Po tym jak w zeszłym roku zaliczył fantastyczną końcówkę sezonu, wiele można było sobie obiecywać po nim w sezonie 2024. Że będzie aż tak dobry, mógł jednak nie spodziewać się nawet on sam. Jannik Sinner w tym momencie jest liderem rankingu ATP, a w trwającym sezonie wygrał dwa turnieje wielkoszlemowe i cztery inne imprezy. Jest najlepszy, po prostu. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ta sprawa dopingowa, która jest nie tyle problemem Jannika, co tenisowych władz.
***
Gdy w listopadzie ubiegłego roku na przestrzeni kilkunastu dni dwukrotnie pokonał Novaka Djokovicia, przy okazji doprowadzając Włochów do triumfu w Pucharze Davisa, wydawało się, ze wreszcie się odblokował. Fakt, przegrał przy tej okazji z Serbem w meczu o tytuł w ATP Finals. Ale mimo tego wszystko wskazywało na to, że Jannik Sinner gra w końcu na miarę swojego potencjału.
A ten sezon tylko to potwierdził.
Włoch w wielkim stylu triumfował w Australian Open już na jego początku. Po drodze po raz kolejny ograł Novaka Djokovicia (fakt, że zmagającego się z problemami zdrowotnymi), a w finale wyszedł ze stanu 0:2 w meczu z Daniiłem Miedwiediewem, który przecież ma spore doświadczenie z wielkoszlemowych finałów. Jannik nie miał żadnego, został więc pierwszym debiutantem, który w meczu o triumf w imprezie tej rangi pokonał mistrza wielkoszlemowego od czasu Stana Wawrinki, który dekadę wcześniej, też w Australii, ograł Rafę Nadala.
A że teraz dorzucił do kolekcji US Open, to ten jego „debiutancki” sezon wypada naprawdę okazale. Bo drugiego tytułu tej rangi w tym samym sezonie, w którym wygrało się pierwszy, do kolekcji nie dorzucił nikt od… 1977 roku! Wtedy Guillermo Vilas triumfował w Roland Garros, zdobywając pierwszy w karierze wielkoszlemowy tytuł, a drugi dorzucił – jak Jannik – na nowojorskich kortach. Po 47 latach oczekiwania taki sukces stał się udziałem Włocha.
I już to powinno wystarczyć by napisać: to jest jego sezon.
***
A on przecież argumentów na poparcie takiej tezy ma więcej. Triumfował jeszcze w Rotterdamie, Miami, Halle i Cincinnati. W turniejach wielkoszlemowych zawsze dochodził co najmniej do ćwierćfinału. Na koncie po wygranej w US Open będzie mieć już 11180 punktów. Z tej sumy w tym roku zgromadził już równe 9000. Drugiego w zestawieniu Race (wyłącznie za ten sezon) Alexandra Zvereva odsadza o niemal 3000.
Na 60 rozegranych meczów Włoch przegrał ledwie pięć. Właściwie zawsze z rywalem z czołówki. Pokonywali go Carlos Alcaraz (w Indian Wells i na Roland Garros), Stefanos Tsitsipas (w Monte Carlo), Daniił Miedwiediew (na Wimbledonie) i Andriej Rublow (w Kanadzie). Do tego walkowerem oddał mecz z Felixem Augerem-Aliassimem w Madrycie, ale on nie liczy się do statystyk.
A więc Włoch ma na ten moment bilans 55-5. To doskonały wynik, niemal 92% zwycięstw. Męczony urazami Carlos Alcaraz, dla porównania, wykręcił w tym roku niezłe 39-9, a grający szalone ilości turniejów Alexander Zverev 56-17. Z kolei Novak Djoković rok temu – gdy wygrał trzy z czterech Wielkich Szlemów – uciułał bilans 56-7. Oczywiście, istnieją wyniki lepsze od Sinnera. Ten sam Nole w 2011 roku zanotował 70 wygranych i 6 porażek, a w 2015 roku niesamowite 82 zwycięstwa i znów ledwie 6 porażek. Roger Federer i Rafa Nadal też mieli swoje wielkie sezony, z podobnymi statystykami.
