Jeszcze nigdy nie zdarzyło się w polskiej piłce, by zagraniczny właściciel wzniósł klub na wyższy poziom. Przyciągamy jedynie anonimowe fundusze, biernych biznesmenów lub zwykłych hochsztaplerów. Pogoń Szczecin chce zostać pierwszym klubem, któremu zagraniczny kapitał pozwoli przebić szklany sufit. Interesuje się nią irańsko-kanadyjski multimilioner. Dotychczasowi właściciele, z Jarosławem Mroczkiem na czele, brutalnie szczerze mówią o swoich planach: nie wydadzą na „Portowców” już ani złotówki, bo chcą zapewnić sobie wygodną i spokojną starość.
Piotr Koźmiński z goal.pl informuje o zagranicznym krezusie, który chciałby przejąć większościowy pakiet akcji w Pogoni Szczecin. To urodzony w Iranie Alex Haditaghi, uchodźca, który jako jedenastolatek wyemigrował z rodziną do Kanady, gdzie dorobił się na rynku nieruchomości. Jego majątek wycenia się na około 450 milionów dolarów. Dziś działa także w Grecji, Hiszpanii i Turcji, a w przyszłości pewnie też w Polsce. Jarosław Mroczek deklarował nam rok temu, że nie sprzeda klubu w ręce funduszu, który chce dorobić się na piłce, bo taki układ nie gwarantuje Pogoni rozwoju. Woli takiego inwestora, który chce zareklamować siebie i swoją firmę na polskim rynku.
Haditaghi wydaje się mieć właśnie taką motywację. Równolegle do budowy luksusowego zamkniętego osiedla Hamptons Greece, inwestycji z 228 nowoczesnymi willami wartej 520 milionów euro, zainwestował w tamtejszą AO Kavalę. W Grecji jednak sparzył się na piłce. W klubie wytrwał ledwie przez rok. Ostatnio był bliski zakupu Atromitosu Ateny, lecz w artykule Koźmińskiego czytamy, że widzi w Polsce większe perspektywy na odniesienie sukcesu i ceni fakt, że… w naszym futbolu nie ma korupcji.
Celuje w pierwsze trofeum Pogoni w historii i zaistnienie na arenie europejskiej. Początkowo miałby nabyć, o czym informuje już Daniel Trzepacz z pogonsportnet.pl, 20-30% akcji klubu i już tej zimy wpompować do niego kilkanaście milionów złotych na transfery, które pozwolą “Portowcom” na walkę o podium jeszcze w tym sezonie. Z czasem miałby poznawać organizację, środowisko, otoczenie i w konsekwencji zwiększać swoje wpływy w Dumie Pomorza. Taka opcja ma być bezpieczna dla Pogoni – hochsztapler raczej nie zgodzi się na pompowanie milionów bez autonomicznej decyzyjności, ale też dla inwestora – nie wejdzie grubym majątkiem w biznes, którego nie zna, najpierw wybada teren.
Aktualni właściciele „Portowców” – o ile w ostatnich miesiącach nic w ich podejściu się nie zmieniło – nie chcą zarobić na tej transakcji. Wolą, by pieniądze zostały wpompowane w klub oraz – w pierwszej kolejności – w spłatę zadłużenia. Sam Mroczek nadal ma kierować klubem, a docelowo pozostałby w strukturach klubu jako honorowy prezes. W przyszłości zarządzanie znalazłoby się w rękach Tana Keslera, tureckiego menedżera, który ostatnio pracował w Hull City w roli wiceprezesa.
Możemy być pewni, że Haditaghi został lub zostanie prześwietlony z góry na dół, bo Mroczek postawił sobie za cel oddanie Pogoni jedynie w ręce człowieka, co do którego będzie miał stuprocentową pewność. Prezes Dumy Pomorza potwierdza zresztą na łamach klubowych mediów, że „prowadzi zaawansowane rozmowy z bardzo poważnymi partnerami”. Faktem jest, że kanadyjski milioner był w Szczecinie na meczu z Jagiellonią i prowadził rozmowy w urzędzie miasta. To wszystko wygląda naprawdę obiecująco.
Dlaczego Pogoń musi zostać sprzedana?
Teoretycznie Pogoń mogłaby dalej funkcjonować z Jarosławem Mroczkiem u steru i wcale nie czekałaby ją zła przyszłość. Klub jest zdrową strukturą, ma mocne fundamenty w postaci prężnej akademii, dużej bazy kibicowskiej oraz nowego stadionu i – co najważniejsze – potrafi sam na siebie zarobić. Obecny układ właścicielski gwarantuje solidną i bezpieczną egzystencję, lecz nie da „Portowcom” już czegoś ekstra.
– Włożyliśmy w klub łącznie około trzydziestu milionów złotych. Rezygnowaliśmy z dywidend. Kupowaliśmy akcje klubu. Podnosiliśmy jego kapitał. Dawaliśmy pożyczki, a wszystkie później przekonwertowaliśmy na akcje. Nie chcemy już wykładać pieniędzy na Pogoń. Nie dlatego, że ich nie mamy. Po prostu włożyliśmy już ich naprawdę dużo. Może są w Polsce ludzie, dla których nie byłyby to znaczące sumy, ale na nas robią one wrażenie. (…) Musimy zostawić sobie środki na spokojne życie. Mentalnie i fizycznie jestem jeszcze w dobrej formie, moi koledzy też, ale czas płynie niestety nieubłaganie. To przyspiesza nasz proces decyzyjny… – mówił nam o przyczynach szukania inwestora Jarosław Mroczek.
„Jedziemy po bandzie”. Pogoń w obliczu 27,5-milionowej straty [REPORTAŻ]
Budowa szczecińskiego klubu przebiegła naprawdę modelowo. Zaczęło się w 2007 roku od IV ligi, którą obecna Pogoń dostała w spadku po Antonim Ptaku. Dwa lata później spółka EPA, firma Jarosława Mroczka, Tomasza Adamczyka i Jacka Romana, prężnie działająca wtedy na rynku energii wiatrowej, została poproszona o pomoc przy opłacaniu pensji niektórych piłkarzy. Biznesmeni zgodzili się i kupili pięćdziesiąt akcji odradzającego się klubu. Wciągnęli się. Po kolejnych dwóch latach mieli 44% akcji, a w 2015 roku objęli ich większościowy pakiet – 91,55%. – Najpierw był kawałek palca, potem ręki i człowiek zorientował się: Jezu, jak ja daleko zabrnąłem – opowiadał Mroczek o tym procesie na łamach „Przeglądu Sportowego”.
Trzydzieści milionów zainwestowanych przez piętnaście lat na nikim w polskiej piłce nie robi wrażenia. To kwota, którą Nowy Sącz wpompował w lokalną Sandecję, dziś tułającą się po trzeciej lidze, w zaledwie cztery lata. Pierwszoligowa Wisła Płock dostanie o kilka milionów więcej na przestrzeni dwudziestu czterech miesięcy. Na dłuższą metę niezwykle trudno byłoby utrzymać się w czołówce Ekstraklasy bez wsparcia właścicielskiego, nawet jeśli to miałoby być przekazywane w formie pożyczek. Michał Świerczewski przekazał w ten sposób Rakowowi w ostatnich latach kilkadziesiąt milionów złotych. Legia zadłużyła się u Dariusza Mioduskiego na 54 bańki. Właściciele Pogoni nie udzielają już nawet kredytów. Kiedy brakuje pieniędzy, szukają ich po lokalnych przedsiębiorcach.
Pogoń chciałaby nie tylko zachować sportowy status quo, ale ma swoje marzenia i zamierza dzielnie o nie walczyć.
Już zresztą walczy. Mieliśmy w polskiej piłce wiele klubów, które dobijały na chwilę do ligowej czołówki, lecz szybko z niej wypadały, bo za wynikiem sportowym nie szedł żaden sukces organizacyjny. Przykład pierwszy z brzegu – Piast Gliwice po mistrzostwie Polski nadal był skromnym klubikiem, tylko na chwilę trochę bogatszym i dziś prosi miasto o czternaście milionów złotych, bo inaczej może nie dostać licencji na wiosnę. Inny przykład – Jagiellonia zrobiła mistrza z dziesiątym budżetem płacowym w lidze, jej finanse mocno podupadły po czasie sukcesów za Probierza i Mamrota, teraz oczywiście napuchną dzięki Lidze Konferencji. Pogoń nie poszła tą drogą, choć też miała swoje zawirowania. Gdy dobiła do czołówki, już w niej została. Rozwinęła nie tylko działkę sportową, ale też – a może nawet przede wszystkim? – tę biznesową.
Pokazują to coroczne raporty finansowe Ekstraklasy opracowywane dziś przez Grant Thornton, a wcześniej przez Deloitte. Ten za sezon 23/24 plasuje „Portowców” na czwartym miejscu w lidze, jeśli chodzi o przychody. I to wcale nie tak, że zbudowały je transfery. Wręcz przeciwnie, stanowiły one jedynie dwanaście procent wpływów do szczecińskiego budżetu.
Zestawienie uwzględniające transfery wyglądało następująco:
- Legia Warszawa – 267,03 mln zł przychodów
- Lech Poznań – 123,1 mln zł
- Raków Częstochowa – 114,6 mln zł
- Pogoń Szczecin – 90,79 mln zł
- Śląsk Wrocław – 68,58 mln zł
A to niewliczające wpływów z transferów:
- Legia Warszawa – 188,02 mln zł
- Raków Częstochowa – 109,32 mln zł
- Lech Poznań – 86,34 mln zł
- Pogoń Szczecin – 79,54 mln zł
- Jagiellonia Białystok – 57,03 mln zł
Słowem – biznes wokół Pogoni jest dobrze rozhulany. Dużym kopem motywacyjnym do osiągnięcia takich przychodów było wygenerowanie w sezonie 22/23 gigantycznej straty w kwocie 27,5 milionów złotych, czemu poświęciliśmy kiedyś osobny reportaż. Po tym fatalnym bilansie władze Pogoni podjęły szereg działań, by jak najszybciej odrobić pieniądze i to im się udało. Za ostatni sezon wygenerowali o 33,38 milionów złotych większe przychody.
Złożyły się na to…
- doskonałe zarabianie na dużej bazie kibicowskiej – Pogoń ma piątą największą grupę sympatyków w Polsce (160 tysięcy), co przełożyło się w 23/24 na piątą największą średnią frekwencję w Ekstraklasie (17 265) i najwyższe średnie wypełnienie stadionu spośród obiektów przekraczających dwadzieścia tysięcy krzesełek (82%);
- w efekcie „Portowcy” wycisnęli 20,96 milionów na dniu meczowym (o 8,2 miliony więcej niż przed rokiem);
- sprzedali 13 198 koszulek, co było trzecim wynikiem w Polsce, nieznacznie niższym niż w przypadku drugiego Lecha;
- zanotowali w całościowym ujęciu o 73% większe wpływy za merchandising, w dużej mierze dzięki otwarciu na stadionie sklepu kibica;
- o 16,3 miliony złotych zwiększyli przychody komercyjne, na co złożyło się głównie zwiększenie wartości umów sponsorskich i reklamowych;
- zarobili o 2,7 miliony złotych więcej na prawach mediowych.
To naprawdę znakomite statystyki, świadczące o tym, że Pogoń spokojnie mogłaby funkcjonować jako niezależny i samofinansujący się byt. Byt zdrowy, ale jednak bez żadnej nutki szaleństwa. Nie ma przypadku w tym, że w dwóch ostatnich oknach transferowych „Portowcy” pozwolili sobie na ściągnięcie jedynie trzech piłkarzy. Bo skoro sami siebie finansują, to najpierw muszą zarobić, żeby wydać. A jeśli nie zarobią, zawsze odbije się to na sytuacji sportowej.
A w piłce często trzeba zainwestować, żeby zarobić – na przykład poprzez awans do pucharów.
Właśnie po to jest potrzebny Pogoni właściciel, który sypnie gotówką, jeśli będzie tego wymagać sytuacja. I kiedy nadejdzie szansa walki o puchary, to zawsze znajdą się na nią środki.
Sztuka, która jeszcze nikomu się nie udała
Oddanie klubu w ręce zagranicznego właściciela to niezwykle ryzykowna transakcja, na której… jeszcze żaden klub nie wyszedł dobrze. Wizje chińskich miliarderów, hojnych szejków lub koncernów pokroju Red Bulla inwestujących w polską piłkę możemy pozostawić w sferze marzeń. Obcokrajowcy często przewijają się w kontekście zakupu jakiegoś klubu w naszym kraju, ale bardzo rzadko są to wiarygodni ludzie. Nawet Pogoń ma w swojej niedalekiej historii słodko-gorzkie wspomnienia z Sabrim Bekdasem.
Turecki biznesemen miał wielkie ambicje, ściągał poważnych piłkarzy, płacił dużo i zdobył wicemistrzostwo, by niedługo później piłkarze byli wyrzucani z mieszkań, bo klub nie płacił za wynajem i musieli sami opłacać paliwo w drodze na mecze. Bekdas obraził się, gdy nie mógł się dogadać z miastem po zmianie władzy. Sprzedał piłkarzy i co tylko się dało, zostawiając klub w mizernej kondycji finansowej. Nie da się powiedzieć też, że na zagranicznej sprzedaży profitują bądź profitowały inne polskie marki piłkarskie.
- Mada Global w Lechii Gdańsk – niepłacenie piłkarzom, dziwne zarządzanie, niejasne powiązania, znikoma transparentność i nielogiczne transfery; w zasadzie wszystko w tym klubie budzi wątpliwość.
- Pacific Media Group w GKS-ie Tychy – fundusz ten doprowadza do spadków kolejne kluby będące w jego władaniu, a i tyszanie nie radzą sobie pod jego kierownictwem specjalnie dobrze, w dodatku muszą wspomagać się miejskimi kroplówkami, choć są już prywatnym tworem.
- Vanna Ly i Mats Hartling – najbardziej kuriozalna historia właścicielska w dziejach polskiego futbolu.
- Dieter Burdenski / Hudsdörferowie w Koronie Kielce – wraz z Krzysztofem Zającem u steru w ledwie trzy lata doprowadzili do kompletnego rozkładu klubu.
- Josef Wernze w Lechii Gdańsk – niby miał na koncie sukces (wygranie Pucharu Polski), ale stworzył przy tym przedziwną strukturę – ściągał wagony przepłaconych piłkarzy, wpadł w gigantyczne długi, notorycznie borykał się z zaległościami w wypłatach i sankcjami Komisji Licencyjnej.
Nie dopisujemy do tego grona Gregoire’a Nitota, bo gdy ten przejmował Polonię Warszawa miał już polskie obywatelstwo i przez wiele lat prowadził nad Wisłą swój biznes. To akurat pozytywna historia. Powiązania z zagranicznym kapitałem mieli też właściciele Legii Warszawa (ITI), Górnika Zabrze (Allianz Polska) czy obecnie Cracovia (fundusz CVC, który objął kontrolę nad Comarchem), lecz w każdym z tych przypadków mówimy o polskich firmach zarządzanych przez Polaków. Cały czas czekamy na pozytywną historię zagranicznego kapitału kierującego klubem z Ekstraklasy.
Nasza piłka przyciąga hochsztaplerów. Kupując klub, często za symboliczną kwotę, dostajesz w posiadanie prawo do grubej transzy z telewizji, nowoczesnego stadionu i często również miejskiego wsparcia, a w dodatku zawierane przez ciebie kontrakty objęte są klauzulą tajności. Nie trzeba wielkiej gimnastyki, by skutecznie wyprowadzać pieniądze z takiej spółki. Jarosław Mroczek to bardzo odpowiedzialny facet. Pogoń zdefiniowała jego całe życie. Nie chce być postrzegany jako ten, który lekkomyślnie odda ją w niepowołane ręce jak Bogusław Cupiał zrobił z Wisłą Kraków.
Prezes i właściciel „Portowców” nie działa pod presją czasu. Na sprzedaż klubu dał sobie kilka lat. Zadeklarował, że zgodzi się tylko na inwestora, co do którego będzie stuprocentowo pewny. Grzecznie podziękował inwestorom ze Stanów Zjednoczonych, Zatoki Perskiej i Szwajcarii, z którymi prowadził już zaawansowane rozmowy, lecz nie miał co do nich pełnego przekonania. Na ostatniej prostej odmówił też biznesmenowi, u którego podejrzewał powiązania z rosyjskim kapitałem. Każdego z potencjalnych kandydatów Pogoń szczegółowo prześwietla, niekiedy przez kilka miesięcy. Odrzuca przedsiębiorców z podejrzanych rynków, grupy prowadzące siatki klubów czy tych, którzy, tak zwyczajnie, chcą zarobić. Mroczkowi marzy się inwestor, który nie zmienia wewnętrznego regulaminu klubu, według którego właściciele nie mogą wypłacać sobie żadnej dywidendy z wypracowanych zysków.
To wszystko wygląda naprawdę poważnie.
Jeśli coś zapala nam lampkę ostrzegawczą przy Haditaghim, to… jego słowa. W rozmowie z Piotrem Koźmińskim biznesmen użył niezdrowych ilości lukru. Słodkopierdząco mówił, że Pogoń to coś więcej niż klub, to bijące serce miasta, wizja pierwszego trofeum w historii jest dla niego pociągająca i nie byłby to dla niego zwykły biznes, a szansa, żeby stworzyć coś wyjątkowego. Jego kwiecisty język najmocniej dał się we znaki, gdy mówił o stadionie “Portowców”:
– Piłkarski stadion to nie tylko miejsce rozgrywania spotkań, to świątynia dla duszy. Wielu wierzy, że tylko kościoły, meczety czy synagogi są domami bożymi. Ale według mnie atmosfera stadionu też ma coś z tego, kreuje własną “świętość”. Kiedy słychać pierwszy gwizdek, kiedy nasz ukochany zespół jest już na boisku, stadion staje sie gleboko oddychajacą katedra jedności i pasji. To tu, słysząc śpiewy i doping znajdujemy coś niepowtarzalnego. Coś większego od nas samych. Na stadionie jesteśmy jakby w innej rzeczywistości. Na zewnątrz różnimy się pod względem finansów, rasy, religii… Ale na stadionie, gdy piłka wpada do siatki, to nie ma żadnego znaczenia. W tym momencie nie jesteśmy sobie obcy. Jesteśmy braćmi i siostrami, wpadamy sobie w objęcia, przybijamy piątki, świętujemy z ludźmi, których być może już nie spotkamy.
No cóż, jeśli mielibyśmy wyobrazić sobie retorykę losowego kanciarza przed zakupem klubu, to wyglądała ona właśnie tak. Za wcześnie by mówić, że Pogoń wiele zyska na przejściu w ręce zagranicznego inwestora. Ale jeśli ktoś wreszcie ma to zrobić jako pierwszy, to właśnie „Portowcy”.
WIĘCEJ O WŁAŚCICIELACH KLUBÓW:
- Strzałkowski: Skład Jagiellonii jest wart tyle, ile noga napastnika Ajaksu. Znamy swoje miejsce
- “Stal Mielec w City Football Group? Podpisuję nawet jutro!”. Jak sprzedać polski klub?
- Miłostki i kaprysiki. O bogaczach w polskim futbolu
fot. FotoPyK