Marin Cilić przez lata był naprawdę niezłym tenisistą, a krótkimi momentami – wybitnym. W 2014 roku skorzystał na gorszej formie faworytów i wygrał US Open. Potem jeszcze dwukrotnie bywał w finałach wielkoszlemowych turniejów. Ale ostatnie lata to w jego wykonaniu głównie męczenie się z urazami i próby powrotu na wysoki poziom. Raz wychodziło lepiej, raz gorzej. Dziś wyszło znakomicie – Chorwat wygrał turniej w chińskim Hangzhou. I ustanowił tym samym rekord.
Cilić to od zawsze przede wszystkim znakomicie serwujący gracz. Ale też jeden z tych, który się do tego nie ograniczał. Jak na swój wzrost – 198 centymetrów – był naprawdę wybiegany, potrafił dobrze zagrać i z głębi kortu, i przy siatce. Zawsze imponował płaskimi, mocnymi i szybkimi uderzeniami. To nimi w trzech setach pokonał Rogera Federera w półfinale US Open dekadę temu, a potem – też do zera – ograł Keia Nishikoriego w meczu o tytuł. Za ich sprawą wygrał również 20 innych turniejów rangi ATP i zagościł w 16 kolejnych finałach – w tym Wimbledonu i Australian Open (w obu pokonał go Federer). Warto też dodać, że Chorwat należy do stosunkowo wąskiego grona zawodników, który w każdym Szlemie dotarł do co najmniej półfinału, skompletował to osiągnięcie dwa lata temu na Roland Garros.
Ale od tamtego czasu właściwie nie liczył się w walce o wysokie cele.
Rok 2023 stracił właściwie w całości. W czasie turnieju w Pune na początku sezonu uszkodził bowiem kolano, wrócił dopiero na Croatia Open w lipcu. Wypadł już wtedy poza najlepszą setkę rankingu, a z czasem miało być tylko gorzej. Po występie w Chorwacji nie rozegrał już bowiem ani jednego meczu w 2023 roku. Jego bilans za tamten sezon wynosił więc dwa mecze: jeden wygrany, jeden przegrany. No i oddane walkowerem ćwierćfinałowe spotkanie w Pune. W 2024 też nie grał dużo. Z chronionym rankingiem pojawił się co prawda na starcie Australian Open, ale lepszy od niego okazał się Fabian Marozsan.
Potem Marin zagrał jeszcze dwa mecze w imprezach niższej rangi. Planował wystąpić w imprezach na mączce – w Monte Carlo i Madrycie – korzystając z chronionego rankingu, ale się z nich wycofał. Zamiast tego, w maju, zdecydował się na operację kolana. Powrócił po kolejnych kilku miesiącach bez gry. W sierpniu zagrał w challengerze w Manacor, wygrał tam jeden mecz. Już we wrześniu wystąpił w kolejnej imprezie tej rangi w Cassis i doszedł tam do ćwierćfinału. To pozwoliło mu wskoczyć na 777. miejsce w rankingu ATP.
Trzy siódemki, jak na maszynie w kasynie – okazały się szczęśliwe.
Cilić pojechał bowiem do Hangzhou właśnie z takim rankingiem. Do chińskiego turnieju rangi ATP 250 otrzymał dziką kartę. To był jego powrót do gry na poziomie main touru po ponad siedmiu miesiącach przerwy. Udany. Zaczął od wygranej w trzech setach nad Amerykaninem Zacharym Svajdą, potem pokonał rozstawionego z “8” Yoshihito Nishiokę i kolejnego Japończyka, Yasutakę Uchiyamę. Niespodziewanie odprawił też kolejnego Amerykanina, Brandona Nakashimę (turniejową “4”) i wreszcie rozstawionego z “6” Zhanga Zhizhena w finale.
Rezultat? Przeskok w rankingu o ponad 500 pozycji do góry, ale też tytuł najniżej notowanego zawodnika w dziejach, który sięgnął po tytuł na poziomie main touru. Pobity z przytupem. Do tej pory dzierżył go bowiem inny wielkoszlemowy mistrz, Lleyton Hewitt, który – jeszcze przed swoimi największymi sukcesami, w Adelajdzie 1998 – zajmował 550. miejsce w rankingu ATP.
Into the history books 📖@cilic_marin becomes the lowest ranked ATP Tour winner in history starting the #HangzhouOpen ranked No.777! pic.twitter.com/uHQZKVrJCq
— Tennis TV (@TennisTV) September 24, 2024
Fot. Newspix