Reklama

Raków – Legia, czyli średni mecz średnich drużyn

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

13 kwietnia 2024, 22:22 • 6 min czytania 36 komentarzy

Jeśli ktoś spodziewał się, że Goncalo Feio już w swoim pierwszym meczu w roli pierwszego trenera w Ekstraklasie będzie rzucał tackami i innymi kuwetami na prawo i lewo, to dzisiaj się przeliczył. Krewki Portugalczyk zaliczył dyskretny debiut w Legii Warszawa. W Częstochowie obejrzeliśmy średni mecz dwóch średnich drużyn, czyli w zasadzie to, na co się nastawialiśmy.

Raków – Legia, czyli średni mecz średnich drużyn

No bo czy spodziewaliśmy się fajerwerków na samym boisku? Chyba nie. Co nie znaczy, że ten mecz nie miał wielkiej temperatury, wręcz przeciwnie, ta była ogromna, bo kontekstów i podtekstów było w nim co nie miara. Z jednej strony wspomniany debiut Goncalo Feio w Legii Warszawa i wszystkie kontrowersje związane z jego zatrudnieniem. Gdzieś obok fakt, że w swoim premierowym meczu mierzy się akurat z Rakowem, w którym spędził trochę czasu i dał się poznać jako porywczy pracoholik, który czasem traci nad sobą kontrolę, jak choćby wtedy, gdy wdał się w bójkę z kierownikiem. Na drugim biegunie Dawid Szwarga, który niby dostał zaufanie od Michała Świerczewskiego, ale tak naprawdę w każdym meczu gra o swoje być albo nie być w Rakowie. Z jeszcze innej strony stawka spotkania – mówimy przecież o dwóch pucharowiczach, którym gra w Europie w przyszłym sezonie wymyka się z rąk i którzy nie mają już miejsca na potknięcia.

No tak, to musiało skończyć się remisem.

Tylko że to remis, który nikogo nie urządza.

Pewną miarą tego, z jak elektryzującym meczem mielimy do czynienia jest także to, że po raz pierwszy od odejścia z Rakowa przy Limanowskiego pojawił się Marek Papszun, który zasiadł na trybunie wraz z klubowymi oficjelami. Szukający pracy trener nie mógł być zachwycony widowiskiem, podobnie zresztą jak każdy, kto je oglądał. To nawet nie był mecz dla koneserów, a raczej starcie dwóch bojących się ryzykować zespołów. Te wszystkie konteksty, o których wspominaliśmy, były znacznie ciekawsze niż to, co obejrzeliśmy na boisku.

Reklama

Pracoholizm, zaufanie Papszuna, bójka z kierownikiem. Goncalo Feio w Rakowie

Jak po swoim debiucie wypada Feio? Trudno powiedzieć, że odmienił drużynę, bo po pierwsze – ona przecież była już na niezłych torach, po drugie – niczego wielkiego dziś nie zagrała. Przejął on bowiem zespół, który ugrał siedem punktów w trzech ostatnich meczach i stracił w nich oczka jedynie w meczu z liderem, co przecież nie jest powodem do wstydu. Portugalczyk nie podzielił się też z zespołem żadnym wyszukanym pomysłem taktycznym. Ustawienie było bez zmian, podobnie jak personalia. Sam twierdził przed kamerami Canal+, że rolą trenera jest spowodować, żeby piłkarze czuli się jak najlepiej w tym, co robią. A że odbył z nimi jedynie trzy treningi, to mieszanie w składzie nie poprawiłoby raczej ich boiskowego komfortu.

To w Rakowie za to obejrzeliśmy twarze, których się nie spodziewaliśmy. Obie z powodu urazów podstawowych piłkarzy. Mamy na myśli Muhameda Sahinovicia, 20-letniego bramkarza z Bośni i Hercegowiny, który trafił do Częstochowy za 500 tysięcy euro. Do ostatniego momentu ważyło się, czy Vladan Kovacević zdąży się wykurować i w pełni sił stanąć między słupami zespołu spod Jasnej Góry. Drugie zaskoczenie? Matej Rodin, który pojawił się na placu gry jeszcze w pierwszej połowie, zastępując Zorana Arsenicia, który musiał zejść z urazem.

Ledwie były piłkarz Cracovii pojawił się na boisku, a już posłał ZJAWISKOWE podanie do Yeboaha – zagraniem przez całe boisko sprawił, że reprezentant Ekwadoru stanął oko w oko z bramkarzem i nawet go pokonał, ale ze spalonego, przez co sędzia nie uznał tego gola. To w zasadzie wszystko, co gospodarze stworzyli sobie w pierwszej połowie. Dwa razy do prądu chciał ich podpiąć Radovan Pankov, który dwukrotnie podawał do tyłu w sposób elektryczny i dwukrotnie omal nie spowodował pod swoją bramką pożaru. A że piłkarze Rakowa nie potrafili w porę połapać się w jego niecnych zamiarach, to w końcu zmienił kierunek swoich działań i dla odmiany zagrał piłkę w pole karne Rakowa.

I tak Legia wyszła na prowadzenie. Serb dostał piłkę po aucie, dał bardzo wysoką wrzutkę, co okazało się strzałem w dziesiątkę, bo Pekhart do niej doskoczył, a obrońcy z Częstochowy nie. Choć tak po prawdzie, byłoby im pewnie dużo łatwiej, gdyby w ogóle podjęli próbę interwencji. Na największą burę po tym defensywnym sabotażu zasłużyli Arsenić i Racovitan, bo to oni byli najbliżej. A przecież wystarczy od czasu do czasu oglądać ligę, by doskonale wiedzieć, że Pekhart głową w polu karnym to akurat potrafi grać. Ba! Nawet nie trzeba oglądać meczów. Wystarczy na niego spojrzeć, by dojść do wniosku, że do główek z tym gościem trzeba skakać zawsze.

No i to tyle, jeśli chodzi o emocje w pierwszej połowie, która była naprawdę słaba. Ewentualnie możemy doliczyć jeszcze lekką kontrowersję, czyli starcie Augustyniaka i Jeana Carlosa w polu karnym. Ujmijmy to tak – gdyby sędzia zaczął to analizować, to pewnie dopatrzyłby się tutaj kontaktu i faulu, ale przecież dopiero co wzburzaliśmy się po karnym, jakiego doszukano się przed tygodniem w meczu Piasta z Widzewem, więc absolutnie nie zamierzamy ganić zespołu sędziowskiego za to, że nie przerywał gry na pięć minut i nie sprawdzał skrupulatnie, czy da się tam znaleźć jedenastkę, czy jednak nie. 

Reklama

Znacznie większą kontrowersję obejrzeliśmy na początku drugiej połowy. Sorry, ale póki co nie podzielimy się z wami naszym werdyktem, bo sytuacja jest naprawdę niejednoznaczna. Mówimy oczywiście o wślizgu Augustyniaka, po którym upadł Koczerhin. Obrońca Legii nie trafia bezpośrednio w nogi Ukraińca. Pomocnik Rakowa widząc wślizg podskakuje, a później nadeptuje na atakującego i przewraca się. Sędzia Lasyk najpierw kilka sekund się namyśla, by odgwizdać karnego, którego odwołuje po obejrzeniu sytuacji na monitorze VAR.

Zwolennik karnego powie, że Koczerhin musiał uciekać z nogami, bo inaczej Augustyniak wpadłby z dużym impetem w jego nogi, czym mógłby spowodować uraz. I to w zasadzie prawda. Przeciwnik uzna, że legionista przecież nie trafił w piłkarza Rakowa, który jak już podskoczył, to miał przestrzeń, by nie upadać i próbować kontynuować akcję. I to też prawda. Jak wspomnieliśmy, jest to niejednoznaczna i niezwykle trudna do oceny sytuacja. Można spojrzeć na nią z dwóch stron. I po obu tych stronach dostrzec argumenty za przyznawaniem, jak i nieprzyznawaniem jedenastki.

Pewne jest jedno – Augustyniak wydurnił się tym wślizgiem, bo ryzykował nim naprawdę dużo, a później wydurnił się jeszcze kryciem Crnaca w polu karnym. Kiedy Raków strzelał gola na 1:1, napastnik z dużą łatwością uciekł legioniście, który kompletnie stracił go z radarów. Chorwat wykorzystał wrzutkę Tudora głową, dzięki czemu z boiska schodziło dwóch rannych i żaden zabity. Ani jedni, ani drudzy nie mają prawa cieszyć się z tego rezultatu. W drugiej połowie bardziej podobał nam się Raków – przeważał, miał inicjatywę, próbował zdusić Legię, ale zrobił za mało, żeby myśleć o trzech punktach.

Typowy ekstraklasowy hit, o którym więcej mówi się przed meczem niż po nim.

WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE NA WESZŁO:

Fot. newspix.pl

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

36 komentarzy

Loading...