Kiedy miał 14 lat, jego rzut zablokował… trzyletni wnuk trenera. Jego trenerzy mówią, że wielu skautów nie zauważyło go, gdy był młodszy, bo nie potrafili docenić, jak jego gra wpływa na całą drużynę. W niedawnym anonimowym głosowaniu zawodników NBA uznano go za najbardziej przereklamowanego spośród nich. A Tyrese Haliburton nic sobie z tego wszystkiego nie robił. On po prostu chce wygrywać. Od zawsze. I wraz z kolegami z Pacers najpierw wszedł do rywalizacji o mistrzostwo NBA, a teraz jest o dwa mecze od końcowego triumfu.
Tyrese Haliburton. Jak chudy nastolatek przemienił się w gwiazdę NBA
Haliburton może i nadal nie jest postrzegany jak supergwiazda, ale to dla niego nic nowego – tak było z nim od dziecka. W szkole wypadł z jednego teamu, bo uznano, że jest za słaby. Przed college’em uważano, że jest dobrym graczem, ale nie ma potencjału na przyszłą gwiazdę. W drafcie został wybrany z numerem 12., choć prognozowano, że może nawet znaleźć się w pierwszej piątce. A jego pierwszy klub – Sacramento Kings – wymienił go, szukając natychmiastowego sukcesu.
Co zrobił Tyrese Haliburton? Za każdym razem dokładnie to samo: zagryzał zęby, pracował i stawał się lepszym koszykarzem. Dziś jest twarzą Indiana Pacers i stara się doprowadzić tę ekipę do mistrzostwa NBA, od którego dzielą ją już tylko dwa mecze.
Jak sam napisał niedawno na portalu X: „Overrate THAT”.
Przereklamowany? A może dominator?
Choć jeden głos otrzymało aż 33 zawodników. Ale to Haliburton zebrał ich najwięcej… choć nadal niewiele. W głosowaniu przeprowadzonym przez The Athletic wzięło bowiem udział 90 zawodników z NBA. Anonimowo, by czuli się swobodnie z tym, kogo wskazują. Wyniki ogłoszono w kwietniu tego roku, na starcie play-offów, a po sezonie regularnym. Dziś pewnie byłyby już inne.
Wtedy jednak jego koledzy po fachu uznali, że to Tyrese Haliburton jest najbardziej przereklamowanym graczem w NBA.
Jego trener – Rick Carlisle – niedługo potem nazwał ten ranking bzdurą. – Słyszałem o tym. Inni gracze na tej liście to Jimmy Butler i Giannis. Chciałbym wiedzieć, kto na nich zagłosował. To bzdurna ankieta. Nie każdy nawet oddał swój głos – mówił Carlisle. I w sumie miał trochę racji, bo takie głosowania często zmieniają się w pokaz tego, kogo się po prostu nie lubi. A Haliburton narobił sobie nieco wrogów w NBA, bo lubi rywalizację i nie boi się prowokować fanów czy zawodników przeciwników.
Inna sprawa, że głosy oddane na niego pokrywały się z opiniami wielu fanów. Pisano czy mówiono, że „Hali” zbyt często znika w trakcie meczów, że długimi okresami bywa niewidoczny, że jest nieregularny. Jego sufit – owszem – jest tak wysoko, że mało kto może wtedy do niego doskoczyć. A wychodzący z tego “środkowy” poziom Tyrese’a to wciąż za mało, by nazwać go supergwiazdą. Choć równocześnie – zbyt wysoki, by mówić o przereklamowanym gościu.
– Chyba muszę robić coś dobrze, tak to wygląda – mówił o głosowaniu sam zainteresowany. – Nie mam na ten temat większego komentarza. Dbam tylko o szatnię i wygrywanie meczów. Wiem, kim jestem. Jestem pewny swego i nie martwię się tym, co inni myślą. […] Zawsze będą komentarze na temat tego, co robię. I pozytywne, i negatywne. To śmieszne, bo wiele razy wypowiadają się osoby, które nie wiedzą o mnie nic. Krytyka czasem jest właściwa, ale czasem zupełnie nie. To jednak część tego wszystkiego.

