Historia norweskich zawodników w Ekstraklasie jest dość krótka, ale za to ciekawa – niekoniecznie jednak w aspektach czysto piłkarskich. Oskarżenia o rasizm, kilkutygodniowe wypożyczenia, kontuzja za kontuzją i… oskarżenia o rasizm. Trochę się działo. Przy okazji rywalizacji Lecha Poznań z Bodo/Glimt wracamy do tych zdarzeń.
Do tej pory na najwyższym polskim szczeblu zagrało ośmiu Norwegów. Dwóch z nich po odejściu mówiło o naszym kraju w kontekście rasistowskim. Najpierw czynił to Muhamed Keita, później Harmeet Singh. Łączy ich fakt, że zupełnie im nie poszło na ekstraklasowych boiskach. Przypadek? Któż to wie, ale gdy do listy mówiących o rasizmie dołączymy Kameruńczyka Arnauda Djouma, któremu – o dziwo – także nie wyszło w Polsce, wnioski nasuwają się same.
Piłkarze z Norwegii w Ekstraklasie – historia
Keita na początku czerwca 2014 przyszedł do Lecha Poznań ze Stromsgodset, w którym spędził całą dotychczasową karierę. Mimo że sprowadzono go z niezaleczoną kontuzją stawu skokowego, kosztował 600 tys. euro, więc w założeniu miał grać pierwsze skrzypce. Wyszło inaczej. Zupełnie inaczej.
Nowy skrzydłowy pierwsze trzy mecze sezonu mistrzowskiego zaczął w podstawowym składzie. W debiucie wypadł obiecująco, z Górnikiem Zabrze i Wisłą Kraków było już gorzej. Potem zaczęła się przeplatanka, po części związana z kontuzjami. Gambijczyk z norweskim paszportem przeważnie albo wchodził z ławki, albo znów się leczył. Cudowna bramka z Górnikiem Łęczna i gol w Bełchatowie to tylko miłe przerywniki.
Piłkarz treningowy
Hubert Wołąkiewicz i Maciej Gostomski, piłkarze ówczesnego Kolejorza, są zgodni, że Keita miał papiery na poważne granie. – Na treningach imponował: silny, szybki, dynamiczny, z dobrym uderzeniem z obu nóg i dobrym dryblingiem. Wydawało się, że pozyskaliśmy fajnego zawodnika, jednak nie potrafił tego przełożyć na mecze, nie poznawaliśmy go – mówi Wołąkiewicz.
Główna przyczyna? Z pewnością problemy z aklimatyzacją. – W szatni fermentu nie siał, ale trudno było z nim nawiązać jakąś relację – nie ukrywa Gostomski.
– Nie był zbyt otwarty i skory do rozmowy, choć normalnie posługiwał się angielskim. Nawet jeśli zagadywaliśmy go na wesoło, odpowiadał półsłówkami. Dopiero gdy strzelił pięknego gola z Górnikiem Łęczna, zaczął rozmawiać nieco więcej i czasami nawet odzywał się jako pierwszy. Nadal jednak nie mówiliśmy o normalnych relacjach, mimo że Lech był już wtedy międzynarodowy, zatrudniał wielu obcokrajowców, w tym również czarnoskórych. Jeśli chcesz zostać częścią drużyny, musisz też wykonać jakiś ruch, dać sygnał, że ci zależy. Wtedy raczej nie powinno być problemów, zwłaszcza gdy widać klasę na boisku – dodaje Wołąkiewicz.
Brak chęci do rozmowy u Keity rzucał się w oczy nawet w materiałach video z klubowej telewizji Lecha.
– Gdy obcokrajowcy starają się poznać historię klubu i miasta, do którego trafiają i zaczynają się z nim utożsamiać, dużo łatwiej im się gra. Wiem to z własnego doświadczenia po wyjazdach do Norwegii i Szkocji. Niektórzy wszędzie łatwo się odnajdują, bije od nich entuzjazm, przynajmniej trochę nauczą się polskiego, a u niego bardziej było to na zasadzie „robię swoje, idę do domu i nic mnie nie interesuje” – wtrąca Gostomski.