Ale to już absolutne szczyty. Sam fakt, że przywołujemy te statystyki, pokazuje, jak dobrze gra w tym roku Jannik. Powtórzmy: to jego sezon. Zaczął go przebojowo i, jeśli chodzi o turnieje wielkoszlemowe, tak samo skończył. Przed nim jednak jeszcze trochę grania i jeśli utrzyma formę, to jasno pokaże, że Wielka Trójka ma – w osobach Alcaraza i Sinnera – naprawdę godnych następców.
To Hiszpan z Włochem przecież podzielili się w tym roku Szlemami.
***
Sinner jest przy tym w pewnym sensie idealną przeciwwagą Carlosa. Ten drugi jest żywiołowy, wybuchowy, ale (zwykle) w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dobrze wypada przed kamerami, bo lubi rozmawiać z ludźmi. Zagrzewa się do walki na korcie. Napina biceps, zaciska pięść, często coś krzyknie. Jannik? Raczej cichy, spokojny, opanowany. Nie to, że nie potrafi krzyknąć, ale na ogół nie robi tego zbyt często.
Są pod tym względem trochę jak Roger Federer i Rafa Nadal, zanim w tę rywalizację na stałe wmieszał się jeszcze Novak Djoković. A to się sprzedaje.
Sinner jest przy tym dobrym chłopcem. Wychowanym na grzecznego gościa, zawsze uprzejmego i pełnego zrozumienia dla siebie i ludzi, ale przy tym dążącego do celu. Dom miał raczej skromny, choć bez przesady. Rodzina była usportowiona, ale w różnych kierunkach, sam Jannik miał przecież spory talent do narciarstwa alpejskiego. Niektórzy powiedzieliby nawet, że po prostu widać po nim, że pochodzi z wioski skrytej gdzieś w Tyrolu. Jest w nim w pewnym sensie charakter ludzi z góry – jest uparty, dąży do celu, nie boi się ciężkiej harówki, ale równocześnie pozostaje spokojny i gdy trzeba, jest gotów poczekać na wyniki. Co nie zmienia faktu, że jeśli zajdzie potrzeba, to zaatakuje. Z całych sił.
Tak jest też na korcie. Przekonali się o tym jego wszyscy rywale w Australii, przekonali i w US Open. W finale Taylor Fritz miał swoje szanse, ale zawsze pękał. Sinner pozostawał niesamowicie opanowany i punktował Amerykanina, gdy ten tylko dał mu najmniejszą przestrzeń na zadanie uderzenia. A przecież Włoch w Nowym Jorku właściwie ani przez chwilę nie grał swojego najlepszego tenisa. Miał przebłyski, owszem, ale na dłuższą metę nie pokazał tego, co prezentował w Australii.
A i tak wygrał, do tego stosunkowo łatwo. To też o czymś świadczy.
***
Czy da się być sportowcem bez rys? Może i tak, ale to rzadkość. Swoje za uszami za młodu miał nawet Roger Federer, który lubił rozwalić kilka rakiet. Sinner do niedawna mógł uchodzić za chłopca bez wad, ale w oczach opinii publicznej – a na pewno jej części – od niedawna już takim nie będzie. Bo traf chciał, że akurat przed triumfem w US Open ujawniono, że wiosną wpadł na dopingu.
Owszem, była to minimalna ilość clostebolu (mniej niż miliardowa grama). Jasne, zgodnie z ocenami niezależnych ekspertów nie mogła wpłynąć na postawę Sinnera na korcie. I to w sumie nie budzi sprzeciwów wśród tenisowej społeczności.
Ale już sposób w jaki Jannik został potraktowany – oj, to zdecydowanie wywołało reakcję. Bo przez całą procedurę badania jego sprawy przeszedł absolutnie suchą nogą. Ostatecznie, już w sierpniu, odebrano mu tylko punkty za start w Indian Wells (których i tak nie było za dużo, bo tam akurat przegrał przed finałem). W okresie, gdy toczyła się sprawa, normalnie wychodził na kort i grał, jak gdyby nigdy nic. Nie dziwi, że gdy wszystko ujawniono (uznając przy okazji Włocha za oczyszczonego z winy i wszelkich zaniedbań), wielu tenisistów przyjęło to z pewną złością.
Bo to tak na co dzień nie działa.
Jaki jest normalny tok postępowania w tego typu przypadkach? Sportowcowi wręcza się zawieszenie na czas trwania sprawy (inna sprawa: to Sinnera trwało bardzo szybko, Simona Halep na rezultat dochodzenia i wyrok – skrócony do dziewięciu miesięcy po długich bataliach sądowych! – czekała rok, a i tak było to stosunkowo szybko), a potem wydaje decyzję. Zwykle przedłużając dyskwalifikację, rzadziej odwieszając. Że ktoś grał w czasie, kiedy sprawa trwała? To niezwykły przypadek, a trafiło na, jakby nie było, Złotego Chłopca ATP, mistrza wielkoszlemowego i nadzieję na przyszłość. Tak to ujmowało wiele osób. I trudno im się dziwić.
Niesprawiedliwość – nawet jeśli nie miała tak naprawdę miejsca – sama rzuca się tu w oczy. Bo tak tę sprawę rozwiązano, że trudno o użycie innych słów.
***
Czy tłumaczenie sztabu – zgodnie z którym maści używać miał masażysta Jannika, dbając w ten sposób o ranę na swoim palcu – ma sens, to zupełnie inna sprawa. Odpowiednie trybunały i organy uznały, że tak, niech tak będzie – oni się znają. Twitterowe śledztwa, które przy tej okazji powstały, kilkukrotnie przekręcały wydarzenia, zostawmy je więc. Porozmawiajmy jednak o wspomnianych reakcjach.
– Nie wyobrażam sobie, co czują inni zawodnicy, którzy zostali zdyskwalifikowani za podobne sprawy. Różne zasady dla różnych graczy – pisał w social mediach Denis Shapovalov.
– Zgaduję, że liczy się tylko wizerunek najlepszych graczy. Opinie niezależnych trybunałów liczą się najwidoczniej tylko u czołowych graczy. W innych przypadkach są kwestionowane – pisała Tara Moore, która w przeszłości przez 19 miesięcy czekała bez możliwości gry na rozwiązanie swojej sprawy, zanim ostatecznie ją uniewinniono.
Podobnych słów padło sporo. Wypowiadali się Nick Kyrgios, Novak Djoković czy Kamil Majchrzak, też zawieszony za nieumyślny doping. Sam Sinner twierdził, że był zawieszony… ale tylko na kilka dni, po czym ATP zaakceptowało jego wyjaśnienie i pozwoliło mu grać, a sprawa trwała.
– Nie było żadnego preferencyjnego traktowania. Każdy gracz, który uzyska pozytywny wynik testu, musi przejść taką samą drogę. Oczywiście, rozumiem frustrację innych zawodników, ale być może powodem ich dyskwalifikacji był fakt, że nie wiedzieli, dlaczego mają pozytywny wynik i jak dana substancja dostała się do ich organizmów. My od razu wiedzieliśmy, co się stało – mówił Jannik (cytat za Interią).
I w sumie można zrozumieć jego punkt widzenia. Problem leży gdzie indziej.
***
Bo właściwie w tej sprawie zawiodło wszystko. Jej ujawnienie po kilku miesiącach było błędem – potrzebna była pełna transparentność od początku. Postawa ATP wobec Jannika – szczególnie z perspektywy czasu – też może wydawać się uległa, pozwalająca mu na kontynuowanie występów właśnie dlatego, że był w tamtym momencie czołowym zawodnikiem świata (a potem już liderem rankingu), którego federacja bardzo promowała, bo przecież niedługo wcześniej wygrał Australian Open.
