Co roku dostawałem gonga i wstawałem. Gdyby to był boks, sędzia nie doliczyłby do dziesięciu, a ja już na nogach, gotowy, na ringu – mówi nam Piotr Graban. Był czołowym… wędkarzem świata, a dziś jest trenerem siatkarzy Projektu Warszawa, któremu marzy się objęcie reprezentacji Polski. W dużej rozmowie z Weszło Graban opowiada o własnej niełatwej siatkarskiej drodze, opisuje swoją wewnętrzną przemianę i fenomen człowieka, który zastąpił mu ojca. Tłumaczy też, dlaczego jego zespół ma problem z wygrywaniem najważniejszych spotkań.
Jakub Radomski: Gdy rozmawialiśmy w marcu 2023 roku, spytałem cię, kiedy możesz być gotowy, żeby objąć reprezentację siatkarzy. Odpowiedziałeś tak: „Myślę, że to kwestia dwóch, trzech lat pracy jako pierwszy trener w czołowym polskim klubie, jakim jest np. Projekt. Tak, wtedy będę już gotowy”. Jesteś?
Piotr Graban, trener Projektu Warszawa: Pamiętam tamte słowa, ale uważam, że potrzebuję jeszcze roku, może dwóch. Nie lubię działać, gdy nie czuję się gotowy na 100 procent. Chodzi o zebranie jeszcze większego autorytetu i doświadczenia. O przepracowanie pewnego czasu z danymi zawodnikami.
Jeżeli dzisiaj byś mnie spytał, czy wezmę na siebie to brzemię i czy jestem przekonany, że zrobię fantastyczną robotę, wygram igrzyska olimpijskie w Los Angeles, powiedziałbym szczerze, że mam jeszcze znak zapytania. To kwestia zbudowania swojego nazwiska. Sprawienia, by ludzie mi ufali.
Objąłeś teraz za to reprezentację do lat 21. Gdy usłyszałeś propozycję, pierwsza myśl brzmiała: „O, super”? Czy bardziej w stylu: „Serio? Tylko młodzieżówka?”
Zdecydowanie to pierwsze. Nie było też żadnego wahania. Zadałem trzy pytania. Czy ja będę dobierał sztab? Czy będę decydował o miejscach, w których przeprowadzimy obozy? Czy mam pełną dowolność jeśli chodzi o dobór zawodników? Usłyszałem odpowiedzi twierdzące, więc powiedziałem: „Dobrze, biorę to. Nie muszę się nawet zastanawiać”. To moje marzenie, by być trenerem kadry narodowej. Pewnie, gdybym porozmawiał z Nikolą Grbiciem, byłaby szansa, żebym został jego asystentem. Ale pojawiła się opcja z młodzieżówką.
Był jakiś temat z Nikolą?
Nie było, ponieważ kiedy Grbić zaczął pytać w środowisku, kto mógłby dołączyć do jego grupy w roli asystenta, ja już podjąłem decyzję. Oficjalne ogłoszenie mnie w kadrze U-21 nastąpiło niedawno, ale decyzję podjąłem jakieś cztery miesiące temu.
Piotr Graban
Jak wygląda potencjał polskiej siatkówki na poziomie U-21?
Wiesz, jak jest w seniorach. Możemy wystawić w zasadzie dwa zespoły, które na pewno biłyby się na najwyższym poziomie. Co do kadr młodzieżowych, to niestety w pewnym momencie dokonaliśmy jakichś zaniedbań. Nie jesteśmy tak wysoko, jak moglibyśmy być. Mamy fajne ośrodki, dobry system wyławiania najzdolniejszych ludzi i ściąganiach ich później do dużych klubów, ale jednocześnie czegoś brakuje.
Niedawno ogłosiłem powołania i są na liście ludzie w wieku 18, 19 czy 20 lat, którzy mają przeogromny potencjał. Uważam jednak, że we Włoszech czy Francji te roczniki już teraz są o jakieś 10 czy 20 procent lepiej przygotowane do grania na najwyższym poziomie. Oni dostają szansę w najwyższych ligach. A u nas? W PlusLidze występuje libero Maksymilian Granieczny, Jakub Nowak gra w I lidze. Dalej jest gorzej. Sporo gorzej. Wiem, że niektórzy będą szli teraz do PlusLigi, ale jako zmiennicy, zawodnicy numer trzy czy cztery na pozycji przyjmującego. We Włoszech i Francji tacy chłopcy często zaczynają stanowić o sile swojego zespołu.