Problemy aklimatyzacyjne
W sporej mierze podobny jest przypadek Harmeeta Singha. Zawitał do Wisły Płock już w trakcie rundy wiosennej w 2017 roku. W CV miał m.in. 11 meczów dla Feyenoordu, 7 występów w reprezentacji Norwegii i ponad 30 spotkań w europejskich pucharach. Nie był też żadnym emerytem, na jego liczniku widniało niespełna 27 lat. Płocka przygoda zakończyła się jednak na godzinie w meczu z Arką Gdynia.
W środku pola tamtego dnia partnerował mu Maksymilian Rogalski. – To był chłopak z naprawdę dużym potencjałem, świetnie wyszkolony technicznie. Piłkarsko wyglądał bardzo dobrze. Podobno nazywano go wcześniej „norweskim Iniestą” – mówi obecny koordynator akademii Pogoni Szczecin.
Tu również nie zgadzała się „głowa”. – Pod względem mentalnym był to specyficzny zawodnik. Po części go rozumiałem, bo sam grałem za granicą, na Cyprze i byłem wtedy trochę odizolowany od reszty – inna kultura, inna mentalność. Nie można jednak powiedzieć, że Singh w szatni znajdował się zupełnie na bocznicy i całkowicie zamykał się na relacje z innymi. Mimo że mój angielski jest dość kulawy, kilka razy spotkałem się z nim na obiedzie czy kolacji i potrafiliśmy się dogadać. Nie układało mu się sportowo, co mogło rzutować na resztę spraw – lekko próbuje go tłumaczyć Mateusz Piątkowski, który był napastnikiem „Nafciarzy”.
I dodaje: – W tamtej szatni nie wszyscy radzili sobie z angielskim. Dotyczyło to także sztabu szkoleniowego. Pojawiały się problemy komunikacyjne, pewnie nie wszystkie szczegóły taktyczne rozumiał.
Brak charakteru
Nasi rozmówcy rozjeżdżają się w opiniach, gdy dochodzimy do pytania, czy specyfika Ekstraklasy mogła tych zawodników zabić piłkarsko. W przypadku Singha prawdopodobnie tak się właśnie stało. – Wiadomo, że w Ekstraklasie kwestie fizyczne są istotne. On raczej nie należał do walczaków lubiących granie w kontakcie. Na treningach często tego unikał. Miał bardziej charakter boiskowego „artysty”. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto chce dać z siebie maksa, stać się liderem drużyny i coś osiągnąć – wspomina Rogalski.
– Motorycznie i fizycznie nie był przygotowany na Ekstraklasę. Trafił do nas późno, dopiero w marcu, a dwa miesiące później sezon się skończył i już więcej go w Polsce nie widzieliśmy – zwraca uwagę Piątkowski.
Co do Keity, wydaje się, że samą charakterystyką pasował do polskiej ligi.
Hubert Wołąkiewicz: – Nie sądzę, żeby specyfika Ekstraklasy miała tu większe znaczenie. Lech w większości meczów przeważał i częściej atakował, więc akurat tego aspektu nie brałbym pod uwagę.
Maciej Gostomski: – Z moich doświadczeń wynika, że w lidze norweskiej gra się jeszcze bardziej fizycznie. Częściej posyła się dalekie podania, częściej dochodzi do pojedynków szybkościowych, gra się bardziej dynamicznie, jest wyższe tempo. To liga atrakcyjniejsza dla oka, z mniejszym naciskiem na taktykę. U nas gra się w większym stopniu pod wynik. Strzelić gola, taktycznie się zamurować i może jakoś skontrować. Czasami mam wrażenie, że wszystko dzieje się w slow motion. Keita umiejętnościami przewyższał większość naszych ligowców i gdyby się tu zaaklimatyzował, mógłby wymiatać. Chyba zabrakło trochę zadziorności, charakteru, cierpliwości.
