Trudno wyobrazić sobie gorszy scenariusz na starcie Game 7 Finałów NBA niż kontuzja liderów jednej z drużyn. Dziś, niestety, właśnie to obejrzeliśmy. Z urazem wypadł Tyrese Haliburton, który po meczu chodził o kulach i możliwe, że czeka go długa przerwa. Indiana Pacers bez swojego lidera przez dwie kwarty radziła sobie świetnie. Ale w drugiej połowie meczu koszykarze gości nie wytrzymali już warunków postawionych przez gospodarzy. I to gracze Oklahoma City Thunder sięgnęli po mistrzostwo.
Oklahoma City Thunder triumfuje w Game 7!
Oczekiwania wobec tego meczu były ogromne. Cała seria pokazała nam bowiem, że trudno w tej rywalizacji cokolwiek przewidzieć. Zaczęło się przecież od meczu, w którym od pierwszego rzutu prowadzili (lub remisowali) Thunder, a wygrali Pacers, którzy po raz pierwszy prowadzenie objęli… na 0,3 sekundy przed końcem spotkania. Potem obie ekipy powymieniały się wygranymi, a gdy wydawało się, że Thunder zyskali momentum i nie pozwolą doprowadzić do Game 7 (było 3:2 dla OKC), to Pacers odpowiedzieli fantastycznym meczem, w którym aż sześciu ich zawodników rzuciło co najmniej 10 punktów. To był pokaz gry zespołowej, podział odpowiedzialności.
Dla wszystkich jasne stało się wtedy, że jeśli Pacers zdołają zagrać tak i na wyjeździe, w decydującym meczu, to tytuł może powędrować do Indianapolis.
Choć historia świadczyła przeciwko nim. Na 19 Game 7 rozgrywanych w wielkim finale NBA, aż 15 padło łupem gospodarzy. Goście wygrali tylko czterokrotnie, choć ten ostatni raz to najnowsza historia i triumf Cleveland Cavaliers nad Golden State Warriors z 2016 roku. Od tamtego czasu siódmego meczu nie oglądaliśmy. Aż do teraz. Dlatego ekscytacja była aż tak duża, dlatego wszyscy czekali na to, co się wydarzy. A poza tym – mieliśmy obejrzeć nowego mistrza NBA, po raz siódmy z rzędu. Liga stała się bowiem wyrównana tak, że od czasów wspomnianego GSW nie obejrzeliśmy ani jednej dynastii.
Choć… no właśnie, czy to na pewno nowy mistrz? Oklahoma City Thunder co prawda nigdy wcześniej nie sięgali pod tytuł pod tym szyldem, ale to przeniesieni do Oklahomy Seattle SuperSonics. Teoretycznie to nowy zespół, w praktyce właściciele OKC wraz z klubem kupili też historię Sonics. I niby sami Thunder raczej starają się rozdzielać tę historię, ale w praktyce w księgach statystyków będzie co najmniej gwiazdka z odpowiednim przypisem. Przynajmniej do momentu, gdy ekipa z Seattle wróci do NBA, co zresztą może wydarzyć się w najbliższych latach. A więcej o całej tej sprawie – i historii SuperSonics – przeczytacie w linku poniżej.
OSZUKANI. JAK SEATTLE SUPERSONICS ZMIENILI SIĘ W OKLAHOMA CITY THUNDER
Haliburton we łzach, ale Indiana walczyła
Tyrese Haliburton wielokrotnie dał się już w tym sezonie poznać jako specjalista od tych najważniejszych czy to momentów, czy całych meczów. I dziś też zaczął fantastycznie. Trafił trzy z czterech oddanych rzutów za trzy, dał Pacers prowadzenie 14:10. Wydawał się pozytywnie nakręcony, gotowy udowodnić, że jest liderem z krwi i kości. A potem nagle upadł, krzycząc i bijąc pięścią w parkiet. Szybko stało się jasne, że coś jest nie tak, a zbliżenia w slow motion kazały przypuszczać, że nie wytrzymał albo Achilles, albo przeciążona w tamtym momencie łydka.
W każdym razie – coś mocno szarpnęło prawą nogą Haliburtona. I nie było mowy o tym, by wrócił na parkiet. Po meczu pokazano go w korytarzu, o kulach, gdy zbijał piątki z partnerami z zespołu. Partnerami, którzy musieli poradzić sobie ponad trzy kwarty bez swoje najlepszego gracza.
Początkowo robili to naprawdę dobrze, choć Thunder na urazie Tyrese’a skorzystali i pierwszą partię skończyli z wynikiem 25:22. Równocześnie mieli jednak problemy ze skutecznością, co było widać szczególnie w drugiej kwarcie, gdy z ich błędów skrzętnie korzystali goście, napędzając grę szybkimi akcjami. Po pierwszej połowie to zresztą Pacers schodzili z prowadzeniem 48:47, po celnej trójce Andrew Nembharda. Gra Indiany też nie wyglądała idealnie – widać było, że denerwuje się jeden z bohaterów poprzedniego spotkania, zastępujący Haliburtona T.J. McConnell – ale jednak dobrą pracą w defensywie Pacers byli w stanie utrzymać się w rywalizacji o tytuł.
Do czasu.
Thunder poszli po swoje
Po przerwie Pacers istnieli bowiem tylko fragmentami. Świetnie spisywała się defensywa Thunder, która wyraźnie odrobiła lekcję i zastawiła na rywali kilka pułapek. Przede wszystkim znakomicie izolowali oni – często już w okolicach linii środkowej – graczy Pacers, którzy akurat byli w posiadaniu piłki. Ci, spychani do linii bocznej, ratowali się rozpaczliwymi podaniami, a gdy akurat był to najniższy na parkiecie McConnell, to sytuacja Indiany była jeszcze trudniejsza.
Zresztą liczba strat Pacers – która wkrótce przekroczyła 20 i cały czas szła w górę – najlepiej o tym świadczyła. Thunder taktycznie spisywali się bez zarzutu i choć z ich skutecznością dalej było różnie, to powoli odskakiwali rywalom.
Gdy Lu Dort trafił szaloną wręcz trójkę, a potem z kontry punkty dołożył J-Williams, byli o pięć oczek na plusie. Potem zaczął się festiwal trójek dla gospodarzy, a ich przewaga wzrosła do dziewięciu punktów. I wtedy tak naprawdę nastąpił ostatni moment, w którym uwierzyliśmy jeszcze w Indianę – po drugiej już przerwie na żądanie zmniejszyli oni straty do czterech punktów, głównie za sprawą McConnella, który szalał w ofensywie, wchodził pod kosz i kończył jedną akcję po drugiej. Koledzy jednak niespecjalnie mu pomagali, a on – widząc to – w pewnym momencie zaczął grać zbyt indywidualnie. Efekt był taki, że obrona OKC w końcu się w tym wszystkim połapała.
I po trzeciej kwarcie Pacers tracili już 13 punktów (68:81 z ich perspektywy), a czwartą zaczęli katastrofalnie – po trzech i pół minuty przewaga Oklahomy wynosiła już 21 oczek. Tak naprawdę gracze gospodarzy powoli zaczynali świętowanie, choć musieli je jeszcze na moment przerwać, bo kto jak kto, ale akurat Pacers pokazali w tym sezonie, że potrafią wychodzić z wielkich nawet opresji. Kilka dobrych akcji i solidna defensywa pozwoliła im i w tym meczu odrobić część strat. Ale tylko część. Przewaga OKC ostatecznie spadła do dwunastu oczek, a potem zaczęła się wymiana ciosów. A to pasowało, rzecz jasna, Thunder, którzy patrzyli na zegar i czekali, aż ten dobije do zera.
Pionierzy
W końcu się to stało. I w Oklahomie rozpoczęło się świętowanie mistrzostwa. Statystycznie niekoniecznie pierwszego w historii organizacji, ale na pewno pierwszego dla tego konkretnego miasta. Shai Gilgeous-Alexander i spółka zostali więc pionierami. Zresztą już kolejnymi w ostatnich latach, bo pierwsze mistrzostwo w XXI wieku zdobywali też:
- Miami Heat (2006, a potem też 2012 i 2013);
- Dallas Mavericks (2011);
- Cleveland Cavaliers (2016);
- Toronto Raptors (2019);
- Denver Nuggets (2023).
W tym stuleciu jest to więc już szósty nowy mistrz, a czwarty w ostatnich dziesięciu sezonach. NBA weszła w erę pionierów, a Gilgeous-Alexander stanął teraz w jednym szeregu z LeBronem Jamesem, Kawhi Leonardem czy Nikolą Jokiciem, którzy prowadzili Cavaliers, Raptors i Nuggets do sukcesów. W Game 7 SGA rzucił zresztą 29 punktów, a do tego zaliczył 12 asyst. 20 punktów, 4 asysty i 4 zbiórki dołożył do tego Williams, a 17 oczek, 8 zbiórek i 5 punktów Chet Holmgren.
To oni byli dziś liderami Thunder. A teraz mogą świętować.
Oklahoma City Thunder – Indiana Pacers 103:91 (25:22, 22:26, 34:20, 22:23)
Fot. Newspix