Tu jest różnica. Poza tym w Polsce mamy dużych chłopaków, którym brakuje koordynacji wzrokowo-ruchowej i odpowiedniej dynamiki. Powołałem do kadry dużą grupę, 40 chłopaków. Zrobiłem to po części z myślą, że część z nich nie będzie stanowiła o sile mojej drużyny, ale poprzez samo wybranie tych osób zwrócę na nich uwagę klubów. Może ktoś spojrzy na niektórych z nich, zauważy potencjał i ściągnie jednego czy drugiego zawodnika np. do I ligi. To ważne, by występowali w trochę lepszych drużynach.
Projekt Warszawa, który prowadzisz, wygrał w poprzednim sezonie Puchar Challenge, ale w krajowych rozgrywkach nie sięgnęliście jeszcze po żadne trofeum. Ta drużyna ma problem z wygrywaniem najważniejszych spotkań?
Tak.
Jak go diagnozujesz?
Mogę powiedzieć „pomidor”?
Wolę konkret.
W pierwszej kolejności zawsze myślę o sobie. O tym, co ja mogę zrobić lepiej. Po turnieju finałowym o Puchar Polski, w którym przegraliśmy 0:3 półfinał z Aluronem CMC Wartą Zawiercie, zrobiłem głębszą analizę. Tamten mecz nam ewidentnie nie wyszedł. Czołowe drużyny PlusLigi są na bardzo wysokim poziomie, ale my na pewno powinniśmy zagrać lepiej. To był nie pierwszy ważny mecz, w którym popełniliśmy falstart. W drugim i trzecim secie mieliśmy swoje szanse, ale popełnialiśmy jakiś fatalny błąd. A to dotknięcie siatki, a to podwójna wystawa czy zła reakcja w linii przyjęcia. Sami podcinaliśmy sobie skrzydła.
Dlaczego?
Zrzucam to na karb presji. Spójrz na turniej finałowy. To było wielkie wydarzenie: olbrzymia hala, Mazurek Dąbrowskiego, na trybunach 15 tysięcy ludzi. Po drugiej stronie siatki drużyna z Zawiercia, która nie bierze jeńców. Wychodzą, odpalają na zagrywce. Zagrali mocno raz, drugi, trzeci, wyrobili sobie przewagę punktową i później ciężko było wrócić. My cały czas pod presją, oni luźniejsi, bo już są z przodu.
Doszliśmy w drużynie do wniosku, że w samym treningu musimy narzucać na siebie więcej presji. Gdy zaczniemy wymagać od siebie więcej, teoretycznie w takim spotkaniu powinno być łatwiej. I druga rzecz: ja jednocześnie muszę pozwolić zawodnikom na odrobinę ryzyka i ściągnąć z nich odpowiedzialność. Popełnisz błąd? Trudno, jedziemy dalej. Nasza liga jest najlepszą na świecie. Zawiercie, z którym teraz mierzymy się też w półfinale PlusLigi, ma fenomenalny zespół. Gdy grasz z nimi na choć trochę zaciągniętym ręcznym, po prostu nie masz szans.
Słyszałeś wypowiedź Andrzeja Wrony po półfinale z Zawierciem?
Chyba tak, ale możesz mi przytoczyć dokładniej.
Stwierdził, że jest zły, że wasza gra wyglądała gorzej niż rok temu, kiedy też przegraliście półfinał. Dodał, że były zmiany, nadzieje, a nie było progresu. Nazwał was zespołem z podstawówki, powiedział, że nie było widać walki przez cały mecz i że najwidoczniej nie jesteście gotowi walczyć o takie trofea. Powiedział prawdę?
Każdy ma prawo mieć swoją opinię.
Ale wiesz, jak to brzmi, prawda? Mogło się skojarzyć ze słowami Roberta Lewandowskiego na temat kadry i Michała Probierza.
Mam świadomość, że większość osób odebrała to jak zarzuty w moją stronę, że nie przygotowałem zespołu i przeze mnie nie jesteśmy w formie. Ja staram się nie odbierać takich słów personalnie. Czasami dochodzą emocje. Nie wiem, czy Andrzej by to jeszcze raz powiedział. Mieliśmy rozmowę, wyjaśniliśmy sobie pewne rzeczy. Ja wiem, że zagraliśmy bardzo źle. Ten mecz nam nie wyszedł. Przed nami kolejny, znowu z Zawierciem. Chcemy napisać nową historię.
Graban i Andrzej Wrona
Rozmawialiśmy o kadrze U-21. A ty znasz swoją klubową przyszłość?
Znam, ale nie mogę jej zdradzić.
Będziesz trenerem Projektu w kolejnym sezonie?
Warunki umowy nie pozwalają mi odpowiedzieć publicznie na to pytanie.
Usłyszałem kiedyś takie zdanie o tobie: „Jest człowiekiem niesamowicie ambitnym, a przy tym niecierpliwym”. To prawda?
Tak, w 100 procentach. Jestem pracoholikiem, który dąży do perfekcjonizmu i myślę, że to generuje moją niecierpliwość. Wiem, że życie zdecydowanej większości osób nie wygląda tak, że popracujesz dwa dni i masz miliony na koncie. Albo wstawiasz zdjęcie na Instagrama i dostajesz milion lajków. Ale jednocześnie chcę jak najlepiej rozwijać się i jak najszybciej osiągać swoje cele.
Ile razy ktoś mówił ci, że to jeszcze nie twój czas, a ty się wściekałeś?
Kilka na pewno. Pierwszy raz w Atomie Treflu Sopot, w zespole kobiecym. Ja tam w zasadzie co roku dostawałem gonga i wstawałem. Gdyby to był boks, sędzia nie doliczyłby do dziesięciu, a ja już na nogach, gotowy, na ringu. Może tamte doświadczenia nauczyły mnie wytrwałości?
Było tak: doszedłem do Atomu w połowie sezonu 2012/2013. Odsunięto trenera Jerzego Matlaka. Adam Grabowski, dotychczasowy drugi trener, przejął zespół. Zaczęli pytać, czy gdzieś w Trójmieście są jacyś młodzi, perspektywiczni asystenci. Ktoś, kto przyszedłby na pół roku. Byłem wtedy w Gedanii Gdańsk, mówię: „Super, chcę iść”. W klubie powiedzieli: „Ok, ale u nas raczej nie masz drogi powrotnej”. Zaryzykowałem. Wyobraź sobie, że z czwartego miejsca, teoretycznie nie mając na to szans, zdobyliśmy mistrzostwo Polski.
Po takim sezonie idę do prezesa. A ten człowiek mówi do mnie tak: „Stary, jesteś nikim. Ten sukces w tym kontekście nic dla mnie nie znaczy. Przyjdzie nowy szkoleniowiec i on sobie wybierze sztab”.
Jak zareagowałeś?
Zamurowało mnie w pierwszej chwili. Gdy to przetrawiłem, mówię: „Ja nie liczę na to, że prezes mnie zatrudni. Ale pan coś o mnie wie. Proszę tylko o szansę. O to, że gdy pojawi się nowy trener, to żeby dostał informacje, że ja tu byłem i jakie mam CV”. Przyszedł Holender Teun Buijs, chciał się spotkać z asystentem, który już tu był. Porozmawiałem z nim, po czym Buijs stwierdził: „Ten człowiek musi tu dalej pracować. On będzie moim asystentem”. Zdziwienie prezesa było okrutne, ale nie miał wyjścia. Zespół, mimo różnych problemów, zdobył brązowy medal. Ale historia z prezesem powtarzała się. Rok po tamtej pierwszej rozmowie znów usłyszałem od niego: „Wciąż nic dla mnie nie znaczysz”.
Graban jako asystent w Atomie. Zdjęcie z 2013 roku
Drużynę na krótko objął Tomasz Wasilkowski, następnie Lorenzo Micelli, z którym porozmawiałem chwilę i on od razu powiedział: „Ten gość musi tu pracować”. Na twarzy prezesa znowu zdziwienie. Miałem jako młody trener kilka takich nokautów, ale zawsze otrzepywałem się i wstawałem. Po przygodzie z Atomem chciałem spróbować swoich sił jako pierwszy trener. Rozmawiałem z prezesem KSZO Ostrowiec, z kilkoma innymi ekipami. I każdy prezes czy menadżer mówił to samo: „Jesteś za młody. Nie jesteś gotowy”.
Denerwowało mnie to. Wiedziałem, że dałbym radę.
I wyjechałeś do Anglii, by prowadzić męski zespół, IBB Polonię Londyn.
Gdzie wszyscy witali mnie z otwartymi ramionami. W pierwszym sezonie wygryliśmy mistrzostwo i puchar Anglii. Przed drugim wymieniliśmy niemal cały zespół. Wzięliśmy 18-, 19- i 20-latków. Mówię do prezesa: „Jeśli podjąłeś takie kroki, to potrzebuję teraz dwóch rzeczy: zaufania i cierpliwości. Wiem, że wyniki przyjdą, ale potrzebuję trochę czasu”. Efekt? Już w połowie sezonu, gdy zajmowaliśmy szóste miejsce, prezes myślał o wyrzuceniu mnie.
Nie rozumiał, że mamy w zespole chłopaków, którzy jeszcze nic w życiu nie przegrali. To jest bardzo ważne w siatkówce i na swój sposób uniwersalne: musisz ponieść jakieś porażki, przeżyć określone emocje, żeby się czegoś nauczyć i później mieć wyniki. Po pewnym czasie zaczęliśmy lepiej grać, ale prezes ciągle chciał mnie wyrzucić. Mówił mi to wprost. Stwierdziłem, że nie taka była umową między nami i ja nie chcę zostać w tym miejscu. Wróciłem do Polski, gdzie najpierw byłem asystentem w Treflu Gdańsk, a później trafiłem w tej roli do klubu z Warszawy.
Ta zdolność podnoszenia się w trudnych momentach to efekt wychowania, dzieciństwa?
Duży wpływ miał na mnie tata. Był zdecydowany, czasami narwany. Ojciec grał w hokeja, a ja, jeszcze przed siatkówką, w której szybko zrozumiałem, że nie zostanę drugim Michałem Kubiakiem, trenowałem szermierkę, a w pewnym momencie postawiłem mocno na wędkarstwo. Jeździłem na ważne zawody, najpierw krajowe, a później nawet mistrzostwa świata. Właśnie z wędkarstwa pamiętam, że gdy byłem drugi albo trzeci, to dla ojca przegrałem. Nie było żadnego: „Wow, brawo synku, zająłeś bardzo wysokie miejsce”. Byłem zapatrzony w tatę. To on zbudował moją mentalność. Pokazywał mi, jak ważny jest ciągły rozwój.
Z rybami było tak: zajmował się tym właśnie ojciec, miał w tym środowisku znajomych. Jeździli sobie na ryby, zaczął mnie zabierać. Spodobało mi się. A później wciągnęła mnie rywalizacja. Najpierw była kadra wojewódzka. Po roku czy dwóch trafiłem już do kadry narodowej. Wicemistrzostwo Polski indywidualnie, mistrzostwo w drużynie. Stałem się jednym z najlepszych, jeździłem na największe zawody. Stawałem na podium. Zrozumiałem, że można. Ja to też bardzo lubiłem, bo w tym środowisku było bardzo wiele przyjaźni. Do dziś w wolnym czasie lubię pojechać sobie na ryby, np. do Norwegii czy Szwecji. Czasami łowię jakąś rybę, by od razu wrzucić ją na patelnię, a później usiąść przy piwku. To mnie wycisza, uspokaja i odpręża. Poza tym doświadczenia z wędkarstwa bardzo przydają się w siatkówce.
W jakim sensie?
Nie zdajesz sobie sprawy, jak trzeba być zorganizowanym, poukładanym i jak mocno analizować wodę, rybostan i wszystko, co tam się dzieje. Musisz np. wiedzieć, czy rzeka jest płynąca, czy bardziej stojąca. Jeżeli stojąca i jest bardzo ciepło, to woda krąży jakby w dwóch falach: jedna z wiatrem, a druga część wody jest chłodniejsza. Leszcze w takiej sytuacji lubią stać pomiędzy jedną a drugą, raczej nie znajdują się przy samym dnie. A płotki stoją bardzo nisko. Szczupaki lubią schować się za kamieniem, w trzcinie.
Długo mógłbym ci o tym opowiadać. Musisz znać specyfikę każdej ryby, żeby daleko zajść. Kiedyś wchodziłem w głowę ryby, by wiedzieć, jak ją złowić, a teraz, analizując rozgrywającego przeciwników, wchodzę z jego umysł, by mieć w głowie schemat jego grania i przewidywać, gdzie w konkretnych sytuacjach najpewniej wystawi piłkę.
Wiem, że wędkarskie mistrzostwa świata w Serbii długo w tobie siedziały.
Byłem bardzo młodym człowiekiem, w którym buzowały hormony i nie rozumiałem, co się wtedy stało. Indywidualnie otarłem się o pierwszą trójkę, ale najgorsze było to, że przegraliśmy podium w drużynie, mimo że po pierwszym dniu zajmowaliśmy drugie miejsce. W zespole była nas piątka i jeden kolega tak się zatruł, że drugiego dnia w ogóle nie był w stanie łowić. Wściekałem się na tę sytuację. Nie potrafiłem zrozumieć, jak można popełnić tak katastrofalny błąd. Ale ja wtedy jeszcze byłem całkowicie innym człowiekiem.
Jakim?
Za ambitnym. Aroganckim. Miałem zero pokory. Wyzywałem i niszczyłem ludzi, z którymi nie było mi po drodze. Ludzie, którzy znają mnie z tamtego okresu, gdy zobaczyli mnie po jakimś czasie, stwierdzali, że nigdy w życiu nie widzieli takiej przemiany.
Wiem, że teraz, gdy pracuję jako trener, po prostu nie mogę zachowywać się w ten sposób. Są w naszym środowisku osoby, które mają pewne przejawy agresywnych zachowań, ale trzeba przede wszystkim dobrze zarządzać drużyną. Musisz mieć w sobie pokorę, empatię, i bardzo dużo pracować. Gdy byłem na studiach i ktoś mówił mi: „Musisz być zorganizowany, prowadzić jakiś plan przygotowań”, odpowiadałem: „Co ty chłopie gadasz? Ja idę na żywioł”. Dziś jestem gościem, który ma wszystko poukładane i porobione kalendarze na rok do przodu.
Droga, którą przeszedłem, nie była łatwa. Musiałem zburzyć niektóre rzeczy w moim życiu. Zmienić charakter, podejście do pieniędzy. Robiłem to krok po kroku. Kiedy pracowałem w Anglii, byłem tam sam. Ten czas wiele mi dał. Bardzo dużo czytałem, przeszedłem już nie pamiętam ile szkoleń.
Kogo miałeś w tej amatorskiej Polonii Londyn? Mam na myśli zawodników.
Mechanika, kucharza, kierowcę ciężarówek, informatyków. Ktoś pracował na budowie, inny gość był kurierem. Jeden z zawodników pracował jako wicedyrektor w banku Goldman Sachs. Pamiętam, że grał na libero i po jednym z treningów mówi do mnie i mojego asystenta – Słowaka, że chce nas zaprosić na piwko, bo właśnie dostał premię. Ok, poszliśmy, postawił po browarku. Pogoda fajna, dobrze się siedziało. To co, może po kolejnym? Znowu chciał stawiać. My mówimy, że teraz nasza kolej, ale on powstrzymuje nas i mówi stanowczo: „Nie, to ja dostałem premię”. Pytamy go, ile dostał. Okazało się, że przelali mu 30 tysięcy funtów za podpisanie jakiejś umowy (śmiech).
Graban jako trener Polonii Londyn
Zobacz – gość zainkasował na jeden raz jakieś 150 tysięcy złotych, ale mimo to przychodził po pracy do nas grać na libero, choć za siatkówkę w ogóle nie dostawał kasy. Trenował, rozgrywał mecze. To dla mnie świetne wartości.
A propos tej przemiany, na którą Anglia miała duży wpływ – zdarza się, że na boisku wraca jeszcze dawny Piotr Graban? Pamiętam mecz ligowy, chyba ze Skrą Bełchatów na Torwarze. Kamery wychwyciły, jak się denerwowałeś i padło dużo nieparlamentarnych słów.
Czasami powiem jeszcze jedno czy dwa zdania za dużo, ale staram się nad tym panować i chyba wychodzi mi to coraz lepiej. Druga rzecz jest taka, że często mam mimikę twarzy, która sugeruje, że jestem zdenerwowany czy agresywny. Nie umiem nad tym zapanować. Nie wezmę podczas spotkania lustra, by zobaczyć, jak to wygląda. To emocje, ale wiem, że ludziom wydaje się, że Grabanowi znowu coś nie pasuje.
Powiedziałem jakiś czas temu moim zawodnikom: „Wiem, jaki mam wyraz twarzy, ale to nie oznacza, że jestem ciągle na was bardzo zły i chcę was pozabijać, kiedy coś nie wyjdzie. Pewnie powinienem się więcej uśmiechać, ale to nie przychodzi mi naturalnie”. Dodałem też wtedy: „Nie bójcie się. Ja po prostu tak wyglądam” (śmiech).
Wiem, że często jestem odbierany jako gbur. Jako niewyparzony, niekulturalny gość, który pewnie mówi mało fajne rzeczy. Gdy łatka została przypięta, ciężko jest ją odpiąć.
Po pracy w Anglii był Trefl, teraz Projekt, ale byłeś też trenerem reprezentacji Gruzji U-19 i asystentem Raula Lozano w kadrze Ukrainy. Zwłaszcza ta pierwsza praca mnie intryguje. Opowiadałeś mi kiedyś, że w Gruzji zetknąłeś się wszechobecnym lenistwem i brakiem organizacji. W rozmowie z Sarą Kalisz dla TVP Sport wspomniałeś natomiast lokalnego mafiosa, który próbować umieścić ci w drużynie swojego syna.
Tak było, ale jego syn nie miał wystarczających umiejętności. Kiedyś ten ojciec przyszedł na zajęcia i domagał się syna w składzie. Postawiłem się.
Nie bałeś się?
Nie mam w zwyczaju się kogoś bać. Może zmieniłbym zdanie, gdyby mi ktoś przystawił do głowy pistolet. On nie przystawiał. Zresztą ja kojarzyłem tego człowieka, bo on prowadził kadrę kobiet. Ponad dwa metry wzrostu, ze 120 kg wagi. Nie był miły w tamtym momencie. Trochę kuriozalna sytuacja. Przez jakiś czas stałem osłupiały.
Co dokładnie się działo?
Ten człowiek chodził dookoła, był jakieś 5-10 metrów ode mnie. Był tak wściekły, że musiał się przemieszczać non stop. Rzucał ciągle obelgi: po polsku, rosyjsku i angielsku. W każdym języku, który znał. Próbowałem nawiązać dialog, ale bez powodzenia. Obok nas stał prezes federacji, wiceprezes, moi asystenci. Byli przerażeni, stali bez żadnej reakcji. Wyglądało to tak, jakby tamten facet trzymał ich w szachu. Wyzywanie mnie trwało z pięć minut. W końcu powiedziałem, by wziął swojego synka i wyszedł, bo nie zamierzam tego tolerować. Ludzie wokół mnie jeszcze bardziej przerażeni, ale gość posłuchał.
Zobaczyłeś, że Gruzja jest może i piękna turystycznie, ale to ciągle specyficzne miejsce.
To tak naprawdę jeszcze mocno komunistyczny kraj. Chcą wejść do Unii Europejskiej, ale tam wciąż jest bardzo dużo układów. Ludzi z rodziny wpycha się na różne stanowiska. Sekretarzem generalnym był gość, który zupełnie nie znał się na siatkówce. Nie wiadomo, co tam robił, ale pamiętam, że prezes strasznie się go bał.
Była jeszcze na początku rozmowa z prezesem. Gość mówi mi, że mam pełną decyzyjność. Rozmawialiśmy przy świadkach, chciałem się upewnić, więc pytam:
– Słuchaj, ja syna tego człowieka wyrzucę z mojej kadry.
– OK, ty jesteś trenerem.
– Masz świadomość, że może być z tego syf?
– Tak, mam.
– Na pewno jesteś tego świadomy?
– Tak, jestem.
Z pięć razy mi wtedy przytaknął przy ludziach. A później, kiedy przyszedł wspomniany sekretarz generalny, powiedział, że on przecież nigdy w życiu czegoś takiego mi nie powiedział. Kiedy zrozumiałem sytuację, dotarło do mnie, że z pracy w Gruzji najlepiej się wycofać.
W jakich okolicznościach cię zwolniono?
W zasadzie ja sam się zwolniłem. Moi asystenci bronili mnie. Przekonywali: „Panowie, my gramy najlepszą siatkówkę od X lat”. W pewnym momencie prezesi kazali im wyjść. Zostałem ja, tłumacz, prezes i sekretarz generalny. Trwały mistrzostwa Europy do lat 19. Oni zaczynają nawijać, że jest dramatyczna sytuacja, bo nie dostaliśmy się do finału. Nie mogłem uwierzyć, że wygadują takie głupoty. Ja tam zostawiłem cząstkę siebie, pracując dla ich kadry. Poleciałem do Gruzji od razu po sezonie z Projektem, choć mogłem zrobić to dopiero miesiąc przed mistrzostwami, odwalić manianę, wziąć pieniądze i się cieszyć. Spędziłem tam trzy miesiące. Sam, bez rodziny. I oni mają czelność mówić mi, że robiłem wszystko źle?
Graliśmy z reprezentacją Francji, która później sięgnęła po wicemistrzostwo Europy. Pełna hala, jakieś dwa i pół tysiąca osób. Wyjątkowa atmosfera. Przegraliśmy 0:3, ale biliśmy się na przewagi. Kończy się mecz, a wszyscy kibice biją nam brawo. Chcą nas dotknąć, zrobić sobie zdjęcia. Gratulują. Powiem ci, że wtedy pierwszy raz w życiu przegrałem mecz, ale jednocześnie byłem z siebie zajebiście dumny. Bajeczne uczucie. Może trochę gorzkie, bo jednak przegrałeś, ale jednocześnie słyszałem wokół: „Ja pierdolę, jak oni grali. W życiu nie widziałem w Gruzji takiej siatkówki”.
Piotr Graban
Kibice to docenili, działacze nie. Powiedziałem im: „Panowie, skoro nie wierzycie we mnie i w ten projekt, to ja nie chcę tu dłużej pracować”. A oni bezczelnie: „Może zejdziesz na asystenta, a jakiś nasz trener poprowadzi dalej zespół?”. Powiedziałem, że nie dam zrobić z siebie wała. Przecież tam od razu wszyscy zaczęliby mówić po gruzińsku, a ja byłbym jak piąte koło u wozu. Nie chciałem siedzieć na ławce, zgodziłem się tylko ewentualnie pomagać do końca turnieju z jakimiś statystykami. Zgodzili się. Szczerze? Myślę, że od początku mieli plan, żeby mnie zwolnić, tylko chcieli to zrobić wcześniej. Sądzili, że wyniki będą gorsze, a oni będą mieć więcej podstaw do tego, żeby szybciej zastąpić mnie swoim rodakiem. Miałem być kozłem ofiarnym. Taka jest prawda.
Wiesz, co było piękne? Że niektórzy zawodnicy płakali za mną. Docenili to, że wprowadziłem ich na wyższy poziom. Mówili, że wpłynąłem na nich i zmieniłem ich życie oraz podeście do sportu. Że są teraz innymi ludźmi, gotowymi wiele oddać siatkówce.
Żałujesz, że w 2024 roku byłeś asystentem Raula Lozano w reprezentacji Ukrainy?
Ja niczego nie żałuję.
Pytam, bo znalazłeś się wtedy w centrum afery. Sześciu ważnych zawodników nie przyjechało na zgrupowanie. Jedni przekonywali, że mają problem ze zdrowiem. Wiadomo było, że nie każdemu podobała się zmiana szkoleniowca i wybranie Lozano. Musiałeś dostać wtedy rykoszetem.
Nie wpłynęło to na mnie jakoś bardzo mocno, choć sytuacja była niełatwa, zagmatwana. Myślałem, że Raul ją wyprostuje. Ja, gdybym był pierwszym trenerem, na pewno spróbowałbym porozmawiać z tymi zawodnikami. Być może w pewnym momencie było już na to za późno. Ukraina to specyficzne doświadczenie, również ze względu na toczącą się wojnę. Pamiętam ciągłe podróże po wizy, z Mielca do Warszawy. Załatwianie tego w ostatniej chwili. Później od razu wylot do Chin, gdzie, wiadomo, ludzie sympatyzują z Rosjanami, więc nie byliśmy tam jakoś super odbierani.
Kiedyś siedzieliśmy w gabinecie fizjoterapeutów i nagle wszyscy przerażeni, odpalają telefony. Okazało się, że na Ukrainę poleciały bomby. Dzwonią do rodzin, pytając, czy na pewno wszystko w porządku. Podczas treningów i meczów starali się od tego odcinać, ale myślę, że było to niemożliwe. Strach zawsze siedział gdzieś z tyłu głowy.
Prezes federacji, Mychało Melnyk, nazwał zbuntowanych siatkarzy zdrajcami.
A wcześniej podobno powiedział, że jeżeli coś im się nie podoba, to niech biorą karabin i zapierniczają na wojnę. To na pewno nie jest odpowiedni dialog, zwłaszcza w takim czasie. Ja na jego miejscu na pewno nie użyłbym takich słów. Powiedziałem mu zresztą, że to nie jest właściwe podejście i komunikację powinien bardziej pozostawić trenerom.
Kto jest dzisiaj w siatkówce dla ciebie największym trenerskim autorytetem?
Człowiekiem, który najmocniej na mnie wpłynął, jest Andrea Anastasi. Wzoruję się na nim, i trenersko i ludzko. To fantastyczna osoba, z którą możesz pogadać na każdy temat. Mam też kilku szkoleniowców, których chciałbym pooglądać z bliska, zobaczyć, jak pracują, zapytać o kilka rzeczy. Na naszym podwórku kimś takim jest na pewno trener Zawiercia, Michał Winiarski. Byłem w Spale na kilku jego treningach, gdy prowadził kadrę Niemiec, ale chciałbym jeszcze raz móc przyjrzeć się jego pracy i zobaczyć niektóre detale.
Wiele dobrego słyszałem o Andrei Gianim. Ma opinie świetnego fachowca i ciekawego człowieka. Intryguje mnie trener Perugii, Angelo Lorenzetti. Słyszałem, że jest twardym gościem, ostrym i surowym, również dla swoich asystentów. O Ferdinando de Giorgim są w środowisku pozytywne i negatywne opinie, ale na pewno gość jest pracoholikiem, który jak mało kto umie rozwijać młodych graczy. Ostatni trener, od którego chciałbym się czegoś nauczyć, to Gheorghe Cretu. Jest kontrowersyjny, czasami agresywny, trochę niepokorny, ale też piekielnie ambitny. Wielu zawodników bardzo go ceni, a Cretu ma takie coś, że gdzie nie idzie, porafi mocno wpłynąć na to miejsce.
Graban jako młody trener. Zdjęcie sprzed 10 lat
A jakiś największy autorytet spoza siatkówki?
Wiesz, kim jest Sławomir Kalicki?
Nie.
To człowiek, który był dla mnie wielkim mentorem. Właściciel trójmiejskiej firmy Inter Marine. Posiada różne stocznie na świecie. Kiedyś jakieś cztery tysiące statków pływało na morzu pod jego banderą, miał też olbrzymie kontrakty z USA i Wielką Brytanią. Poznałem go przypadkiem, to wielki fan siatkówki. Zaimponowało mi to, że jest niezwykle zamożny, a jednocześnie nigdy nie widziałem u nikogo takiego szacunku do drugiego człowieka. Nigdy nie zaobserwowałem, by nosek mu się zadarł nawet na milimetr do góry. By potraktował kogoś z góry.
Wiele razy spotykaliśmy się i rozmawialiśmy. Ciekawiło mnie, jak on to robi, że prowadzi z sukcesami tak wielką firmę. Wiesz, często jest tak, że za plecami mówi się, że szef to idiota, a u niego wszyscy chcą pracować. Kalicki zatrudnia w firmie bardzo dużą część swojej rodziny. To też bardzo często rodzi konflikty. Ale nie tutaj. Ludzie pracują z nim po 10, 15, czy nawet 20 lat. Pytałem, jak to robi, a on przekazał mi wiele wartościowych rzeczy, które wykorzystywałem w życiu i siatkówce. Wykorzystuję je nawet dzisiaj, prowadząc Projekt, z którym wciąż mogę w tym sezonie wygrać ligę.
Wywarł na mnie wielkie piętno, gdy miałem dwadzieścia kilka lat i kogoś takiego potrzebowałem. Można powiedzieć, że w jakimś sensie zastąpił mi też tatę.
Skoro Projekt jest w półfinale PlusLigi i bije się o wielki finał z Zawierciem, opisz mi w jednym zdaniu każdego zawodnika pierwszej szóstki.
Zacznijmy od Damiana Wojtaszka, bo będzie najłatwiej – biznesmen. Bartek Bołądź ma ksywę „klakierek”. Chłopaki śmieją się z niego, bo czasami wykonuje dziwne dźwięki, podobne do kota.
Kota?
Tak jakby miauczy, poważnie. Ktoś go tak pieszczotliwie nazwał i zostało. Artura Szalpuka najlepiej określić słowem „perfekcjonista”. Ma trochę cech, które ja miałem kiedyś, ale trochę je poskromiłem. Czasami wydaje się, że Artur narzuca na siebie za dużo: patrzy na wszystko, przelicza, analizuje. Taki siatkarski komputer. Nasz rozgrywający, Jan Firlej? Mózg, po prostu. Jurij Semeniuk to ukraiński niedźwiedź – wielki facet, wykonujący dobrą robotę. Kuba Kochanowski kojarzy mi się najbardziej ze słowem „mistrz”. Kto nam został?
Kevin Tillie.
Stabilizator. Ułożony gość, dający nam balans. A przy tym dwukrotny mistrz olimpijski. To świetna sprawa mieć go w zespole.
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ NA WESZŁO EXTRA:
- Wielka wyborcza gra w PZPN. Oto kulisy
- Były skaut Arsenalu: “Każdy klub chciałby mieć Kiwiora”
- Odmieniec i pracoholik. Droga Adriana Siemieńca z Czeladzi do Sewilli