Oskarżenia o rasizm
Po czasie Keita i Singh tłumaczyli się fatalnym życiem w Polsce i rasizmem. Pierwszy wysnuwał generalne wnioski, że osoby czarnoskóre są w Poznaniu źle traktowane, kibice rzucają banany z trybun, a rywale obraźliwie odnoszą się do jego karnacji, na co nie reagują sędziowie. Singh za to narzekał, że ciągle z niego żartowano. – Miałem wrażenie, że ludzie cały czas się na mnie patrzą. Starałem się skupić tylko na piłce, ale jednocześnie bardzo martwiłem się o rodzinę i przyjaciół. Nie chciałem, by to przeżywali. Było tak źle, że nie chcieli mnie odwiedzić żadni znajomi – mówił norweskim mediom.
– Słyszałem, że kiedyś ktoś w sklepie zaczepił jego dziewczynę, chciał wyrwać torebkę i tam mogły paść jakieś wyzwiska, ale jeśli faktycznie tak było, mówimy o incydencie. Nie sądzę, żebyśmy mogli tu mówić o powszechnym problemie z rasizmem, zwłaszcza w jego przypadku. Nie był czarnoskóry, nie wyróżniał się wyglądem, mógł się wtopić w tłum. W Wiśle grali wcześniej czarnoskórzy zawodnicy, byli rozpoznawalni na mieście i nigdy nie skarżyli się na nieprzyjemne sytuacje. Prędzej przyczyn jego niepowodzenia szukałbym jednak w trudnościach z aklimatyzacją – komentuje Maksymilian Rogalski.
– Nie wiem, czy na pewno tak powiedział, czy autoryzował swoje wypowiedzi, czy może wywiad został lekko podrasowany. Jeśli nic nie przekręcono, wyszło słabo z jego strony. Byłem zaskoczony tym artykułem, zwłaszcza że nawet po jego odejściu jeszcze przez jakiś czas mieliśmy kontakt. Nie był w żaden sposób szykanowany. Być może chciał jakoś usprawiedliwić swoje sportowe niepowodzenie i szukał przyczyn na zewnątrz, a nie w sobie – zastanawia się Mateusz Piątkowski.
„Okrzyki pijanego kibica to nie problem systemowy”
Hubert Wołąkiewicz z niesmakiem przyjął słowa dawnego kolegi. – Byłem zdziwiony wypowiedziami Keity, zwłaszcza że pełniłem wtedy funkcję kapitana Lecha i jakiś kontakt z kibicami miałem. Gdybyśmy usłyszeli, że ktokolwiek go obraża, od razu byśmy interweniowali. W Lechii Gdańsk grałem z Deleu i tam faktycznie na początku mieliśmy problem rasistowski u starszych kibiców, którzy mówili, że w tym klubie nigdy nie będzie grał czarnoskóry zawodnik. Podczas jednego ze sparingów wyzywali Deleu i obrzucali bananami. Podeszliśmy do nich i powiedzieliśmy, że jeśli tak ma to wyglądać, to my też nie będziemy grali dla tej drużyny. Później się to wyprostowało i Deleu został ulubieńcem gdańskiej publiczności. Sam o sobie mówi, że nie jest czarny, tylko karmelowy, umie się z siebie śmiać – podaje przykład czterokrotny reprezentant Polski.
A co z kibicami innych klubów? – Keita nigdy się na nic nie skarżył, choć jak mówiłem, trudno było z nim normalnie pogadać. Kibice na wyjazdach pewnie nieraz coś pod jego adresem krzyknęli. Z takimi rzeczami niestety musi się liczyć każdy piłkarz. Ja przechodząc do Lecha, stałem się persona non grata wśród fanów Lechii. Gdy graliśmy w Gdańsku, wyzywano mnie od najgorszych, a na trybunach siedziała moja rodzina. Nic przyjemnego, musiałem sobie jakoś poradzić. Każdy przeżywa takie historie na swój sposób. Po jednym to spłynie, drugi będzie rozpamiętywał i się blokował. Maniek Arboleda i inni też mieli takie incydenty, nie dali się złamać.