Na podobne traktowanie nie mógłby bowiem liczyć zapewne nikt inny, może poza Carlosem Alcarazem czy Novakiem Djokoviciem. Świat tenisa zna dziesiątki przypadków zawieszeń do czasu rozwiązania sprawy, które trwały kilka miesięcy i dłużej. Zna też mnóstwo dyskwalifikacji za nieumyślne przyjęcie zakazanych środków. Owszem, na korzyść Jannika świadczy przywołany już fakt, że clostebolu była minimalna ilość.
Ale to nie o to chodzi. Chodzi o równe traktowanie.
Ta sprawa pokazała, że tego w świecie tenisa nie ma, bo brakuje określonych, jasno ustalonych i z góry stosowanych procedur. Uwagę na to zwrócił choćby Novak Djoković. Czy jednak coś się zmieni? Można powątpiewać. Sinnerowi wszystko uszło na sucho – podkreślmy raz jeszcze, że wypada zaakceptować tę decyzję i z tym nikt nie powinien mieć problemu – bo zdołał to wyjaśnić w sposób, który przekonał organizacje antydopingowe oraz (a w początkowym okresie trwania sprawy: zwłaszcza) ATP.
Ale inni też to robili. A mimo tego nie grali. I trudno tu o pretensje do samego zawodnika. On wychodził na kort, bo mu pozwolono. Wygrywał, bo po prostu mógł. To jego praca, jego życie, tym się zajmuje. W międzyczasie zwolnił też odpowiedzialnych za zaniedbanie członków sztabu i – z tego co można przeczytać w komunikatach m.in. ITIA, czyli Międzynarodowej Agencji Integralności Tenisa – od początku współpracował ze służbami w celu wyjaśnienia sprawy. I fajnie. Szkoda, że te same służby (oraz ATP) nie działają podobnie, gdy chodzi o innych graczy.
Sprawa Sinnera w pewnym sensie stała się wyznacznikiem. Od tej pory każdy, kto w podobnej sytuacji (minimalna ilość środka, szybkie przedstawienie dowodów na jego źródło itd.) zostanie potraktowany inaczej, będzie mógł sarkastycznie powiedzieć: „No tak, w końcu nie jestem mistrzem wielkoszlemowym”. Tenisowe władze same się w to wkopały.
***
Wygrana Sinnera w US Open niedługo po ujawnieniu całej sprawy tylko spotęguje to wrażenie. Wielu innych tenisistów, w których organizmach znaleziono zakazane substancje, pewnie w ogóle nie mogłoby jeszcze wyjść na kort. Choć z drugiej strony faktem jest, że organizacje antydopingowe działają coraz szybciej – w ekspresowym tempie rozwiązano przecież sprawę Doroty Borowskiej przed igrzyskami, która wpadła na… clostebolu. I też dopuszczono ją do rywalizacji.
Nie ma więc co winić o to wszystko Sinnera. On robił swoje. Wygrał US Open, bo dostał taką możliwość. Gratulujemy. Jak mówił sam Jannik: – Czy zmieni się postrzeganie mnie u ludzi? Być może kilka rzeczy, ale każdy, kto mnie zna, wie, że nigdy nie zrobiłbym czegoś wbrew przepisom. Dla mnie to był bardzo trudny okres. Ale teraz wiem, kto jest moim przyjacielem, nadszedł też czas, by iść do przodu. A moja reputacja to nie jest coś, nad czym mogę panować – dodał.
I ma rację. Jak ocenią go ludzie, tak go ocenią, choć pewnie – przynajmniej na ten moment – nie zasłużył na to, by pisać o nim negatywnie. Ale w świecie tenisa jeszcze wiele musi się zmienić, by inni zawodnicy uznali, że to rywalizacja i traktowanie na równych zasadach.
Również poza kortem.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj też: