Choć jego ojciec też był piłkarzem, długo podchodził sceptycznie do kariery syna. Joao Gamboa był blisko wyjazdu na igrzyska olimpijskie i transferu do Sportingu, gdzie miał zastąpić Joao Palhinhę. Grał z Rubenem Diasem, Goncalo Guedesem i Diogo Jotą. W rozmowie z Weszło pomocnik Pogoni Szczecin opisuje największe gwiazdy portugalskiej piłki, opowiada o swojej drodze i idolach z młodości. Gamboa wraca też pamięcią do poprzedniego finału Pucharu Polski, przegranego w dramatycznych okolicznościach z Wisłą Kraków, i mówi, co po porażce działo się w szatni.
Jakub Radomski: Jak podchodzicie – ty i cały klub- do zbliżającego się finału Pucharu Polski?
Joao Gamboa, pomocnik Pogoni Szczecin: Finał krajowego pucharu to zawsze bardzo ważny mecz. W przypadku Pogoni dla piłkarzy, sztabu, działaczy i kibiców to spotkanie znaczy jeszcze więcej, ze względu na to, co stało się w finale poprzedniej edycji. Strasznie nas to wtedy zabolało i w obecnych rozgrywkach walczyliśmy z całych sił, by znów wrócić na Stadion Narodowy. Udało się. Wiem, że Pogoń jeszcze nigdy w historii nie wygrała meczu o tę stawkę. Zrobimy wszystko, by tym razem napisać zupełnie inną historię.
W finale w 2024 roku jeszcze w doliczonym czasie gry prowadziliście 1:0 z Wisłą Kraków, by przegrać 1:2 po dogrywce.
Mam kilka konkretnych wspomnień z tamtego spotkania. Pierwsze – niesamowita atmosfera. Gdy wyszliśmy na rozgrzewkę, na trybunach znajdował się już tłum naszych rozśpiewanych kibiców. Byli fantastyczni. Nigdy w swojej karierze nie grałem przy takiej atmosferze, naprawdę. Dość szybko utrzymałem żółtą kartkę, co miało wpływ na moją grę. Trener Jens Gustafsson bał się, że mogę otrzymać drugą i wylecieć z boiska, więc na początku drugiej połowy mnie zdjął. Ciężko oglądało się to wszystko, co wydarzyło się w końcówce, z ławki rezerwowych. Frustrowałem się, że nie mogę pomóc kolegom.
Piłkarze Pogoni tuż przed początkiem finału Pucharu Polski w 2024 roku
Gdy minęła 90. minuta i prowadziliśmy 1:0, byliśmy na ławce razem, staliśmy obok siebie, gotowi do świętowania. Każdy w nas miał w głowie: „Udało się, za chwilę przejdziemy do historii”. I chwilę później padło wyrównanie dla Wisły. To był szok. I dla wszystkich na boisku, i na ławce. Zawodnicy, którzy zeszli na krótką przerwę i szykowali się do dogrywki, nie potrafili wyrzucić z głowy tego, co się stało.
W szatni, po meczu, jedni byli cicho, a inni krzyczeli z wściekłości. Ktoś czymś rzucił, inny rozwalił coś. Pamiętam Leo Borgesa, który ciągle powtarzał, że przegraliśmy spotkanie przez błąd, który popełnił w dogrywce. To była strasznie trudna chwila. Dla mnie osobiście najgorszy był widok naszych kibiców płaczących na trybunach, przede wszystkim dzieci.
Pogoń obecna jest lepszym zespołem niż ta sprzed roku?
Myślę, że na pewno jesteśmy bardziej zbalansowani. Staliśmy się dojrzalszym zespołem, lepiej bronimy, w ofensywie też potrafimy zaproponować więcej. Efthymios Koulouris jest w niesamowitej formie, prezentuje się jeszcze lepiej niż w poprzednim sezonie. Kamil Grosicki? Moim zdaniem gra najlepiej od kiedy w lipcu 2023 roku pojawiłem się w Pogoni. Zwłaszcza w obronie bardziej pomaga, daje więcej drużynie. Wielu innych piłkarzy wygląda teraz lepiej. Przykładem może być też Rafał Kurzawa, który w ubiegłym sezonie doznał kontuzji niedługo przed finałem z Wisłą i nie mógł w nim zagrać. Pogoń jest dziś zespołem z dużą jakością indywidualną piłkarzy, ale poza tym wspieramy się i tworzymy bardzo mocny zespół.
Rok temu uważano was za zdecydowanego faworyta w starciu z Wisłą. Teraz realia są inne.
Teraz faworytem jest Legia. Grają we własnym mieście, mają bogatą historię, pokazali się w tym sezonie dobrze w europejskich pucharach. Ale my na pewno wyjdziemy na boisko z mocnym przekonaniem, że możemy ich pokonać. Uważam, że to przykre doświadczenie z ubiegłego roku, o którym rozmawialiśmy, może nam tylko pomóc.
Porozmawiajmy o twoich początkach. Wiem, że twój tata, Jorge, też był zawodnikiem, tyle że grał jako skrzydłowy. To on sprawił, że zacząłeś grać w piłkę?
Nie do końca. Jako mały chłopiec zaczynałem od futsalu i graniu pięciu na pięciu. Pamiętam, że na początku, w moim pierwszym skromnym klubie z Porto, trenerzy ustawiali mnie z przodu, jako napastnika albo „dziesiątkę”, a ja pokochałem futbol również dlatego, że strzelałem wiele goli. Po kilku latach zacząłem jednak szybko rosnąć, trochę zatraciłem szybkość i zmieniono mi pozycję na defensywnego pomocnika. A ojciec do pewnego momentu nie chciał za bardzo mnie wspierać.
Dlaczego?
Gdy jako zawodnik miał 32 lata, liczył, że jeszcze wiele osiągnie, ale nagle poczuł, że dla portugalskich klubów człowiek w tym wieku jest już stary. Chciał grać w najwyższej lidze, ale znalazł się na drugim szczeblu. Mówił w domu, że stracił w tym momencie pasję i miłość do piłki. Jeszcze trochę pograł, ale przestał kochać ten sport. Kiedy byłem dzieckiem, często ostrzegał mnie. Mówił np.: „Życie piłkarza jest bardzo krótkie. Zastanów się, czy na pewno chcesz to robić”. Miałem wrażenie, że nie chciał, bym dalej grał.
Później, gdy występowałem w drugiej lidze, opowiadał mi, na własnym przykładzie, że to trochę bez sensu, bo otaczają cię na tym poziomie goście, którzy nie chcą więcej osiągnąć, a grają przede wszystkim dla pieniędzy. Pamiętam jedną naszą rozmowę. Powiedziałem mu wtedy: „Tato, ja jestem przekonany, że chcę być piłkarzem”. Wtedy jego podejście trochę się zmieniło i nawet robił ze mną specjalne treningi. Dziś po wielu meczach rozmawiamy. Jego opinie są dla mnie bardzo cenne.
Gamboa w meczu ze Stalą Mielec
Miałeś jakiegoś idola jako młody zawodnik?
Nie będę oryginalny – Ronaldinho. Będąc dzieckiem, oglądałem wiele filmików z nim, bo podobało mi się, że można znakomicie grać w piłkę i jeszcze tak się tym cieszyć. W pewnym momencie zacząłem traktować futbol poważniej. Wtedy bardziej skupiłem się na zawodnikach występujących na mojej pozycji: Michaelu Carricku, Andrei Pirlo i Tiago, moim rodaku, który grał wtedy w Atletico Madryt.
Miałeś 16 lat, gdy trafiłeś do młodzieżowych drużyn Benfiki. Ale spędziłeś tam tylko rok i wróciłeś do Varzim. Dlaczego?
Na początku w Benfice szło mi świetnie, ale po mniej więcej czterech miesiącach doznałem kontuzji. To był poważny uraz nogi, złamanie kości. Rehabilitowałem się, wracałem, ale długo czułem ból. W Benfice jest trochę tak, że albo jesteś gotowy i pokazujesz swoją jakość, albo cię nie ma. Nie dostajesz zbyt wiele czasu na leczenie urazu i spokojny powrót po nim. Kiedy byłem już zdrowy, usłyszałem, że będzie najlepiej, jak zostanę wypożyczony. Powiedziałem wtedy działaczom, że chcę trafić w miejsce, będące stosunkowo blisko domu rodziców, bo, mając obok siebie tatę, będzie mi łatwiej odbudować formę piłkarską i wiarę we własne możliwości. Tak znowu znalazłem się w Varzim.
W 2014 roku jako 17-latek trafiłeś do Bragi. Zagrałeś tam ostatecznie kilka spotkań o stawkę w pierwszym zespole, ale pewnie nie tyle, ile chciałeś.
Trafiłem tam na trenera Sergio Conceicao, któremu wiele zawdzięczam. Zadebiutowałem w najwyższej lidze w sezonie 2014/2015. Zmieniłem Edera, jednego z liderów drużyny, który rok później został bohaterem całej Portugalii, strzelając jedynego gola w finale EURO 2016 przeciwko Francji. To była naprawdę mocna Braga. W tamtym sezonie zespół dotarł do finału Pucharu Portugalii. Nie zagrałem w nim, ale widziałem, jak prowadzimy 2:0, jednak Sporting w końcówce dał radę wyrównać i pokonał nas w rzutach karnych. Ale rok później to Braga zgarnęła trofeum, wygrywając w finale po dogrywce z FC Porto.
Conceicao obecnie prowadzi Milan. Jakim był trenerem w tamtym czasie?
Kojarzy mi się przede wszystkim z tym, że na treningach czułeś większą presję, niż na meczach. On do tego dążył. Nie miałem żadnego innego trenera, który tak naciskałby podczas zajęć. Robił wszystko, żebyśmy na treningach przełamywali swoje granice. Tłumaczył, że dzięki temu w meczach będzie nam łatwiej pokazywać najlepsze wersje siebie. I coś w tym było. To się sprawdzało.
W 2017 roku, jako 20-latek, udzieliłeś wywiadu „O Jogo”. Powiedziałeś w nim: „Nie ukrywam, że marzę o grze w dorosłej reprezentacji Portugalii. Renato Sanches i Goncalo Guedes są dla mnie świetnymi przykładami, że można tam się dostać”. Wciąż o tym marzysz?
Oczywiście, choć mam też świadomość, że mam już swoje lata, a i konkurencja w środku pola jest w portugalskiej kadrze wyjątkowo duża. To więc dość odległy cel. Moim podstawowym jest w tej chwili sięgnięcie po Puchar Polski z Pogonią i granie z tym klubem z powodzeniem w europejskich pucharach.
Przykłady Renato i Guedesa podałem w tamtym wywiadzie nieprzypadkowo. Goncalo to najlepszy zawodnik, z jakim grałem w młodzieżowych reprezentacjach Portugalii. Guedes tam niszczył wszystkich, był najlepszy. Szybszy, silniejszy od każdego. Potrafił znakomicie uderzyć nawet z najtrudniejszej pozycji. Grałem też z Rubenem Diasem. To był gość, który pokazywał na boisku niesamowitą dojrzałość. Zachowywał się, jakby miał kilka lat więcej. Mimo młodego wieku był prawdziwym liderem naszej drużyny. Często mówił coś, potrafił motywować innych. Diogo Jota już w młodzieżówkach miał świetne wykończenie, gdy już znalazł się w polu karnym. A Renato imponował rzadko spotykanym połączeniem siły i techniki.
Przypomniała mi się teraz jeszcze jedna sytuacja. Miałem w życiu kilka momentów, gdy byłem blisko wielkiej piłki. Rok 2016: znalazłem się wtedy na liście 26 zawodników, powołanych na igrzyska olimpijskie w Rio. Ostatecznie poleciało tam 22 piłkarzy i mnie w tej grupie zabrakło. Zobaczyłem jednak z bliska, jak gra w piłkę Bruno Fernandes. Występował wtedy we Włoszech, w Udinese. Błyszczał na treningach. Lewa noga, prawa. Już wtedy miał wszystko. Potrafił zmieniać tempo gry, świetnie uderzał z dystansu. Jednym zagraniem decydował o wyniku spotkania. Nigdy nie widziałem kogoś, kto tak posyłałby piłkę na bramkę rywala zza pola karnego.
Gamboa latem 2023 roku, po trafieniu do Pogoni
Mówisz o kilku momentach, gdy byłeś blisko większej piłki. A jakiś inny?
W 2022 roku byłem zawodnikiem Estoril. Awansowałem z tym zespołem do najwyższej ligi i naprawdę dobrze sobie tam radziłem. Portugalskie media sporo o mnie pisały. Wtedy dowiedziałem się, że poważnie interesują się mną działacze Sportingu. To był realny scenariusz: Joao Palhinha miał stamtąd odejść do większego klubu, a ja byłem rozpatrywany jako ich nowy zawodnik. Transfer Palhinhi jednak zaczął się opóźniać, ja byłem trochę pod ścianą. Chciałem odejść z Estoril, spróbować czegoś innego. Trafić do większego klubu. Ostatecznie znalazłem się w Belgii.
I zastanawiam się, czy Oud-Heverlee Leuven było takim większym klubem. Chyba niekoniecznie. Zresztą, zagrałeś tam tylko kilka spotkań i wróciłeś do Estoril.
To trudny temat. Dziś, patrząc po latach, wiem, że transfer do Leuven na pewno był błędem. Byłem wtedy pod presją moich agentów. Dałem im się przekonać. Mówiłem agentom: „Jeżeli mam iść za granicę, to do klubu, który o coś walczy. Najlepiej o mistrzostwo swojego kraju”. Tymczasem ostatecznie znalazłem się w Leuven, które chciało przede wszystkim uniknąć degradacji. Teraz wiem, że w takich sytuacjach należy być stanowczym i powiedzieć: „To nie jest drużyna, do której chcę iść na tym etapie kariery”.
Co według ciebie jest tajemnicą fenomenu portugalskich trenerów? Miałeś ich kilku. Dziś często mówi się, że są najlepsi na świecie. Nieprzypadkowo wielu z nich pracuje poza granicami kraju, również w bardzo silnych ligach.
W naszej kulturze piłkarskiej jest coś takiego, że trener jest w dużej mierze nauczycielem. Portugalscy szkoleniowcy uczą cię, jak czytać grę, rozumieć ją. Przykładają dużą wagę do ustawiania się na boisku, gry bez piłki i wykorzystywania przestrzeni. Często zwracają uwagę na detale, np. na dokładne ułożenie całego ciała podczas podania albo na to, jak biegać po boisku i w którym momencie najlepiej przyspieszyć. Poświęcają na tego typu kwestie bardzo dużo czasu, ale dzięki temu mają takie wyniki.
Pamiętasz, co pomyślałeś sobie, gdy w 2023 roku pojawiła się oferta z Pogoni?
Tak. Nie wahałem się długo. Wiedziałem, że to dużo lepsza opcja niż Leuven. Porozmawiałem jeszcze z kilkoma Portugalczykami, żeby mieć jak największą wiedzę o Pogoni. Wszyscy mówili mi, że to bardzo ciekawy projekt. Klub, który rośnie, staje się coraz lepszy i efektownie gra w piłkę. Później rozmawiałem z Darkiem (Adamczukiem, do niedawna dyrektorem sportowym – przyp. red.). On opisał mi cały projekt. Byłem podekscytowany tym transferem, naprawdę. Uważam, że w piłkę nożną gra się po to, żeby sięgać po trofea.
Ale Pogoń jeszcze ich nie ma.
Rok temu byliśmy bardzo blisko. Teraz znów mamy wielką szansę i nie chcemy jej zaprzepaścić.
Co najbardziej zaskoczyło cię po transferze do Polski?
Na początku – atmosfera na meczach. Nie wiedziałem, że Polacy aż tak uwielbiają piłkę i potrafią tak dopingować. Mam na myśli spotkania domowe w Szczecinie, ale nie tylko. Wychodziłem na ulicę i ludzie mnie rozpoznawali. Dzieciaki prosiły o zdjęcie. W Portugalii i Belgii to się praktycznie nie zdarzało. Takie sytuacje sprawiają, że czujesz się jak prawdziwy piłkarz i dociera do ciebie, że jesteś dla kogoś wzorem. Dlatego z dnia na dzień chcesz być jeszcze lepszy.
Zdziwiła mnie też jakość Ekstraklasy. W tej lidze nie ma drużyny, o której możesz powiedzieć: „Pogoń na pewno ich bez problemów pokona”. W Polsce nie ma łatwych spotkań. Poza tym jest pięć zespołów, które mają realną szansę na mistrzostwo. Ok, teraz wydaje się, że w grze pozostały trzy, ale przed sezonem piątka zespołów mogła zakładać sobie taki cel. Uważam, że to bardzo dobre dla ligi. W Portugalii masz trzy zdecydowanie najsilniejsze drużyny i najlepsza zawsze okazuje się któraś z nich.
Masz jakąś pasję poza piłką?
Mam, choć ona wiąże się z futbolem. Jestem w jakiś sposób uzależniony od sportu, bo gdy w wakacje przyjeżdżam do Portugalii, idziemy ze znajomymi, całymi rodzinami, na plażę i gram z kolegami w siatkonogę. W moim rodzinnym mieście są specjalne boiska z rozłożonymi siatkami. Uwielbiam to. Jeżeli żona mi pozwoli, gram tak przez cały dzień (śmiech).
ROZMAWIAŁ: JAKUB RADOMSKI
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ NA WESZŁO EXTRA:
- Genk – jak w małym klubie zrobić ćwierć miliarda? [REPORTAŻ]
- Piotr Graban: Nie miałem pokory i niszczyłem ludzi. Musiałem się zmienić [WYWIAD]
- Angel Rodado: Wisła ma szczęście, gdy jej mecze prowadzi Marciniak [WYWIAD]