Muhamed Keita
Maciej Gostomski: – Kiedyś w klubach bywały różne sytuacje, ale przez 20 lat mojej gry nie spotkałem się z sytuacją ewidentnie rasistowską. Dziś co najwyżej pojedynczy pijany kibic krzyknie jakieś głupstwo, ale to nie jest żaden systemowy problem. To nie powód, żeby oskarżać wszystkich dookoła i psuć wizerunek całego kraju. Moim zdaniem – pewnie niektórym się nie spodoba – zbyt łatwo rzuca się dziś rasistowskie oskarżenia, za mocno się ten temat pompuje.
Polska jednak nie taka zła
Bramkarz Górnika Łęczna zwraca uwagę na aspekt, który często się pomija. – Wbrew pozorom, dochodzi tu do zderzenia dwóch różnych kultur. W Polsce mamy zupełnie inną mentalność niż w Norwegii. Wiem, co mówię, bo spędziłem rok w Haugesund i przekonałem się o tym na własnej skórze. U nas generalnie żyje się na większym luzie w wielu tematach. W Norwegii panuje skrajna polityczna poprawność, ludzie są niesamowicie przeczuleni na tym punkcie. Mam duży dystans do siebie, lubię pożartować i tam nie zawsze było to dobrze odbierane. U nas byłoby to coś normalnego i fajnego. Keita czy Singh mogli nie udźwignąć takiego przeskoku, coś źle zinterpretować, za mocno wziąć do siebie i szybko się zrazić – mówi Gostomski.
– Jeżeli gdzieś ci nie wychodzi, próbujesz się bronić i szukać różnych wyjaśnień. Tak odebraliśmy jego słowa – kończy Wołąkiewicz.
Keita, który z Lechem rozstał się dopiero w lipcu 2017, zaliczając po drodze cztery wypożyczenia, po latach niejako potwierdził te przypuszczenia. – W Polsce narzekałem na rasizm, lecz powód mógł być inny i bardziej złożony. Po raz pierwszy wyjechałem z domu i to w dodatku za granicę, do kraju, którego języka nie znałem. Czułem się samotnie w pustym mieszkaniu, odizolowany, co z kolei powodowało moją słabą grę – stwierdził.
Szkoda tylko, że wcześniej stworzył zły wizerunek Polski i Ekstraklasy.
Wypożyczenie na tygodnie
Zanim Keita i Singh zaczęli zmagać się ze smutną polską rzeczywistością, szlaki z Norwegii do kraju nad Wisłą przecierali panowie Vidar Evensen i Kenneth Karlsen. Obaj pod koniec października 2000 zostali wypożyczeni do Widzewa Łódź ze Stromsgodset, czyli tego samego klubu, w którym większość kariery spędził Keita.
Sezon w norweskiej ekstraklasie się zakończył, więc mogli spokojnie wybrać się na tę egzotyczną dla siebie wycieczkę. Widzew miał już wtedy poważne kłopoty i walczył o utrzymanie. Pierwsi Norwegowie w historii polskiej ligi mieli w tym pomóc, uszczelniając tyły i dodając trochę piłkarskiej jakości.
Cóż, nie za bardzo pomogli. W trzech meczach wystąpili razem, w czwartym już tylko Karlsen. Łodzianie zdobyli w nich łącznie jeden punkt. W ich debiucie Widzew poległ 1:3 z Polonią Warszawa. W następnej kolejce doszło do domowego starcia ze Stomilem Olsztyn.
– Pamiętam to spotkanie. Dlaczego? Bo strzeliłem gola głową. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że dośrodkowywał właśnie Karlsen. Żeby było jeszcze śmieszniej, on grał na środku obrony, a ja na prawej obronie. Jak myśmy to zrobili, zachodzę w głowę do dzisiaj… Zremisowaliśmy 1:1, dla Stomilu trafił Maciej Sawicki. Evensen wystąpił jako defensywny pomocnik, choć mógł też grać jako stoper – opowiada Daniel Bogusz, który wcześniej z Widzewem świętował dwa mistrzostwa Polski (1996, 1997).
– Tydzień później graliśmy w Katowicach. Norwegowie wystąpili razem na środku obrony. Dostaliśmy w łeb 1:3. Na koniec rundy podejmowaliśmy u siebie Śląsk Wrocław. Karlsen zaczął na stoperze, Evensen już nie grał. Do przerwy przegrywaliśmy jednym golem i trener zdjął Karlsena. Skończyło się 0:3 i skończyła się też ich przygoda z Widzewem – podsumowuje Bogusz, który jednak pozytywnie ocenia przybyszów ze Skandynawii.
– Bardzo spokojni, mili. Obaj dobrze zbudowani, silni. Mieli dobrą technikę i przegląd pola. Nie byli szybkościowcami, ale nadrabiali to dobrą wydolnością i opanowaniem. Trudno mi stwierdzić, czy coś wnieśli do zespołu, ale złego słowa nie mogę powiedzieć. Mieliśmy kłopoty i niełatwo było się wyróżnić. Trenera Petro Kuszłyka zwolnili, a drużynę zaczęli prowadzić Marek Koniarek i Andrzej Woźniak – opowiada.
Zawodnicy ci byli u siebie solidnymi ligowcami, utrzymując się na poziomie Eliteserien przez wiele lat. O ich pobycie w Polsce zrobiło się dość głośno, tamtejsze media sporo pisały na ten temat. Dziennikarz „Drammens Tidende” wybrał się nawet do Łodzi, żeby na miejscu napisać reportaż o tej dwójce. Do dziś jest dostępny w sieci.
Polska długimi fragmentami nie wypada tam korzystnie. Zawodnicy dojechali na wywiad rikszą, stali się celebrytami, bo pochodzą z Zachodu, miejscowi słabo mówią po angielsku, w kraju panuje duże rozwarstwienie społeczne, bieda jest wyraźnie widoczna, a w drodze na wywiad jakiś pijak próbował ich okraść. – Nietrzeźwy podszedł do nas na ulicy i chciał pieniędzy. Odmówiliśmy, a potem zaczął grozić. Dostałem cios w brzuch, zanim uciekliśmy. To było nieprzyjemne doświadczenie – cytowano Evensena.
Z pewnym rozrzewnieniem opowiadali, że Polska jest krajem silnie katolickim. – W szatni przed meczem w miniony weekend wszyscy zawodnicy wstali przed wyjściem na murawę. Odmówili krótką modlitwę i uczynili znak krzyża. To było dla nas szczególne i niezwykłe przeżycie – opisywali.
Ogólne wrażenia mieli dobre. – Nie mogę się doczekać debiutu. Jestem zaskoczony, jak dobrze zostaliśmy tu przyjęci. Nie ma wątpliwości, że to wielki klub. Zainteresowanie piłką jest naprawdę duże – czytamy.
Pozostania na dłużej raczej nie brali pod uwagę ze względu na rodziny, które pozostały w Norwegii. Karlsen od razu odrzucał możliwość transferu, Evensen jeszcze się wahał, pytany o tę kwestię. Koniec końców żadnych ofert nie złożono i obaj już nigdy poza ojczyzną nie zagrali.
*
22 lata później piłkarzem Widzewa został Kristoffer Hansen. Jego transfer stanowił przykład, jak zmieniły się realia finansowe. Bardziej niż pozostanie w norweskim ekstraklasowcu Sandefjord opłacało mu się pójście do pierwszoligowego jeszcze Widzewa, z którym po pół roku świętował awans. Odegrał w tym sukcesie ważną rolę, ale w samej Ekstraklasie jego notowania mocno spadły.
Gołym okiem widać, że czysto piłkarsko ma kompetencje (gol w Gliwicach po ośmieszeniu obrońców Piasta), lecz najwyraźniej odstaje w innych kwestiach, bo jeśli Janusz Niedźwiedź korzysta z jego usług, to wyłącznie jako zmiennika. W tym sezonie Hansen ma na koncie zaledwie 110 ligowych minut po dziesięciu wejściach z ławki.
Szklany stoper
Najlepszym Norwegiem w Ekstraklasie bez wątpienia był Thomas Rogne, choć najbardziej znany jest z tego, że jego dziewczyna dostała Złotą Piłkę. Przychodził do Lecha po ośmiu latach spędzonych za granicą (Celtic, Wigan, IFK Goeteborg) i był już bardziej obyty z różnymi typami mentalności. Kontrakt z „Kolejorzem” podpisał z półrocznym wyprzedzeniem.
Początki miał niezwykle trudne, ponieważ wiosną 2018… nawet nie zadebiutował w pierwszym zespole, poprzestał na czterech występach w drugoligowych rezerwach. Zawiodło zdrowie, które wcześniej tak bardzo dawało mu się we znaki na Wyspach. Sam przyznawał, że w Celtiku miał 14-15 urazów!
– W Szwecji przez ostatnie dwa sezony przeszedłem właściwie bez żadnej kontuzji mięśniowej. Tam wszystko grało idealnie – wypracowałem codzienną rutynę, fizjoterapeuci wiedzieli, na co muszą w moim przypadku zwracać uwagę, trenerzy wiedzieli, jak muszą mną i moim zdrowiem zarządzać podczas treningów. Myślę więc, że to możliwe. Ale nie da się ukryć, że historia moich urazów jest bardzo obszerna. Jeśli więc kupujesz mnie do swojej drużyny, musisz rozumieć ryzyko, że w którymś momencie mogę wypaść. Jednocześnie możesz być pewny, że będąc zdrowy zrobię wszystko, by tak pozostało, bym był w najlepszej formie i zawsze dał coś ekstra zespołowi. Obecnie od jakiegoś czasu wszystko jest ze mną w porządku, więc po prostu mam nadzieję, że tak pozostanie. Jestem jednak realistą i godzę się z tym, że w którymś momencie może się coś stać – mówił nam rosły stoper w marcu 2019 roku.
Thomas Rogne: – Kupujesz mnie? Musisz rozumieć ryzyko, że wypadnę z kontuzją [WYWIAD]
Wiedział, co deklaruje, bo tak też wyglądały jego dalsze losy w Lechu. Były okresy prosperity, gdy zdrówko dopisywało, grał regularnie i nawet zakładał opaskę kapitana. W międzyczasie jednak zdarzały się dłuższe przerwy spowodowane wiadomo czym. Ostatnie pół roku to znów większe problemy i jeden, pożegnalny występ w Ekstraklasie. 11 grudnia 2021 Rogne zagrał w przegranym meczu z Radomiakiem. W ciągu czterech lat spędzonych w Poznaniu uzbierał zaledwie 75 spotkań. Dalej nie miał szczęścia, bo najpierw spadł w Grecji z Apollonem Smyrnis, a potem w Szwecji z Helsingborgiem.
Kiepskie wspomnienia
Dziś Norwegię w Lechu reprezentuje Kristoffer Velde. Umiejętności ma duże, boiskowej ogłady znacznie mniej. Lepiej wypada w europejskich pucharach, w których „Kolejorz” częściej jest wycofany i gra z kontry, niż w Ekstraklasie, w której ma mniej miejsca.
Nie wspomnieliśmy jeszcze o Torgilu Gjertsenie, tyle że nie za bardzo jest o czym. Niedawno spędził w Wiśle Płock półtora roku i stanowił modelowy przykład przeciętnego obcokrajowca, który poziomu szczególnie nie zaniża, ale o jego odejściu zapominasz pół godziny po wydaniu komunikatu. Trzy gole i dwie asysty w trzydziestu meczach to marny dorobek jak na skrzydłowego.
Generalnie kibic Ekstraklasy nie ma zbyt miłych wspomnień związanych z Norwegami. Miejmy nadzieję, że kibice Bodo po dwumeczu z Lechem będą mieli jeszcze gorsze wspomnienia związane z polskimi klubami, co latem 2021 zapoczątkowała Legia. „Kolejorzu”, idź tym tropem!
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Korona i miejskie dotacje. Jak Kielce leczą się z patologii?
- Dlaczego kara Frana Tudora została zawieszona?
- Koniec konfliktu z miastem i nowy sponsor? Dzieje się w Widzewie
Fot. FotoPyK/Newspix