Jego trener z czasów szkolnych mówił w tamtym okresie, że Tyrese od zawsze nakręca się negatywnymi komentarzami, uznając, że wciąż ma swoje do uwodnienia. I że gdy tylko sam zobaczył wyniki ankiety, był przekonany, że Haliburton zagra znakomite play-offy. Wróżyli mu to też byli gracze, choćby Dwyane Wade, który w podcaście z Dorellem Wrightem zdobył się nawet na odważniejsze (choć czy to jeszcze odwaga?) stwierdzenie:
– Jego gra nie wygląda tak, jakbyś tego oczekiwał. Ma nietypową formę [zagrań]… Nigdy nie będzie w czołowej „10” ligi pod względem punktów, ale i tak będzie dominować – stwierdził były MVP finałów NBA i trzykrotny mistrz ligi. Jego przepowiednia, jak się okazało, zaczęła się spełniać szybko. Bo w play-offach, choć nadal bywał nieregularny, Haliburton ostatecznie niezmiennie decydował o losach kolejnych serii.
Gość od zadań specjalnych
W pierwszej rundzie, przeciwko Milwaukee Bucks, Pacers w samej końcówce piątego meczu przegrywali już 111:118, a potem zdobyli osiem punktów z rzędu. A te decydujące o losach spotkania i całej rywalizacji zaliczył Tyrese Haliburton. Najpierw po wejściu pod kosz i akcji 2+1. Później podobnie – wyminął Giannisa, dobiegł do kosza, po czym łatwym layupem zamknął sprawę. I choć jeszcze minutę wcześniej myślał, że zawiódł swój zespół po kilku niecelnych rzutach, to finalnie on był kluczowy.
Kolejna runda to przede wszystkim popis w drugim meczu. Pacers wygrali wtedy 120:119. Wcześniej grał średnio, ale w ostatniej kwarcie zdobył 11 ze swoich 19 punktów i znów okazało się, że gdy sytuacja tego wymaga, jest w stanie wspiąć się na najwyższy poziom, a przede wszystkim – naprawić własne błędy. Na 12 sekund przed końcem Tyrese nie trafił drugiego z osobistych, piłka po walce o zbiórkę znalazła się jednak w jego rękach. Nie zastanawiał się, co zrobić, tylko z miejsca wybiegł z nią za łuk, chwilę podryblował, step backiem wykiwał Ty’a Jerome’a i trafił za trzy punkty.
Cavaliers nie znaleźli buzzer beatera, Pacers prowadzili w serii 2:0. Ostatecznie skończyło się wygraną 4:1.
No i wreszcie przyszły mecze z Knicks, a to historyczna rywalizacja, nakręcana i przez kibiców, i przez zawodników, i przez media. Pierwszy mecz – w Nowym Jorku – miał ją ustawić. Gospodarze w końcówce prowadzili dwoma punktami. Ale wtedy zjawił się Tyrese. Rzucił zza łuku, trafił równo z syreną. Dłońmi złapał się za gardło, jak przed laty Reggie Miller, w dokładnie tej samej hali, z tym samym rywalem i też w finałach Konferencji.
Tyle tylko, że był jeden problem – jego rzut był jednak policzony za dwa punkty. Zadecydowały centymetry.
– Myślałem, że to trójka, a każdy chciał, żebym zrobił tę celebrację. Wstrzymywałem się z tym do odpowiedniego momentu. Ten się takim wydawał – mówił potem Tyrese. Ale mało brakowało, co sam przyznał, że by tę celebrację zmarnował. W dogrywce Pacers jednak okazali się lepsi. A potem wygrali w Nowym Jorku jeszcze raz (popis Pascala Siakama), przegrali i wygrali we własnej hali (w tym drugim przypadku fantastyczny mecz i triple-double Haliburtona!), jeszcze raz przegrali w Nowym Jorku, by ostatecznie rozstrzygnąć wszystko na swoim terenie.
I w ten sposób doszli do wielkiego finału NBA. Pierwszy raz od 2000 roku (przegrali wtedy 2:4 z Lakers). A poprowadził ich gość, który… nawet raczkować uczył się na boisku do koszykówki, ale którego przez lata ignorowano.
Droga Tyrese’a Haliburtona do tego miejsca była bowiem długa.
Bez planu B
Zanim jeszcze poszedł do szkoły, już jeździł na obozy koszykarskie. Głównie przez ojca. John Haliburton pracował jako sędzia koszykarski, ale przede wszystkim – trenował lokalne kobiece zespoły. Syna prowadził jednak na spokojnie, nie dyktował mu niczego, raczej był wsparciem i doradcą, niż dyktatorem. Nie wchodził też nigdy – i nadal tego nie robi – w światło reflektorów, jak choćby ojciec braci Ball.
Dla Tyrese’a to jednak on, wspólnie z Brendą, czyli swoją żoną, a matką młodszego Haliburtona, byli najważniejsi na nie tyle sportowej, co życiowej drodze. Gdy w covidowej odsłonie draftu Ty trafił do Sacramento Kings, oglądał draft z domu właśnie z nimi. I to im dziękował – zaraz po Bogu. – Kocham ich na śmierć. Cieszę się, że mogłem to przeżyć z nimi. To oni byli skałami, na których budowałem – mówił.
Kariera koszykarska zaczęła się – jak wspomnieliśmy – od ojca. – Prowadził dziewczęcy zespół, gdy się urodziłem. Co chwila spotykam te dziewczyny i mówią mi: „O, trzymałam cię na rękach, gdy byłeś mały”. Wspominają, że gdy zacząłem raczkować, to ojciec upewniał się, że one będą trenować na jednej połowie boiska, a druga była zarezerwowana dla mnie – mówił Haliburton na konferencji prasowej kilka lat temu.
Tyrese dodawał, że to tata uczył go koszykówki, ale John oddawał zasługi synowi. Mówił, że ten od zawsze był dzieckiem, którego do niczego nie trzeba było popychać, bo „miał wiele motywacji z wewnątrz”. To jednak John włączał mu nagrania z najlepszymi graczami w historii – szczególnie to z akcjami Magica Johnsona, pięciokrotnego mistrza NBA.
Lata później Tyrese dołączył do Johnsona i Johna Stocktona jako trzeci w historii gracz, który w dwóch meczach z rzędu zanotował minimum 20 punktów i 20 asyst. A jeszcze wcześniej – gdy wybrano go w drafcie – Johnson zatweetował: – Gratulacje dla Tyrese’a Haliburtona z Sacramento Kings, aka „Małego Magica”! Przekaż tacie podziękowania za bycie moim wielkim fanem.
O ile jednak John wychował go koszykarsko, to jeśli chodzi o życie robiła to głównie Brenda. Tyrese wspominał, że jego ojciec był miękki i synowi nie potrafił niczego odmówić. Rolę „złego gliny” grała więc matka, która jednak też wspierała syna w potencjalnej sportowej karierze. Na tyle, że przez lata nie opuściła żadnego meczu potomka, choćby ten grał po drugiej stronie kraju. Nie udało jej się dotrzeć na jeden dopiero, gdy ten był w college’u, bo przez złą pogodę odwołano jej lot.
– Była na każdym meczu. Zawsze popychała mnie, żebym był jeszcze lepszy. Czasem mnie to denerwowało, ale gdy patrzę w przeszłość, widzę, że zmuszała mnie, bym był najlepszą wersją siebie. Wiedziała, jaką mam pasję do tego sportu i chciała, bym dał z siebie wszystko. To moja bohaterka. Wciąż ją tak traktuję, bo wiem, przez jakie poświęcenia przeszła, żeby upewnić się, że jej czterech chłopcy [Tyrese ma dwóch braci przyrodnich z poprzedniego małżeństwa Brendy i młodszego brata z jej związku z Johnem – przyp. red.] mieli dobre życie – mówił Haliburton.
Jego rodzice, jak twierdził, się uzupełniali. Matka go popychała, ojciec uczył koszykówki. Nigdy nie usłyszał od nich też, że powinien skupić się na czymś bardziej realistycznym, niż zrobienie kariery w koszykówce. Wręcz przeciwnie – wierzyli w niego i pokazywali to na każdym kroku. – Od piątego roku życia to był mój plan na życie. Nigdy nie miałem planu B, bo uważam, że takie pojawiają się dopiero, gdy nie wkładasz wystarczająco dużo wysiłku w plan A – wspominał.
A jego ojciec dodawał, że gdy usłyszeli od Tyrese’a po raz pierwszy, że ten zostanie zawodnikiem NBA, kupili mu koszulkę z napisem: „NBA Player”.
Dziś to koszulki Haliburtona kupują fani.
Zablokowany przez trzylatka
Do dziś pamięta, jak wyleciał ze szkolnej drużyny. To znaczy… nie do końca. – Nigdy nie powiedzieli mi, że zostałem skreślony, ale moi rodzice przekazali mi, że to było coś w rodzaju: “Może przyjść, jeśli chce”. A to było chyba gorsze – wspominał Haliburton. Po latach nadal go to denerwuje. Decyzja, to jedno. Ale drugie – że nikt nie przekazał mu tego wprost, a przez rodziców.
Owszem, może i miał kilkanaście lat, ale jednak przychodził na treningi, harował, starał się. Chyba zasłużył choć na tyle docenienia?
Zmienił szkołę i drużynę. Pojawił się na treningu Wisconsin United, ekipy z Milwaukee. Mówił potem, że był wtedy wkurzony na cały świat, że z tamtego doświadczenia czerpał mnóstwo motywacji, ale nie potrafił jej w pełni ukierunkować. Pokazał się trenerowi, Bryanowi Johnikinowi. Ten zauważył potencjał w młodym Haliburtonie, ale i wiele problemów. Przede wszystkim – jego rzut. Tyrese zaczynał go dobrze poniżej linii pasa, co było jeszcze pozostałością z dzieciństwa.
Johnikin uznał, że zaprezentuje mu, co jest nie tak. Poprosił swojego trzyletniego wnuka, by ten stanął przed Haliburtonem i trzymał wyciągnięte do góry ręce. Tyrese miał rzucić do kosza. Rzut w ogóle nie nastąpił. Trzylatek zdołał zablokować 14-letniego Haliburtona. – Poczułem się zażenowany – wspominał Tyrese. I wyszedł z sali. Johnikin się przestraszył, myślał, że właśnie wypuścił z rąk wielki talent, który widział w młodym zawodniku. – Większość dzieciaków by się wycofała. Nie lubią, gdy wskazuje im się słabości – wspominał.
Większość – tak. Ale nie Tyrese. On wrócił na kolejne treningi. Zmienił formę rzutu. Odbudował pewność siebie. I był gotowy na bardziej poważne granie – w szkole średniej.
Tam w Stanach Zjednoczonych zaczyna się cała zabawa. Z liceum da się trafić do NBA, można przeskoczyć college, jeśli jest się epokowym talentem, choć mało kto to robi. Jeśli wyróżniasz się w szkole średniej, zgarną cię jednak najlepsze ekipy i uniwersytety. A wtedy twoja pozycja w późniejszym drafcie automatycznie się polepsza. Tyrese o tym wiedział. I może to powodowało, że gdy zaczął grać dla Oshkhosh North High School, miał problemy.
Głównie z wiarą w samego siebie. Miał do tego tendencję, jeden z jego trenerów z tamtych lat wspominał, że Haliburton potrafił „zagubić się we własnym umyśle”, a wtedy „produkował negatywną energię”. Bo wokół niego od początku kręciło się życie drużyny. Gdy czuł się dobrze, zarażał pozytywnym nastawieniem. Gdy było z nim źle – reszta zawodników to odczuwała. Trenerzy stworzyli więc cały plan dla Tyrese’a. Chodziło o to, by wykrzesać z niego zawodnika, jakim może być.
Chyba wyszło nieźle, co?
Jednak, jak podkreślali, nie udałoby się to, gdyby sam zawodnik się nie zaangażował. – Jeśli chodzi o grę, to zawsze się wyróżniał. Ale ta osobowość, którą widać dziś na boisku czy w wywiadach, ona zaczęła rozkwitać właśnie w szkole średniej. Poczuł się wtedy bardziej komfortowo z tym, co może dodać do drużyny poza samymi punktami – wspominał Brad Weber, który pracował z Tyrese’em w szkole średniej. To w dużej mierze on kształtował młodego koszykarza. Sporo w niego zainwestował – czasu, wysiłku, czasem też nerwów.
Opłaciło się. Choć na przykład pierwszy rok liceum był problematyczny, Tyrese nie mógł się w pełni odnaleźć w drużynie, miał gorszy czas. Jego koledzy to widzieli, odczuwali, że coś jest nie tak. Nad Haliburtonem po prostu trzeba było pracować całościowo – nie chodziło tylko o grę, ale też jego psychikę, podejście. Trenerzy znaleźli sposób. Przestawili go w pełni na myślenie o drużynie i tylko o niej.
– Im bardziej skupiał się na kolegach, tym mniej się sam „pożerał”. To był dla niego spory przeskok. Przestał przejmować się małymi rzeczami, gdy myślał o całym zespole, nie miał nagle czasu roztrząsać spudłowanych rzutów. Jego gra rozkwitła, bo nie nakładał na siebie tyle presji – mówił Weber. Haliburton pod jego przewodnictwem stał się liderem zespołu, z którym – w swoim trzecim roku w szkole – zdobył stanowe mistrzostwo i został wybrany graczem roku. A na ceremonii dla absolwentów, odciągnął go na bok Chris Herro – ojciec Tylera, dzisiejszego zawodnika Miami Heat – i były trener Tyrese’a.
Ten, który nie widział go w swojej drużynie.
Odciągnął, bo chciał przeprosić za to, jak potraktował go kilka lat wcześniej. Haliburton mu wybaczył, bo widział już, że tamta porażka ostatecznie wiele mu dała. Pewnie dużo więcej, niż gdyby został w zespole.
Nie stracić z oczu najważniejszego
Po szkole średniej do Haliburtona zgłosiło się kilka uczelni, ale niekoniecznie tych najbardziej prestiżowych. W raportach skautów – mimo świetnych statystyk z ostatniego roku w liceum: 22,9 punktu na mecz, 6,2 asysty, 5,1 zbiórki czy 3,5 przechwytów – nadal postrzegano go jako gracza niezłego, ale bez potencjału na gwiazdę. W Iowa State – gdzie ostatecznie trafił – widzieli to jednak inaczej. Podobnie jak Weber, który mówił:
– Jeśli będziecie zwracać uwagę na to, jak wysoko skacze, ile zdobywa punktów, czy ile waży – stracicie z oczu to co najważniejsze. A w wielu college’ach zwraca się uwagę w sumie wyłącznie na to, jak dobrze ktoś punktuje. Trener [Steve] Prohm i jego sztab zdołali dostrzec, co u Tyrese’a było naprawdę istotne. Ten dzieciak po prostu wygrywał. Mógł punktować, ale mógł też robić mnóstwo innych rzeczy. Był kompletny, a przez to czasem pozostawał w cieniu lepszych atletów. Ale jego celem zawsze były zwycięstwa. Nie liczyły się statystyki a to, czy czuł, że pomógł swojemu zespołowi wygrać mecz.
Sam Haliburton podkreślał, że ignorowano go w raportach skautów również ze względu na jego technikę rzutu – poprawioną, ale wciąż niecodzienną. No i to, o czym mówił Weber – że jego wpływ na grę niekoniecznie zamykał się wyłącznie w cyferkach. Jego pierwszy sezon w NCAA też nie był imponujący, kilku kolegów z Iowa State grało lepiej od niego. Ale w drugim rozkwitł, tyle że… no właśnie, niekoniecznie było to widać w statystycznych linijkach. Możliwe, że jeszcze jakiś czas temu postawiono by przez to na nim krzyżyk.
W 2020 roku tego nie zrobiono. Bo zauważono jedno – że Haliburton nie pudłuje. Był znacznie bardziej efektywny od kolegów i rywali. Jeśli już rzucał, to zwykle trafiał. Jeśli podawał, to nawet, gdy ryzykował, piłka dochodziła do partnerów z zespołu. Jakby miał szósty zmysł, jakby do setnej sekundy wyczuwał moment na to, kiedy zagrać piłkę. To coś, co da się poprawić, rozwinąć, owszem, ale nie da się nauczyć. Coś niezwykle cennego.
Dostrzeżono to też zresztą na poziomie reprezentacyjnym – Tyrese został zaproszony do kadry USA do lat 19 i poprowadził ją do mistrzostwa świata, notując najwyższą w turnieju średnią asyst na mecz (6,9). Do tego świetnie wszedł w drugi sezon w NCAA, do lutego notował średnią na poziomie 15,2 punktu, 5,9 zbiórki i 6,5 asysty na mecz. Stąd zaczęto mówić powszechnie, że to czołówka prospektów, że będzie wybrany nawet w TOP 5 draftu. Wtedy jednak przytrafiła mu się kontuzja lewego nadgarstka, która wyeliminowała go z gry do końca sezonu.
Ale mimo tego postawił na NBA. Nie chciał czekać.
“Rozgrywający naszej przyszłości”
Kontuzja, mechanika rzutu, niewyróżniająca się fizyczność (był po prostu bardzo chudy, zresztą jest do dziś) – to wszystko sprawiło, że spadł w drafcie na 12. miejsce. Za nisko, nawet jeśli przed nim znaleźli się naprawdę świetni koszykarze. Sensacyjnie zgarnęli go więc Sacramento Kings, którzy… tak naprawdę nie potrzebowali takiego gracza. Mieli już bowiem kilku graczy na rozegraniu, w tym De’Aarona Foxa, w którym widziano duży potencjał.
Postanowili jednak skorzystać z okazji i wzięli Haliburtona.
I był to kamyczek do ogródka dyrektorów z Kalifornii. Kadra była tam wtedy stworzona zupełnie bez pomysłu. Niby mecze Kings oglądało się dobrze, ale po części była to zasługa szybkiej, ofensywnej gry, a po części – głównie? – kompletnej katastrofy w defensywie, przez którą rywale przedzierali się bez problemów. Kings brakowało też zbiórek, nie mieli dobrego centra. To właśnie po kogoś na tę pozycję mieli iść w dracie. Ale chcieli skorzystać z okazji. Wiadomo, chytry dwa razy traci.
Oni próbowali za to zyskać dwa razy – najpierw w samym drafcie, a potem w połowie drugiego sezonu Tyrese’a w NBA (o pierwszym nie ma co pisać, tylko w 20 meczach grał jako starter i choć potrafił się wyróżnić, to rotacja nim i Foxem sprawiła, że obaj na tym cierpieli), w którym stał się graczem podstawowej piątki i współpracował z Foxem na parkiecie. Po 51 meczach w Sacramento postanowili jednak młodego zawodnika się pozbyć. I zgodzili się na wymianę, w dodatku tuż po meczu, w którym Haliburton zaliczył 17 asyst. Wysłali go do Indiany, a sami wzięli Domantasa Sabonisa, którego uznawali za brakujące w zespole ogniwo.
To był szok. Nikt w NBA nie podejrzewał, że można pozbyć się gracza z takim potencjałem jak Haliburton, który przecież było już widać na parkiecie i to regularnie. A jednak Kings byli zdesperowani pogonią za jakimkolwiek wynikiem. Sabonis faktycznie im go dał, ale była nim tylko… pierwsza runda play-offów, do których wrócili po 16 latach. Tam odprawili ich Golden State Warriors, a kolejne dwa lata skończyły się porażkami w turnieju Play-In.

W Indianie świętowali za to tak, jak w Los Angeles, gdy trafiał tam Luka Doncić. Czuli, że właśnie zrobili złoty interes. Pacers przebudowywali kadrę, stawiali na młodość. W Haliburtonie widzieli człowieka wokół którego można zbudować zespół. – To rozgrywający naszej przyszłości. To podstawa, wokół której możemy budować zespół przez następnych 10 lat. Taka sytuacja nie zdarza się często, a Tyrese to właśnie ten gość – mówił Kevin Pritchard, prezydent zespołu.
Tyrese, oczywiście, czuł presję, ale i doceniał zaufanie, jakim go obdarzono. I postanowił radzić sobie z nową sytuacją w sposób, w jaki ostatecznie doszedł do NBA. – Chcę się tym bawić – mówił. Bo ta zabawa, poczucie, że ostatecznie to tylko i aż sport, też było dla niego ważne. Od dziecka czuł, że w baskecie powinien być fun i nie można z niego rezygnować. On więc się bawił, ustanowił kilka rekordów klubu, zaliczył wiele znakomitych spotkań i rozkochał w sobie kibiców, a w tym czasie wokół niego próbowano zbudować team zdolny do rzeczy wielkich. Wymieniano, draftowano, sprowadzano i odsyłano zawodników.
I gdy w styczniu 2024 zakontraktowano Pascala Siakama, można było uznać, że chyba w końcu się udało.
Bohater Indiany?
Owszem, sił i możliwości starczyło wtedy tylko na finał na Wschodzie, bo tam po Pacers przejechali się późniejsi mistrzowie – Boston Celtics. Ale Rick Carlisle i jego podopieczni pokazali, że mają w sobie ogromny potencjał. A biorąc pod uwagę, że w drugiej połowie sezonu Tyrese’a nękały urazy, to ten potencjał mógł być jeszcze większy, niż oceniali to eksperci. Bo wyraźnie było widać, że od stycznia – gdy uszkodził ścięgno w udzie – grał gorzej, niż przed kontuzją.
Do tego potrzebował nieco czasu, by zgrać się z Siakamem. Udało się przed play-offami, tam współpraca zaskoczyła i dzięki niej dotarli do finału konferencji. Pokazało im to, co są w stanie osiągnąć, nawet jeśli Celtics nie oddali im choćby jednego meczu.
Tyrese zapewniał jednak, że to nie koniec, że Pacers dopiero się rozkręcają. I wychodzi, że miał rację.
Rozkręcił się jednak, przede wszystkim, on sam. I już mniejsza o cyferki na parkiecie czy decydujące rzuty. Tyrese Haliburton w pełni stał się twarzą Pacers, głównym architektem sukcesów tego zespołu i bohaterem kibiców. Ale też człowiekiem, który spaja zespół, który rozmawia z każdym z kolegów, który prezentuje się w mediach, który bierze na siebie odpowiedzialność, który namawia wolnych agentów na transfer, który jest prawą ręką trenera.
Tyrese stał się liderem. Nie tylko na parkiecie.
– Ludzie nie mogą mówić o tobie, że jesteś twarzą zespołu, jeśli nie robisz tych rzeczy. To wszystko przychodzi z tym statusem. To spora odpowiedzialność, ale, cholera, za to mi płacą. Jak miałbym tego nie robić? – pytał dziennikarzy. A ci pisali o tym, że Tyrese rozmawia z każdym z kolegów indywidualnie chociaż raz w tygodniu, że kupuje im prezenty ze swojej – najwyższej w zespole, oczywiście – pensji, że spotyka się z fanami i że kocha ich i Pacers tak bardzo, jak oni kochają już jego.
Dla nich to bohater. Gość, który może im dać pierwsze w historii klubu mistrzostwo NBA. Ale nawet jeśli tego zabraknie, to nikt nie powie o nim złego słowa. I to go obchodzi. A co mówią o nim poza Indianapolis? Nieważne. Tam może być tym złym, mogą gwizdać, buczeć czy skandować „overrated”. Zresztą polubił się nawet z rolą czarnego charakteru. Od dziecka jest wielkim fanem wrestlingu i gdy jakiś czas temu dostał ofertę zaliczenia cameo na Smackdown – jednym z dwóch głównych programów tygodniowych WWE – nie wahał się.
Stał się tam sojusznikiem Logana Paula, heela, a więc właśnie złego charakteru, a Jalen Brunson – zawodnik New York Knicks, prywatnie z kolei przyjaciel Haliburtona – wspomagał LA Knighta, face’a, czyli dobrego. Tyrese’a wybuczano – tym głośniej, że w Nowym Jorku – ale on był tym kompletnie zajarany. Zresztą akurat w NY musiał być do tego przyzwyczajony, skoro kilkukrotnie zdarzyło mu się tam sprawić Knicks lanie.
Zresztą, jak mówił: – Gram najlepiej, gdy ludzie piep… o mnie głupoty.
Przed finałami NBA tych – przynajmniej z jego perspektywy – było sporo. Podobnie jak i uzasadnionych opinii, które mówiły, że Tyrese to jeszcze nie supergwiazda. Bo i faktycznie, taką jest co najwyżej w Indianie. Poza nią? Nie ma porównania między nim a Shai-Gilgeouem Alexandrem, liderem Oklahoma City Thunder i MVP sezonu zasadniczego. Ale Tyrese i Pacers tanio skóry nie sprzedają i po czterech meczach w serii jest remis – 2:2.
To Haliburton dał im wygraną na 0,3 sekundy przed końcem pierwszego spotkania – które Indiana przegrywała do tamtej pory od pierwszego (!) celnego rzutu w meczu. Drugie, owszem, przegrali, bo Thunder znakomicie rozczytali plan rywali i przypilnowali ich lidera za sprawą fenomenalnego w defensywie i pilnującego Haliburtona Lu Dorta, ale i zbiorowego wysiłku całej ekipy.
Tyrese jednak przesadnie się tym nie przejął.
– Muszę wykonać lepszą robotę – powiedział po meczu. Zauważał też, że choć Pacers mecz przegrali, to im dalej w spotkanie, tym lepiej wyglądali. I że jeśli kolejne zaczną tak, jak skończyli Game 2, to wygrają.
I co? I wygrali.
A Haliburton błyszczał. Zaliczył 22 punkty, 11 asyst i 9 zbiórek. Wyciągnął wnioski z drugiego meczu, podobnie jak cała drużyna. I znów robił swoje. Minionej nocy jednak czegoś znowu zabrakło – szczególnie w końcówce, gdy świetna defensywa Oklahomy poradziła sobie z Pacers, a sam Haliburton – choć kilka razy udanie wszedł pod kosz – nie notował przesadnie dobrego występu. Ale przekonaliśmy się już, że to gość, który potrafi odmienić swoją grę z meczu na mecz. Jeśli zrobi to po raz kolejny, to w Game 5 nie będzie faworyta.
Jedno jest pewne: niezależnie, jak ta rywalizacja się zakończy, to po tym sezonie nikt nie powinien już mówić, że Tyrese Haliburton jest przereklamowany.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix