Na korcie Jannik Sinner, Carlos Alcaraz, Novak Djoković, ale też na przykład Stefanos Tsitsipas, który za ugranie pięciu gemów zarobił wczoraj 1,5 miliona dolarów. Six Kings Slam po raz drugi odbywa się w Arabii Saudyjskiej, a wydarzeniu towarzyszy obecność najlepszych tenisistów świata. Saudyjczycy kupili sobie wielki tenis, udowadniając, że sportswashing jest prosty, gdy ma się odpowiednio dużo pieniędzy.

Six Kings Slam. Sportswashingowe święto tenisa
Kort na osiem tysięcy miejsc, wybudowany rok temu właśnie na potrzeby tego turnieju. 6 milionów dolarów dla zwycięzcy – do tego jeszcze przejdziemy – za zagranie dwóch albo trzech meczów. Transmisja na Netflixie, dostępna właściwie na całym świecie. Nie można zarzucić Saudyjczykom, że jak się za coś biorą, to robią to bez rozmachu. Wręcz przeciwnie – ich pieniądze mogą ten rozmach kupić właściwie wszędzie.
Zainaugurowany w zeszłym roku Six Kings Slam jest tego najlepszym przykładem.
Pojawienie się tego turnieju przed rokiem wywołało wielkie emocje. Tym bardziej, że faktycznie był to (niemal) turniej Sześciu Królów. W obsadzie – jakby nie było – pokazówki znalazło się pięciu mistrzów wielkoszlemowych, którzy liderowali też światowemu rankingowi. I to właściwie w idealnym podziale. Były dwie legendy: Novak Djoković i Rafa Nadal. Było dwóch młodych, a już wielkich: Jannik Sinner i Carlos Alcaraz. Był też Daniił Miedwiediew, najlepszy z pokolenia lat 90. No i był Holger Rune, trochę na doczepkę, bo kimś trzeba było tę imprezę dopełnić.
Z emocjami czysto tenisowymi było różnie. Play-offy o wejście do półfinałów okazały się jednostronne i nudne. Carlos Alcaraz łatwo ograł w 1/2 Rafę Nadala. Świetny był mecz Jannika Sinnera z Novakiem Djokoviciem, a ozdobą turnieju okazało się najważniejsze spotkanie, czyli finał, gdzie Włoch pokonał w trzech setach Hiszpana. No i był też mecz o trzecie miejsce – ostatnie, choć nieoficjalne, starcie Djokovicia z Nadalem.
Ubiegłoroczny finał turnieju.
W dodatku jak na pokazówkę, były to naprawdę zacięte spotkania, bez pobłażania sobie nawzajem. Gra toczyła się w końcu o dużą stawkę. Tak samo jak i w tym roku.
Six Kings Slam, czyli kupmy sobie turniej
– Nie próbujemy ukrywać kwestii finansowych. Wiemy, jaka jest stawka. Nie byłoby prawdą, gdybym powiedział, że nie stanowi to dla nas motywacji – mówił Jannik Sinner. Włoch uczciwie stawiał sprawę, choć trudno, żeby podejść do tego inaczej. Nie ukrywajmy bowiem, że w Six Kings Slam pieniądze stanowią nie dodatkowy atut, a właściwie jedyny, jaki ten turniej ma.
To impreza pokazowa. Bez punktów do rankingu, nie liczy się nawet do bilansu oficjalnych spotkań. Trwa cztery dni, choć jutro – po półfinałach – zawodnicy będą mieli dzień przerwy, bo regulamin ATP nie pozwala grać pokazówek przez trzy dni z rzędu. Do tego to turniej rozgrywany pod koniec sezonu, ale jeszcze przed najważniejszą imprezą tej końcówki – ATP Finals – mocno „obłożony” dookoła kalendarzem (do tego jeszcze wrócimy). I to w Arabii Saudyjskiej – kraju, który tenisowy nie jest, a w tym okresie sezonu nie odbywają się w tamtym regionie turnieje ATP.
A mimo tego najlepsi tenisiści tam przyjeżdżają. Dlaczego?
Jak nie wiadomo, o co chodzi… Sprawa jest prosta: kasa, misiu, kasa.
1,5 miliona dolarów. To nie wypłata dla zwycięzcy turnieju. Tym bardziej nie jego łączna pula nagród. To suma, jaką zagwarantowaną ma uczestnik. Przyjeżdżasz, przegrywasz mecz, a i tak wyjeżdżasz bogatszy o półtorej bańki. Opłaca się, po prostu. Alexander Zverev, który zjawił się w Arabii walcząc z problemami z plecami ugrał wczoraj w starciu z Taylorem Fritzem siedem gemów, a mecz trwał równą godzinę.
Niemiec za tę godzinę zarobił właśnie półtora miliona dolarów. 25000 dolarów na minutę. Albo niespełna 417 na sekundę. Six Kings Slam zresztą chwali się, że jest pod względem nagród największym turniejem świata. I to prawda. Owszem, nie jeśli chodzi o ich łączną pulę – bo liczba uczestników na to nie pozwala – ale zwycięzca zarobi tam 6 milionów zielonych. Nigdzie indziej nie ma takiej wypłaty. W dodatku to kasa za dwa lub trzy wygrane mecze, nie siedem jak w turniejach wielkoszlemowych, które z roku na rok starają się ustanawiać własne rekordy.
Niedawne US Open miało do zaoferowania po 5 milionów dolarów dla triumfatorów singla kobiet i mężczyzn. Six Kings Slam z miejsca powiedziało: „przebijam!”. Bo mogło i musiało.
Klasyka sportswashingu
Dla Saudyjczyków taka wypłata to bowiem konieczność. Bez odpowiednio wysokich nagród (a zapewne to nie wszystko, co oferują zawodnikom) pewnie nie ściągnęliby wszystkich tych graczy, o których marzą. A tak – proszę bardzo, pojawiają się, bo czemu nie, prawda? Mało jest zawodników, którzy by odmówili. Choć zdarzają się. Saudyjczykom w przeszłości – bo na Six Kings Slam zaproszenia nie miał – grzecznie dziękował na przykład Casper Ruud. Nie z powodu kalendarza, nie przez uraz, a dla zasady. Mówił, że nie chciał grać w kraju z taką reputacją odnośnie do łamania praw człowieka.
Przy czym, jak zauważył, czasem rzeczywistość wymusza na nim takie występy. Bo czy to ATP, czy WTA organizują swoje imprezy w krajach, które z prawami człowieka nierzadko są na bakier. – Można dyskutować o Chinach i kondycji praw człowieka w Chinach, ale i tak jeździmy tam co roku. Jeśli uznajemy Arabię Saudyjską za kontrowersyjne państwo, to inne kraje też powinny być na takiej liście, a ich tam nie umieszczamy – mówił mediom. Dodawał przy tym jednak, że w niedalekiej przyszłości spodziewa się nowego turnieju ATP 1000 – właśnie w Arabii Saudyjskiej.
Jeśli taki faktycznie się pojawi, to nikt nie powinien być tym zaskoczony. Saudyjczycy odpowiednio ATP zapłacą, a to że to kraj kontrowersyjny? To już dawno nieistotne.
Przecież jakiś czas temu wielkie wzburzenie wynikło z tego, że do tego kraju trafiły… WTA Finals. Kończący sezon turniej dla najlepszych ośmiu zawodniczek przez jakiś czas szukał domu. I znalazł. Podniosły się przez to wypłaty, swoje zarobiło samo WTA, ale równocześnie pojawiły się spore kontrowersje. Bo turniej dla wielkich zawodniczek – który powinien być prawdziwym świętem tenisa – trafił do kraju, który niespecjalnie respektuje prawa kobiet.
Sporo mówiły – czy też pisały, na przykład na łamach „Washington Post” zrobiły to Martina Navratilova i Chris Evert – o tym były i obecne gwiazdy. Ale saudyjskie pieniądze, co dzieje się regularnie, ostatecznie wygrały. I WTA Finals rozegrano w zeszłym roku w Rijadzie, stolicy tego kraju, a w tym sezonie czeka nas powtórka.
Mecz o tytuł w ubiegłorocznych WTA Finals.
I naprawdę nikogo to już nie dziwi.
Tak jak nie dziwią Finały ATP Next Gen czy fakt, że ambasadorem saudyjskiego tenisa został Rafa Nadal, który ma otworzyć tam filię swojej akademii (w środowisku mówiło się, że Saudyjczycy w zamian spłacili długi tejże). Prawa człowieka ogółem, a konkretniej też prawa kobiet czy osób ze społeczności LGBT+ często schodzą na dalszy plan, gdy pojawia się wielki sport. W Arabii działa liga golfowa, która skusiła część znakomitych zawodników. Jeździ tam Formuła 1. Grają legendy światowej piłki z Cristiano Ronaldo na czele. Six Kings Slam stał się po prostu kolejną częścią tego schematu.
CZYTAJ TEŻ: PUSTKI NA TRYBUNACH W CZASIE WTA FINALS. JAK DZIAŁA SAUDYJSKI SPORTSWASHING?
Carlos Alcaraz czy Jannik Sinner – choć mogą o tym w ogóle nie myśleć – przykładają się do sportswashingu. Fan sportu myśląc o Arabii Saudyjskiej myśli o nich albo CR7, a nie o jakichkolwiek kontrowersjach. Saudyjczykom właśnie o to chodzi. Na to wydają kilkadziesiąt milionów dolarów na organizację pokazowego turnieju. I po to ściągają gwiazdy.
A te przyjeżdżają. Choć na co dzień narzekają na przeładowanie meczami.
Przeładowany kalendarz? Nie gdy można zarobić
Głośno o tym, że tenisowy kalendarz ma za dużo turniejów, w których najlepsi – jeśli najlepszymi chcą pozostać – muszą występować, mówi się od kilku lat. Natłok podróży, przygotowań, meczów sprawia, że pojawia się więcej kontuzji, gracze szybciej się wypalają, a poziom sportowy momentami mocno spada, bo trudno jest utrzymać najlepszą formę przez kilka miesięcy każdego roku. Skraca się też okres odpoczynku czy wakacji.
Jasne, jeśli o światową czołówkę chodzi, to wszystko za duże pieniądze, sławę, rozpoznawalność i ustawienie się nierzadko na całe życie.
Jednak trudno nie odnieść wrażenia, że gdy zawodnicy na ten kalendarz narzekają, a w końcówce sezonu są gotowi – mimo problemów zdrowotnych – stawić się w Arabii Saudyjskiej, to coś jest nie tak. I tym czymś są, oczywiście, wspomniane pieniądze. Ale jest też w tym wszystkim nieco hipokryzji. Choćby u Carlosa Alcaraza, który niedawno wycofał się z kilku imprez przez uraz kostki. Ale w Rijadzie, przeciwko Taylorowi Fritzowi, planuje dziś zagrać, mimo że sam twierdzi, że nie jest gotowy na sto procent.
Nic dziwnego, że ludzie rzucają oskarżeniami i wytykają hipokryzję. Choć sam Carlitos się, oczywiście, broni:
– Wielu ludzi zauważa, że zawodnicy najpierw narzekają na kalendarz, a potem grają turnieje pokazowe. Ja mogę tylko powiedzieć, że to całkowicie inna rywalizacja. Inaczej gra się pokazówki, a inaczej oficjalne turnieje, gdy jesteśmy na miejscu przez 15 czy 16 dni i cały czas utrzymuje stan najwyższego skupienia, a do tego są one wymagające fizycznie. Dlatego dobrze jest zagrać gdzieś, gdzie przez dzień czy dwa można po prostu bawić się tenisem. To wspaniała rzecz. Choć rozumiem krytykę, ale ludzie czasem nie są w stanie pojąć nas i naszych opinii – mówił Hiszpan dla PA.
Ma w tym sporo racji, owszem. Jednak nie sposób nie zauważyć, że jego wypowiedzi tyczyć mogą raczej meczów pokazowych takich, jakie zagrać ma na przykład w grudniu – gdy razem z Emmą Raducanu, Amandą Anisimovą i Francesem Tiafoe poodbija piłkę w New Jersey. Albo tak, jak na początku trwającego sezonu, kiedy w Nowym Jorku grał z Benem Sheltonem, a potem ze wspomnianym Tiafoe w Karolinie Północnej i Portoryko. To wszystko były eventy na wesoło, spokojne, służące po prostu dobrej zabawie i interakcji z fanami.
This RETRO DROPSHOT RETURN by Carlos Alcaraz in exhibition vs Frances Tiafoe in Puerto Rico
😳😳😳😳😳😳😳😳😳😳😳😳😳😳😳pic.twitter.com/cCZ7BvBPIw
— We Are Tennis (@WeAreTennis) March 5, 2025
To coś zupełnie innego niż gra w Arabii Saudyjskiej. Tam to wszystko idzie o sporą stawkę, mecze – patrząc na ubiegłoroczną imprezę – toczą się na poważnie. W dodatku to moment sezonu z być może największymi obciążeniami. Po amerykańskiej, sierpniowo-wrześniowej, części touru i późniejszych sporych imprezach na Dalekim Wschodzie. I przed ATP Finals i Pucharem Davisa, o ile ktoś planuje w nim zagrać. To nadal czas sporych obciążeń, drobnych urazów i prób dotrwania do końca sezonu.
W to wszystko wrzucony jest turniej, jakby nie było, pokazowy, na który jechać wcale nie trzeba, bo stanowi tylko dodatkowe, niepotrzebne obciążenie. Nawet jeśli gra się wyłącznie dwa mecze, bo tyle czeka Alcaraza.
Ale można, o ile się chce. Tyle że nie można się wtedy dziwić pytaniom o hipokryzję, o kalendarz, no i o sportswashing właśnie.
Bo wszystkie one są w tej sytuacji zasadne.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix