zespołu, z myślą o całokształcie.

Jestem do dziś Resovii wdzięczny, bo to klub, który otworzył mi drzwi w Polsce, co pozwoliło przejść później do Jastrzębskiego Węgla. Gdy pracowałem w Rzeszowie, miałem pewne problemy ze zdrowiem, które czasami nie pozwalały mi dawać tyle energii, ile bym chciał. Pracując tam, potrzebowałem też jakiejś odskoczni od siatkówki. Lubię muzykę. Jako młody chłopak grałem na gitarze w domu. W Polsce zdecydowałem się inny instrument. Zacząłem grać na saksofonie. Zawsze lubiłem jazz, a on się trochę kojarzy z tym instrumentem. Teraz praktycznie już nie gram, ale wtedy to uwielbiałem.

Mendez ze swoim asystentem w Jastrzębskim Węglu, Leszkiem Dejewskim

Mendez ze swoim asystentem w Jastrzębskim Węglu, Leszkiem Dejewskim

Wiem od bliskich panu osób, że dużo czyta pan o filozofii.

Lepiej byłoby powiedzieć, że czytałem. W 2018 roku zostałem trenerem reprezentacji Argentyny i łączyłem pracę z kadrą z trenowaniem klubów. Byłem zajęty latem i zimą, więc po prostu przestałem mieć czas na książki. Ale wcześniej rzeczywiście bardzo się tym interesowałem. Pochłaniałem książki opowiadające o styku filozofii i psychologii. Bardzo podoba mi się Platon i jego głębokie myśli o tym, jak powinniśmy żyć. Doszedłem też do wniosku, że blisko mi do stoików, czyli filozofów, którzy głosili, że ważne jest panowanie nad emocjami, zachowywanie spokoju, niezależnie od okoliczności i życie zgodne z naturą. Głosili też pochwałę ludzkiego rozumu. Przydaje mi się to dzisiaj w pracy w siatkówce.

Przed nami turniej finałowy Ligi Mistrzów w Łodzi. W drugim, sobotnim półfinale pana Jastrzębski Węgiel zmierzy się z Aluronem CMC Wartą Zawiercie. W ewentualnym finale pewnie będzie czekać włoska Perugia. Pan przegrał z Jastrzębiem dwa ostatnie finały Ligi Mistrzów: najpierw 2:3 z ZAKS-ą Kędzierzyn-Koźle, a później 0:3 z Itasem Trentino. Jak pan wspomina tamte spotkania?

W pierwszym finale byliśmy naprawdę blisko. Wcześniej zagraliśmy z ZAKS-ą w finale PlusLigi i zniszczyliśmy ich. Nie mieli z nami szans. Minęło 12 dni i doszło do finału Champions League, w którym nie byliśmy już tak silni. Z perspektywy czasu uważam, że włożyliśmy wtedy całą naszą emocjonalną energię w finał rozgrywek ligowych i to był błąd. Rywalizacja o złoto PlusLigi była dla nas wojną, a po czymś takim, nawet gdy wygrywasz, nie jest łatwo wrócić z odpowiednim nastawieniem na kolejne bardzo ważne starcie.

A finał z Trentino?

Oni zagrali świetnie. W trakcie sezonie mieli swoje problemy – kontuzje kluczowych zawodników, do tego zawiedli w lidze. Ale na finał przygotowali najlepszą możliwą dyspozycję i po prostu byli od nas lepsi, a mój zespół nie potrafił zareagować na taki poziom rywala.

Mistrzem Polski została niedawno Bogdanka LUK Lublin z Wilfredo Leonem w składzie. Wy, choć wygraliście rundę zasadniczą, skończyliście rozgrywki PlusLigi dopiero na czwartym miejscu.

Podjęto decyzję, żeby turniej finałowy o Puchar Polski odbywał się w trakcie play-offów, co moim zdaniem nie było dobrym pomysłem. Nie mówię tego, żeby teraz się usprawiedliwiać, taka po prostu jest prawda. Zależało nam i na pucharze, i na lidze. Pierwszy cel osiągnęliśmy, wygrywając turniej w Krakowie. W półfinałowej rywalizacji przeciwko Bogdance oni grali świetnie. Osiągnęli swój najlepszy moment, a my mieliśmy pewne problemy zdrowotne, plus niektórzy zawodnicy nie byli w najlepszej dyspozycji. Przegraliśmy, choć byliśmy blisko, o wszystim w trzecim meczu decydował tie-break. Natomiast rywalizacji o trzecie miejsce z Projektem Warszawa nie zaczęliśmy najlepiej. Drugi i trzeci mecz rozegraliśmy już na wyższym poziomie, ale to było za mało.

Nie sięgnęliśmy po żaden medal i to oczywiście porażka, ale pamiętajmy, na jakim poziomie jest PlusLiga. Żeby zwyciężyć, musisz być bliski perfekcji, a my przegrywaliśmy z naprawdę bardzo mocnymi drużynami.

Kto jest dzisiaj najlepszym siatkarzem świata?

Mogę wskazać trzech?

Oczywiście.

Tomasz Fornal, Alessandro Michieletto i Nimir. Oni robią na mnie największe wrażenie. Są różni od siebie, a jednocześnie mają w sobie coś specjalnego. Wielu zawodników jest świetnych w jednym elemencie. Oni potrafią wiele rzeczy robić na zachwycającym poziomie.

Prowadził pan Fornala w Jastrzębiu, a teraz chodzą słuchy, że od nowego sezonu będzie pan trenerem Michieletto w Trentino.

Bez komentarza. Mogę tylko zdradzić, że nie zostanę w Polsce. Wybieram się za granicę.

Mendez i Tomasz Fornal

Mendez i Tomasz Fornal

Jest jakiś trener, w całym świecie sportu, który szczególnie pana inspiruje?

(Mendez wyjątkowo długo zastanawia się nad odpowiedzią – przyp. red.). Chyba Gregg Popovich.

Dlaczego on?

Oglądałem kiedyś wywiad, w którym opowiadał, że jego zadaniem jest pomoc zawodnikom. Nie tylko w koszykarskich, technicznych aspektach, ale szerzej – w życiu. Według mnie to jest kluczowe. Najważniejsze. Zawodnicy, zwłaszcza młodzi, potrzebują kogoś na kształt ojca również w zespole. Kogoś, kto nie tylko powie im: „Zaatakuj tak, uderz w to miejsce”, ale osoby, której ufają na tyle, by zwrócić się do niej z każdym problemem.

Wielu młodych graczy staje się coraz lepszymi sportowcami, ale oni osiągną prawdziwe mistrzostwo, gdy zmienią się również na lepsze jako ludzie. Właśnie to charakteryzuje największych. Uważam, że trener, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, musi być nauczycielem. Profesorem, który uczy nie tylko konkretnych zagrań, ale i życia. Staram się być takim człowiekiem.

Sport i życie często się przenikają. Ma pan dwóch synów i młodszy z nich, Juan, opowiadał kiedyś argentyńskim mediom, jak, będąc młodym człowiekiem, doprowadził pan w 1999 roku River Plate do mistrzostwa Argentyny. Pana zespół przegrywał wtedy w finałowej rywalizacji 0:2, a starszy syn, Nicolas, leżał w szpitalu.

Nico miał straszne problemy, z dużym trudem oddychał. Nie wiadomo było, jak to się skończy, a miał ledwie sześć lat. A obok ojciec, który jako trener ma szansę życia. W dniu, gdy syn znalazł się w szpitalu, graliśmy pierwszy mecz. Przegraliśmy. Nie umiałem skoncentrować się na sporcie. Drugi mecz, znowu porażka.

Chciałem być godzinami obok syna, wspierać go, a musiałem prowadzić zespół w najważniejszych spotkaniach. Ta rozłąka mnie wyniszczała. Dzień przed trzecim meczem stan Nico uległ poprawie. Następnie syn wyszedł ze szpitala. A my zwyciężyliśmy i udało nam się później odwrócić całą rywalizację. Zostaliśmy mistrzami Argentyny.

Czego pana nauczyła ta historia?

Że w życiu trzeba walczyć, nigdy nie można się poddawać. I że, choć sport jest ważny, najważniejsi są ludzie.

Trochę jak w „Rockym”.

Dokładnie!

ROZMAWIAŁ: JAKUB RADOMSKI

WIĘCEJ NA WESZŁO EXTRA:

Fot. Newspix.pl

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Komentarze

2 komentarze

Loading...