– Kocham futbol – zakomunikował John van den Brom, który po meczu z Bodo/Glimt przekazał, że wprawdzie najbardziej zależy mu na wynikach osiąganych przez Lecha Poznań, jednak potrafi docenić rywala, który dobrze gra w piłkę. A Norwegowie grali w piłkę dobrze, z momentami ocierania się o doskonałość.
Holenderski trener jest wyjątkiem od reguły. Ostrzegaliśmy go przed urokami Bodo, którymi zachwycił się pierwszego dnia, a które wielu wędrowców zaprowadziły na manowce. On także wpadł w sidła Glimt, drużyny marzeń – reprezentantów małego miasteczka, ale i porywającego futbolu; kopciuszka z odległej północy, ale i projektu aspirującego do jednego z najciekawszych w Europie.
John van den Brom zdołał jednak dokonać tego, co na północy Starego Kontynentu udało się niewielu osobom. Może i się w tym wszystkim zakochał, ale na własnych zasadach.
“Brak planu B” i “murawa trudniejsza niż wam się wydaje”. Lech Poznań w Bodo
Bodo/Glimt – Lech Poznań. Plotki o trudnym terenie w pełni potwierdzone
Pogłoski o sztucznej murawie na Aspmyra Stadion nie były przesadzone. Radosław Murawski opowiadający o tym, że piłka po prostu sunie po niej jak po dywanie potwierdzał, że nawet dokładnie przyglądając się rywalowi, wciąż można być zaskoczonym tym, jak teoria wypada w praktyce. Podobnie wygląda to, gdy przechodzimy do taktyki gospodarzy. Niby każdy wie, że w Bodo/Glimt stoperzy zamieniają się w szóstki, a boczni obrońcy w skrzydłowych.
Ale co innego zobaczyć to na rzutniku, a czym innym jest doświadczenie tego w praktyce.
Lech Poznań wyglądał na onieśmielonego czy wręcz oszołomionego, gdy w pierwszej połowie Brice Wembangomo nie tyle zapędzał się pod ich pole karne, co po prostu stale kręcił się w jego okolicach, czekając na podanie. Znamienne były momenty, w których gospodarze zostawiali z tyłu dwóch zawodników.
Jeszcze bardziej znamienne było to, że kiedy sprawa się rypła, a kontrpressing nie przyniósł skutku (choć częściej jednak przynosił), osamotniony duet dostawał wsparcie tak szybko, że chwilę później Glimt stało już zwarte jak macedońska falanga, transformując ofensywne 4-3-3 w defensywne 4-5-1.
Dlatego nie dziwi nas, że Lech Poznań w pierwszej połowie wyglądał jak bokser nawet nie tyle zepchnięty do narożnika, co mocno w nim obijany.
Lech Poznań bronił tak, że trzeba to docenić
W zachwytach nad Bodo/Glimt, które wymieniało piłkę w sposób, którego nie powstydziliby się wybitni przedstawiciele cruyffowskiej myśli szkoleniowej, nie można jednak zapomnieć o Lechu. Momentami w jego polu karnym czuć już było gryzący dym, gdy rywale kolejny raz wbiegali w szesnastkę, pachniało pożarem, ale koniec końców Kolejorz wybronił się w sposób, który nie nosił znamion desperacji.
Filip Bednarek? Nie powiemy “bezrobotny”, ale czy musiał stawać na głowie, zaliczać podwójne parady? Też nie. Owszem, czasami Norwegowie z niezrozumiałych powodów woleli kopać piłkę pod nogi kolegi, zamiast w kierunku bramki i nawet starszy kibic Glimt miał tego dość, czemu dał upust krzycząc coś w stylu: strzelaj, do cholery.
Jednak nawet w pierwszej połowie, w której Bodo/Glimt tak przeważało, tak zepchnęło i zastraszyło Lecha, poznaniacy bronili dobrze. Po przerwie, gdy mieszanka podziwu dla rywala i nieśmiałości związanej ze znalezieniem się na nieznanych wodach minęła, Kolejorz bronił wręcz bardzo dobrze. I to nawet mimo tego, że na boisku przebywał jeden defensywny pomocnik mniej, co okazało się pomysłem niezgorszym niż zaryglowanie środkowej strefy boiska.
Lech Poznań nie zostawił rywalowi luki. Rywal się tłumaczył, odwoływał do faktu, że dopiero zaczyna sezon po długich przygotowaniach, więc poobozowe zmęczenie dało się we znaki. Ale fakty są takie, że w drugiej połowie polski zespół pokazał, że szybko potrafi wyciągać wnioski i reagować na problemy. Na własnej połowie zostawił jeszcze mniej luk, dorzucił do tego zawziętość i na koniec mógł powiedzieć: to my zmarnowaliśmy najlepszą okazję w meczu.
Defensywa przetrwała, ofensywy nie było – OCENY DLA LECHA W BODO
Bodo/Glimt trzeba się zachwycać, Bodo/Glimt trzeba naśladować
Z wyprawy do Bodo przywiozę zachwyt nad Glimt – mógłbym go pewnie skwitować podobnie, jak John van den Brom. To doprawdy niesamowite, jak w krótkim czasie zespół, który był w Norwegii chłopcem do bicia, murowanym kandydatem do spadku, który preferował twardy, defensywny futbol z nastawieniem na kontrataki, tak zmienił swoje DNA. Bo to, co za kołem podbiegunowym zrobił Kjetil Knutsen, wykracza poza zmianę stylu gry drużyny.
Wystarczy patrzeć i łapać detale. Gwizdy kibiców przy najmniejszych oznakach gry na czas rywala. Ich irytacja z powodu przerw w grze, niechlujnych podań – tak, jakby od dekad oglądali tu futbol najwyższych lotów, a przecież ich drużyna pięć, sześć lat temu, grała dokładnie tak samo.
Albo piłkarze – ani razu, nawet przez ułamek sekundy, zawodnicy w żółtych strojach nie dyskutowali z sędzią.
Nieudacznik czy Midas? Analiza pracy Tomasza Rząsy
Owszem, nie było kontrowersji, chodzi jednak o drobne gesty. Żachniecie się, gdy gwizdnął lekki faul, machnięcie ręką, grymas niezadowolenia. Nic. Filozofia, którą wpoił im Knutsen, zabrania marnowania czasu. Tak na treningach, gdzie od ćwiczenia do ćwiczenia przechodzi się w kilka chwil, nie tracąc intensywności, tak i w meczu.
Nowe Bodo/Glimt weszło w krew każdemu, kto jest z nim związany. To imponuje i skłania do zadania pytania: skoro udało się im, to czemu nie nam? Czemu mój klub nie może zacząć rewolty, skoro ci wieczni przegrani z 50-tysięcznego miasteczka, zostali dzięki temu postrachem?
Niech to pytanie zabrzmi w uszach polskich kibiców, bo stać nas na posiadanie swojego Bodo/Glimt. Ale niech towarzyszy mu uznanie dla Lecha Poznań, który jako jeden z niewielu wrócił cało z wyprawy na północ Europy.
WIĘCEJ O MECZU BODO/GLIMT – LECH POZNAŃ:
- Zgubne uroki Bodo/Glimt. John van den Brom i pułapki zastawione na Lecha
- Jest jak jest. Zmęczenie Knutsena, przewagi Lecha Poznań
- Plan na podbój północy, czyli pucharowy tydzień Lecha Poznań
- Rasizm, wypożyczenie na tygodnie, kontuzje i… rasizm. O Norwegach w Ekstraklasie
- Lech Poznań zagłaskał Filipa Marchwińskiego
fot. Newspix