Jako dziecko biegał na nartach i grał w piłkę. Jego idolem był Thierry Henry. Konkurs, w którym jego rodak został mistrzem olimpijskim, obejrzał dzięki… mamie. Gregor Deschwanden postawił jednak na skoki narciarskie i w sobotę w Wiśle był o krok od zostania pierwszym od sześciu lat zawodnikiem spoza krajów „Wielkiej Szóstki”, który wygrał zawody Pucharu Świata. Zajął drugie miejsce, minimalnie przegrywając z Danielem Tschofenigiem. W dużej rozmowie z Weszło szwajcarski skoczek opowiada o swoich początkach, fascynacji Janne Ahonenem, trenerze, który ubóstwiał Funakiego, jednej nodze krótszej od drugiej i realiach skoków w Szwajcarii.
JAKUB RADOMSKI, SEBASTIAN WARZECHA: Co wiedziałeś o skokach narciarskich, gdy zaczynałeś je uprawiać?
GREGOR DESCHWANDEN: W zasadzie nic. Nie znałem żadnych zawodników, naprawdę. Nawet gdy sam już skakałem, nie oglądałem tego sportu w telewizji. Lubiłem skakać, bo to dawało mi adrenalinę. Uwielbiałem też przynależność do grupy, podróże z rówieśnikami. Dopiero gdy miałem 13 albo 14 lat, zacząłem powoli oglądać zawody w telewizji.
Miałeś niecałe 11 lat, gdy Simon Ammann na igrzyskach w Salt Lake City w 2002 roku wywalczył dwa złote medale.
Pamiętam, że robiłem coś w domu i nagle mama mówi: „Hej, chłopak ze Szwajcarii prowadzi po pierwszej serii!”. A ja na to: „Dobra, to obejrzyjmy”. Wtedy pierwszy raz śledziłem skoki na igrzyskach. Dopiero później z chłopakami z klubu zaczęliśmy jeździć do Engelbergu. W Polsce była Małyszomania, a my mieliśmy coś podobnego, ale w mniejszej skali, na rzecz Simona. On miał w sobie pewien urok. Roger Federer zawsze miał aurę dżentelmena. Simon jawił się bardziej jako prosty chłopak, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Wiemy, że wtedy powstała nawet o nim piosenka. Lubisz ją?
Niezbyt ją pamiętam. Ale w pewnym momencie zakazano jej emisji w szwajcarskim radiu, bo nie każdemu się podobała. To jednak pokazuje, jak szalona była jego popularność, że zrobiono o nim piosenkę. Powstał też duży fanklub.
Twoim wielkim idolem był jednak nie Ammann, tylko Janne Ahonen. Co cię w nim pociągało?
Ta jego lodowatość, chłód. Być może wcielał się w pewną rolę, ale wydawał się jeszcze bardziej chłodny, gdy zakładał tę swoją maskę. To było moje marzenie – mieć podobną, ale nigdy nie udało mi się takiej zdobyć (śmiech). Poza tym Janne wtedy świetnie skakał. Bardzo często wygrywał, gdy oglądałem go na żywo w Engelbergu.
CZYTAJ TEŻ: JANNE AHONEN. “MASKA” O WIELU TWARZACH
Miałeś jakiś moment, gdy pomyślałeś, że możesz w skokach daleko zajść?
Jako junior – nigdy, bo byłem przeciętny. W mistrzostwach świata juniorów moje najlepsze miejsce to 38. pozycja w 2011 roku. Nic nie wskazywało na to, że jestem utalentowanym skoczkiem. Dużo zmieniło moje pierwsze i zarazem ostatnie zwycięstwo w Pucharze Kontynentalnym, które odniosłem w 2013 roku w Sapporo.
Prawie 12 lat temu.
Wtedy pierwszy raz pomyślałem: „Ja naprawdę potrafię dobrze skakać”. Ale miałem 22 lata. Są zawodnicy, którzy w tym wieku mają już np. tytuły mistrzów świata.
Dziś masz 33 lata. Historia Piusa Paschke, starszego od ciebie o rok, który odnosi zwycięstwa i prowadzi w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, jest dla ciebie inspiracją?
Tak, bo pokazuje, że w skokach narciarskich nigdy nie jesteś za stary, jeżeli potrafisz dostosować się do nowych przepisów i masz chęci by zmieniać swój styl. Pius pokazuje to w fantastyczny sposób. Generalnie jest tak, że gdy jesteś młodszy, to masz więcej energii, a później pojawiają się problemy. Ale przy odpowiedniej adaptacji i solidnej technice wiek staje się tylko liczbą.
Są też inni zawodnicy, u których inspiracją jest dla mnie właśnie technika. Mieliśmy w naszym klubie trenera, który był wielkim fanem Kazuyoshiego Funakiego. Więc musieliśmy siedzieć jak Japończycy, utrzymywać pozycję jak Japończycy. Ale moja pozycja nigdy nie była dobra, wyglądała jak gówno. Zwłaszcza moje ręce. Ale tak to jest – masz trenerów, którzy mają swój własny pomysł na skok. Podpatrywałem często technikę Dawida Kubackiego, ale patrzyłem też na Daniela Andre Tande, który również jest wysoki. To podsunęło mi nieco w kwestii tego, jak powinny wyglądać niektóre momenty mojego skoku. Nawet jeśli nigdy nie będę skakać jak Daniel w najlepszych czasach i nigdy nie odbiję się jak Dawid, to pokazało mi, w jaką stronę mogę iść i jak musi się zmienić moja technika. W skokach pewne rzeczy możesz wyciągnąć, ale generalnie musisz znaleźć własną drogę, bo nawet jeśli jesteś tego samego wzrostu, to wiele spraw się różni.
Ile razy myślałeś o tym, żeby skończyć ze skokami?
Wiele.
Kiedy było najgorzej?
Pomiędzy 2017 a 2019 rokiem. To był dla mnie trudny czas. Próbowałem znaleźć sposób na dobre skoki, mieliśmy też nowego trenera kadry, Ronny’ego Hornschuha. Miał naprawdę dobre pomysły, ale czułem, że nie jestem w stanie zrobić tego, czego ode mnie chce. Chciałem zmienić swoje skoki, ale to mi nie wychodziło. Przez trzy lata próbowałem wszystkiego. Miewałem lepsze zawody, ale najczęściej było po prostu słabo. Walczyłem o to, by wejść do drugiej serii. Wtedy naprawdę myślałem o skończeniu kariery. Ale w każdym takim sezonie trafiały się pojedyncze dobre skoki. Pamiętam, jak pojechałem do Planicy i poleciałem nagle na 230 metrów. To był taki skok z niczego, bo całą zimę skakałem naprawdę źle. Ale on w pewnym sensie przykrył wszystko co negatywne w tamtym sezonie. Od razu myśl: „Dobra, jednak nie kończę kariery”. Ale zdecydowałem, że potrzebuję planu B i zacząłem studiować ekonomię. To było w 2018 roku. Miałem przynajmniej coś, do czego mogłem odejść ze skoków. Poznałem innych ludzi, spoza tego środowiska. Mogłem skupić się na innych rzeczach.
Miałeś też w przeszłości problemy z kręgosłupem. Podobno jedna z twoich nóg była przez to o kilka centymetrów krótsza od drugiej.
To działo się właśnie w okresie, gdy Ronny był trenerem. Przyszedł do nas nowy fizjoterapeuta, André Kiesewetter, który jest też chiropraktykiem. Wciąż zresztą działa w naszym sztabie. Kiedy przyszedł, spojrzał na mnie i powiedział: „Kompletnie brak ci balansu, masz wyżej prawe ramię, wyżej prawe biodro”. I tak było. Dlatego zaczęliśmy proces „prostowania” mojego ciała. To bardzo pomogło mojej technice, bo do tamtej pory moje prawe ramię zawsze szło do przodu. A on powiedział mi, że to przez to, że moja jedna noga jest nieco krótsza, więc wybijam się zawsze z jednej strony. Dlatego ramię musiało robić ruch „kontrujący”. Po całym tym procesie musiałem się na nowo zaadaptować, ale odnalazłem balans. To trwało długo, dwa lata. Sporo było w tym czasie sesji, sporo strzykania kręgami. Ale teraz wszystko w moich skokach pracuje lepiej.
Wspomniałeś Ronny’ego Hornschuha, który jednak nie jest już waszym trenerem. Przed sezonem 2023/24 do waszej kadry przyszedł Norweg Rune Velta. Obawiałeś się tej zmiany? Rune był w końcu niedoświadczonym trenerem.
Ta nominacja była dla nas sporą niespodzianką. Nikt o niej nie wiedział. Nasza dyrektorka była Norweżką. Teraz już opuściła Szwajcarię, ale to ona zatrudniła Rune. Słyszało się sporo nazwisk, ale nic o Velcie. Bardziej bałem się innych, które wymieniano, bo one oznaczałyby, że nie nastąpi żadna duża zmiana.
Czyli chciałeś zmiany?
Tak. Przez kilka lat mieliśmy w kadrze idee niemieckie, które przyniósł Ronny. Gdy przyszedł Rune, dostaliśmy pomysły z Norwegii. A oba te kraje mają pomysły, które w skokach działają. Bardzo czekałem na to, by je połączyć. Z Rune od razu przyszły wyniki, a to dużo daje.
Kilka lat temu powiedziałeś, że przyszłością szwajcarskich skoków powinni być Dominik Peter i Sandro Hauswirth. Ten drugi aktualnie skacze słabiej, a pierwszy zakończył karierę. Jak więc wygląda przyszłość skoków w Szwajcarii?
W skokach nie da się mieć pewności, że ktoś zostanie kolejnym świetnym skoczkiem. Mamy zawodników, którzy mogą w przyszłości skakać na dobrym poziomie. Felix Trunz jest teraz w Pucharze Świata. Przez lato skakali też Juri Kesseli i Yannick Wasser. Mamy również Remo Imhofa. Oni wszyscy mają pomiędzy 18 a 21 lat. Myślę, że jeden z nich – a może nawet wszyscy – będą mieli świetną przyszłość. Nie martwię się o to.
Mówisz o młodych skoczkach. A jak w ogóle zaczęła się twoja przygoda ze sportem?
Mam starsze rodzeństwo – dwóch braci i siostrę. Gdy przyszedłem na świat, oni biegali na nartach. W Horw, naszym miasteczku, działał klub, który reprezentowali. Latem moje rodzeństwo biegało na orientację, jeździło na rowerze. Też zacząłem to robić – biegałem na nartach, ale również grałem w piłkę. Kiedyś bardzo interesowałem się tym drugim sportem. Moim idolem był Thierry Henry, ze względu na niego kibicowałem Arsenalowi. Do dziś jego numer, czternastka, ma dla mnie coś ze świętości. W młodości jeździłem na większość domowych i wyjazdowych spotkań FC Luzern. Teraz śledzę ich wyniki, ale brakuje mi na to czasu.
Pamiętasz jakieś sukcesy w tych dyscyplinach?
Byłem wysoki, ale szybki i na boisku piłkarskim ustawiano mnie w linii pomocy, czasami wspierającego obrońców. Byłem dość daleko od napastników. Pamiętam turniej Coca-Cola Cup, rozgrywany na małym boisku, bez bramkarzy. Graliśmy świetnie, mi też dobrze szło, ale ostatecznie nie wygraliśmy zawodów. Za to w zmaganiach na nartach stanąłem kiedyś na trzecim stopniu podium mistrzostw Szwajcarii do lat 14 w kombinacji norweskiej. Ale to raczej już wtedy nie było dzięki moim umiejętnościom biegowym (śmiech).
Bo wygrały skoki.
Miałem siedem albo osiem lat, gdy pojawił się trener z klubu, który miał swoją, charakterystyczną dla siebie grę, imitującą skoki narciarskie. Odbywała się w hali: ślizgaliśmy się na ławce, na której był ręcznik i wykonywaliśmy skok na matę. Uwielbiałem to. Powiedziałem kiedyś: „Chcę to robić naprawdę. Pragnę naprawdę skakać na nartach”. Pojawiły się pierwsze zawody: to był taki trójbój – najpierw narciarstwo alpejskie, później skoki, a na koniec bieg na nartach. Polubiłem skoki, choć nie nazwałbym tego miłością od pierwszego wejrzenia.
Dlaczego?
Bo się bałem. Pamiętam do dziś, jak wróciłem do domu i rzuciłem gdzieś narty w kąt. Przez rok nie skakałem. Później przyszedł do mnie trener i powiedział: „Gregor, mamy teraz młodszą grupę, chłopaków w twoim wieku”. Wcześniej ćwiczyłem ze starszymi, co nie było dla mnie komfortowe. Po tej zmianie wróciłem i już zostałem przy skokach.
A propos strachu. Słyszeliśmy, że wasza podróż z Ruki, z poprzednich zawodów Pucharu Świata, była pełna wrażeń. Co się stało?
Wiecie pewnie, jak to czasami bywa, gdy opowie się coś dziennikarzom tabloidu. W Szwajcarii taką gazetą jest „Blick”. Ludzie pracujący w takich miejscach lubią dramatyzować. Ale ujmę to tak: mieliśmy szczęście, że trafił nam się dobry kierowca i żadne auto nie nadjeżdżało z naprzeciwka, bo nasz autobus przez oblodzenie drogi rzucało na prawo i lewo. Na szczęście działo się to na mniej więcej kilometrowej prostej, więc kierowca musiał po prostu powolutku hamować. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, że oglądałem coś na telefonie i nagle poczułem, że jakoś dziwnie jedziemy (śmiech). Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, choć w mediach brzmiało to nieco dramatycznie. W Niemczech takim „Blickiem” jest „Bild”. W Polsce też chyba macie podobne gazety.
Zgadza się, np. „Fakt”. Jesteś skoczkiem wyjątkowo związanym z naszym krajem, bo twoja dziewczyna jest Polką. Jak idzie ci nauka języka?
Nie jest łatwy. Macie w języku polskim siedem przypadków i słowa czasami trochę się różnią. Znam trochę wyrazów, ale nauczyłem się ich w czasie teraźniejszym. Gdybyście zapytali mnie: „Co robiłeś ostatnio?”, albo: „Jak twój skok w ostatnim tygodniu?”, nie byłoby mi łatwo poprawnie odpowiedzieć. To jest dość trudne w języku polskim. Często mam problem z wyczuciem związku między różnymi czasami.
Mówię czasami po polsku do mamy mojej partnerki i innych osób z rodziny Marii. Gdy ktoś używa niemieckiego i myli czasy albo używa niewłaściwych słów, ja i tak rozumiem, co chce przekazać. Myślę, że podobnie jest ze mną, gdy mówię po polsku i używam wyłącznie czasu teraźniejszego.
Potrafisz wymówić nazwę miasta, z którego pochodzi twoja partnerka?
Brzeszcze [Deschwandenowi poszło naprawdę nieźle – przyp. aut.]. W tej okolicy wszystkie nazwy miast to łamacze języka! Taki Oświęcim, Pszczyna albo Czechowice-Dziedzice.
Co najbardziej zaskoczyło cię w Polsce, gdy lepiej ją poznałeś?
Gdy byłem tu 15 lat temu, Polska wyglądała inaczej. Ale teraz, gdy jestem w dużym mieście, np. Krakowie, czuję się, jakbym był w Zurychu. Pochodzę z małego szwajcarskiego miasteczka i kiedy kilka lat temu pierwszy raz mieszkałem przez miesiąc w Krakowie, zdziwiło mnie to, jak wiele rzeczy można tam robić. Zaskoczyła mnie na pewno różnorodność restauracji w Krakowie. Nocne życie w tym mieście też jest całkiem przyjemne.
Jak bardzo ty jesteś dzisiaj popularny w Szwajcarii? Myślisz, że jesteś w TOP 40 sportowców ze swojego kraju?
Szczerze? Może przemawia przeze mnie skromność, ale nie wiem, czy w ogóle jestem w setce. W ubiegłym sezonie mieliśmy chyba 10 alpejczyków, którzy stawali na podium Pucharu Świata. Do tego trzy osoby w biegach narciarskich, którym udała się ta sztuka. Poza tym wciąż niezwykle popularny jest Federer, mimo że zakończył już karierę. Do tego jeszcze piłka nożna i hokej, który stał się w Szwajcarii czymś dużym. Mam więc konkurencję. Pamiętajmy też, że ze sportowcami rywalizującymi w kaskach jest tak, że ludzie często bardziej kojarzą nasze nazwiska niż twarze. Szwajcarzy ze skoczków wciąż najbardziej kojarzą Ammanna. Na drugim miejscu byłby Andreas Kuettel, który został mistrzem świata. Ja byłbym trzeci albo może nawet czwarty.
Nasza telewizja nie pokazuje dziś wszystkich konkursów. Myślę, że robiłaby to, gdybyśmy regularnie stawali na podium. Wtedy szybko by się to zmieniło i konkursy na powrót byłyby w telewizji. Ale na razie ogranicza się to do Engelbergu i Turnieju Czterech Skoczni.
W skokach mamy „Wielką Szóstkę” krajów, ale w niektórych z nich i tak są problemy. Choćby w Norwegii często brakuje kibiców. Ważne więc dla skoków jest, by te mniejsze nacje częściej stawały na podium.
To jest sfera, gdzie musi zadziałać kilka rzeczy równocześnie aby uczynić skoki sportem bardziej międzynarodowym i, żeby przyciągnąć więcej ludzi przed telewizory. FIS musi współpracować z komitetami organizacyjnymi, federacjami i lokalnymi klubami. To na pewno złożony proces. Dziś w każdym tygodniu patrzysz na podium i widzisz Austriaków, Niemców, Austriaków i Niemców. Choć akurat teraz w Wiśle udało mi się ich przedzielić na pudle. Ale generalnie teraz najlepsi są Niemcy i Austriacy, a czasem pojawią się inni, którzy są blisko. Ważne jest, by skoki były jak najbardziej międzynarodowe. Żeby w krajach takich, jak USA też były coraz bardziej obecne.
Byłeś bliski tego w Wiśle, ale wiesz, kiedy po raz ostatni konkurs wygrał ktoś spoza tej „Wielkiej Szóstki”?
[Gregor chwilę się zastanawia – przyp. aut.]. To był Rosjanin, prawda?
Tak, Jewgienij Klimow. Też Wisła, w listopadzie 2018 roku. I od tamtej pory czekamy. Może właśnie na ciebie?
Długo, ale tak samo jest na przykład w narciarstwie alpejskim. Tam też dominują duże nacje. Czy ja przełamię tę serię? To wie tylko ktoś tam na górze [Gregor pokazuje na niebo – przyp. aut.]. Ale myślę, że mniejsze nacje mimo wszystko zbliżyły się do tych wielkich. Trochę zmieniono przepisy, te obecne nieco im pomagają, ale ten cały proces na pewno potrwa sporo dłużej niż rok.
CZYTAJ TEŻ: WIELKA SZÓSTKA I CAŁA RESZTA. SMUTNA RZECZYWISTOŚĆ MALUCZKICH
Gdzie ludzie teraz częściej cię poznają – w Polsce czy w Szwajcarii?
Na pewno w Polsce.
Naprawdę?
Jestem w Krakowie, pierwszy raz w życiu. Poszliśmy do Forum, byliśmy nad Wisłą. Siedzę tam z godzinę i nagle ktoś mówi: „Cześć. Znam cię. Możemy zrobić sobie zdjęcie?”. Zrobiliśmy. To było zabawne i bardzo miłe. W Szwajcarii sytuacja nie do pomyślenia.
ROZMAWIALI
JAKUB RADOMSKI I SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
CZYTAJ WIĘCEJ O SKOKACH: