Reklama

Jaka piękna katastrofa, czyli rzecz o organizacji lekkoatletycznych ME w Rzymie

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

13 czerwca 2024, 10:58 • 25 min czytania 14 komentarzy

Autobusy dla sportowców, które jeżdżą, jak im się podoba i zatrzymują się dwa kilometry od Stadio Olimpico. Sam stadion – owszem, może z oddali piękny, ale z bliska nadgryziony zębem czasu i przestarzały. Podczas samych zawodów ogrom pomyłek sędziowskich, spowodowanych czy to błędem ludzkim, czy wadliwą technologią. Kłopoty z zaopatrzeniem ludzi w wodę. Brak wystarczającej liczby toalet dla zawodników. Słaba promocja wydarzenia.

Jaka piękna katastrofa, czyli rzecz o organizacji lekkoatletycznych ME w Rzymie

Lekkoatletyczne mistrzostwa Europy w Rzymie miały być świętem królowej sportu. Idealną przystawką do dania głównego, którym w tym roku będą igrzyska olimpijskie w Paryżu. Z organizacyjnego punktu widzenia zakończyły się jednak ogromną niestrawnością. – Mam nadzieję, że to jest ostatnia impreza mistrzowska we Włoszech. Mam nadzieję, że się już nigdy tutaj nic nie odbędzie – powiedziała Ewa Swoboda. Będąc na miejscu, w Rzymie, nie dziwię się zdaniu naszej biegaczki. Bo być może samo miasto jest piękne, lecz na tym kończy się lista zalet właśnie zakończonej edycji tych zawodów.

NA PAPIERZE BYŁO DOBRZE

Podczas lekkoatletycznych mistrzostw Europy w Rzymie na Weszło mogliście przeczytać o wybranych historiach z tego wydarzenia czy śledzić najważniejsze – z tej polskiej perspektywy – konkurencje. Nadszedł jednak czas podsumowania tej imprezy. Nie tego sportowego. Postawa reprezentantów Polski w biegach, rzutach i skokach, zasługuje na osobny tekst. Poniżej opowiem wam nieco o włoskiej organizacji. A raczej jej braku…

Po swoim pobycie mam bowiem jeden wniosek. Jeżeli organizatorzy mistrzostw w Rzymie wzięliby się za ceramikę i zaczęli masowo lepić garnki, jestem przekonany, że w założeniu byłyby to najpiękniejsze naczynia na świecie. W blasku słońca mieniłyby się pewnie różnymi kolorami, ukazując zupełnie inne oblicze artystycznego wzoru, który to wzór wcześniej stworzył kolejny następca Botticellego. Rzecz w tym, że ich dno najpewniej by przeciekało, a owe zdobienia rozmazały się po pierwszym kontakcie z dłonią.

Reklama

Gdyby ci ludzie wzięli się za produkcję rowerów, to na papierze zaprojektowaliby jednoślad, o którym marzyłby każdy poskramiacz szos. Po czym okazałoby się, że projekt uległ zmianie, produkcja dała ciała i z pojazdu non stop spada łańcuch. A jego marketing jest tak zły, że o istnieniu tego roweru wiedzą tylko rodziny ludzi, którzy nad nim pracowali.

Jeśli włoscy przedstawiciele lekkiej atletyki zaczęliby robić samochody, to może z wyglądu byłyby one jeżdżącymi dziełami sztuki. Tylko szybko okazałoby się, że wszystko się w nich sypie, na czele z elektryką. Choć to nawet pasuje do wielu realnych włoskich aut. I zapewniam was, temat elektryki jeszcze w tym tekście powróci.

Projekt „Mistrzostwa Europy Rzym 2024” w założeniach wyglądał bowiem świetnie. Zresztą w wyścigu o organizację 26. edycji tej imprezy stolica Włoch pokonała Chorzów. European Athletics miała powody, by wybrać ofertę prosto ze słonecznej Italii. Miasto-gospodarz bez porównania bardziej medialne od Chorzowa. Stadion? Większy, niż na Śląsku. Wszak mowa o kolosie na ponad siedemdziesiąt tysięcy miejsc. Rzecz w tym, że praktyka brutalnie zweryfikowała Włochów, na których poczynaniach można by napisać poradnik, czego nie należy robić podczas organizowania dużych zawodów.

PROMOCJA. A RACZEJ JEJ BRAK

Po przeszło tygodniu spędzonym na miejscu, w Wiecznym Mieście, po rozmowach z dziesiątkami ludzi zarażających swoją serdecznością, kosztowaniu lokalnej kuchni, która bez wątpienia należy do jednej z najlepszych na świecie, chciałbym stwierdzić, że mistrzostwa Europy Anno Domini 2024 były ze wszech miar udanym wydarzeniem. Chciałbym, ale nie mogę. To po prostu byłoby okropne kłamstwo.

Żeby zrozumieć włoskie podejście do organizacji tego typu wydarzeń, trzeba zrozumieć samych Włochów. Ich podejście do życia. Totalny luz i zero spiny. Zadbanie bardziej o to, jak coś wygląda, niż czy rzeczywiście działa.

Bo zaiste, Mistrzostwa Europy w dawnym centrum całego starożytnego świata z daleka prezentowały się ładnie. Diabeł tkwił jednak w szczegółach.

Reklama

Ani państwo, ani Rzym jako miasto, nie przyczyniły się przesadnie do promocji wydarzenia. W stolicy plakaty czy billboardy mówiące o tym, że na Stadio Olimpico coś się dzieje, należały do rzadkości. Wcześniej zrezygnowano też z kilku fajnych pomysłów, jak przeprowadzenia eliminacji pchnięcia kulą w Koloseum, czy rozegranie rywalizacji w chodzie w innej części miasta. A przecież zawsze to jakiś sygnał, że w okolicy są interesujące zawody. Choć z drugiej strony, sami chodziarze mieli z tego nieco radości. Ostatni raz na zawodach rangi mistrzowskiej kończyli rywalizację na stadionie w 2015 roku w Pekinie. A podczas samych mistrzostw Europy, w roku 2006 w Goeteborgu. To zawsze dodatkowa satysfakcja dla zawodnika, że wieńczy swoje dzieło oklaskiwany przez tysiące fanów.

Tylko skoro już o kibicach mowa, to właśnie przez słabą promocję nie przybyli oni tłumnie na Stadio Olimpico. Nawet w weekendowe sesje wieczorne na trybunach była masa pustych krzesełek. Oczywiście nie jest łatwo dzień w dzień wypełniać kolosa zdolnego pomieścić ponad siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Lecz przy sprawnym marketingu, można było liczyć na to, że na Stadio Olimpico zasiądzie około dwadzieścia pięć, może nawet trzydzieści tysięcy osób. A ile osób dokładnie było na trybunach w sobotę? To możecie ocenić sami na poniższej fotografii.

Stadio Olimpico podczas sobotniej sesji ME. Fot. Materiał własny

Frekwencji nie uratowało nawet to, że reprezentanci gospodarzy rozbili medalowy worek i zgarnęli aż 24 krążki, w tym 11 złotych. Stadionu bardziej, niż w jednej czwartej pojemności (jakieś 18 tysięcy miejsc) nie dał rady zapełnić nawet Gianmarco Tamberi. A przecież włoski mistrz skoku wzwyż to dla swoich rodaków postać niemalże pomnikowa, ze wszech miar uwielbiana na Półwyspie Apenińskim.

NASTĘPCA KOLOSEUM

Skoro już poruszyłem temat obiektu, na którym były rozgrywane mistrzostwa, to podkreślmy, że Stadio Olimpico robi świetne pierwsze wrażenie. Jest ogromny, posiada ciekawą konstrukcję, a teren Foro Italico, na którym mieści się ten gigant, został znakomicie zagospodarowany. Kiedy przed nim stałem, moją pierwszą myślą było, że oto Rzym ma godnego następcę Koloseum.

Stadio Olimpico. Fot. Materiał własny

Cały czar prysł, kiedy bardziej uważnie zacząłem przyglądać się temu miejscu. Jak na ironię, z biegiem czasu tkwiące w mojej głowie porównanie do Koloseum zaczęło nabierać coraz więcej sensu. Obiekt zdecydowanie jest bowiem piękny z zewnątrz, wręcz idealny do wsadzenia na widokówkę. Ale zarazem tak samo niefunkcjonalny, co jego stadionowy pradziadek. Jest cały brudny i po prostu zaniedbany. Wystarczy napisać, że na dzień przed startem zawodów myto na nim bieżnię, na której nazajutrz mieli wystąpić pierwsi zawodnicy.

Stadio Olimpico jeszcze daleko do miana rudery. Lecz bez wątpienia jest już obiektem nie przystającym do najnowszych standardów dla dużych imprez. Poruszanie się po tym stadionie to dramat. Przejście z punktu A do punktu B stanowiło wyzwanie nie tylko dla dziennikarzy. W czeluściach tego molocha gubili się także sportowcy oraz sztaby poszczególnych kadr. Wszystko to przez szczątkowe oznaczenia danych stref. A przecież to ich komfort powinien być najważniejszy.

Tylko jak tu mówić o komforcie, skoro Włosi nie zadbali nawet o… odpowiednią liczbę toalet dla sportowców? Mówiła o tym Kinga Gacka po eliminacjach sztafety 4 x 400 metrów kobiet: – Trochę się denerwowałyśmy, bo w call roomie było mało czasu. Sytuacja była trochę stresująca. Było bardzo mało toalet, jak na tyle zawodniczek. Przed startem dużo dziewczyn potrzebuje skorzystać z jeszcze z toalety. Więc dziewczyny z pierwszej zmiany na mnie czekały, przez to było troszkę stresująco.

Jej słowa potwierdzili polscy biegacze ze sztafety 4 x 100 metrów. – Są dwie toalety. Kiedy sześciu-siedmiu chłopaków ustawia się w kolejce, to trzeba troszkę poczekać – mówił mi Dominik Kopeć.

Kibice takich problemów nie mieli – dla fanów na Stadio Olimpico miejsc skorzystania za potrzebą jest pod dostatkiem. Szkoda tylko, że po wejściu do nich ukazuje nam się obraz niczym z typowego polskiego dworca sprzed trzydziestu lat…

Toalety dla kibiców na Stadio Olimpico. Fot. Materiał własny

Części stadionu, w których spędza się znacznie więcej czasu, także pozostawiają wiele do życzenia. Jego korytarze w dużej mierze wyłożono wiórowymi płytami. Wiele z nich uginało się pod ciężarem jednej osoby, niemiłosiernie przy tym trzeszcząc. Nie wspomnę już o tym, że patrząc na górę stadionu, nietrudno jest znaleźć element pokryty warstwą korozji – na przykład na dachu. I choć oczywiście nie zagraża to bezpieczeństwu konstrukcji, to zdradza obserwatorowi, że Stadio Olimpico ma już swoje lata, o czym daje znać na każdym kroku. Zdarzyła się nawet sytuacja, kiedy w pewnym momencie w całej sali, w której pracowały osoby z mediów… po prostu wywaliło prąd w gniazdkach. A jak możecie się domyślać, zasilanie jest dość istotną kwestią w miejscu, w którym jednocześnie pracuje grubo ponad sto osób korzystających ze sprzętu elektronicznego.

TRANSPORT? TAKI, JAK W CAŁYM MIEŚCIE…

Jeżeli wśród swoich znajomych macie osoby, które bardzo zalazły wam za skórę i z jakiegoś powodu chcecie im złorzeczyć, to życzcie takim ludziom, by kiedykolwiek musieli być kierowcami samochodów w Rzymie. Choć uprzedzam, że musi to być przekleństwo zarezerwowane tylko dla najgorszych wrogów.

To miasto jest bowiem wiecznie zakorkowane. Każdy posiadacz metalowej puszki cierpi tu katusze, zdolny tylko wydawać swe jęki za pomocą ciągłego walenia w klakson. W centrum stanie w korkach jest nieuniknione. I to niezależnie od godziny. Dziesiąta rano, korek. Piętnasta, korek. Pierwsza w nocy – zgadliście, korek.

W takich warunkach wręcz niemożliwym jest, by sprawnie działała chociażby komunikacja miejska (z wyłączeniem metra). I takie są też realia Rzymu. Okej, chyba każde miasto w Polsce posiada linię, która się notorycznie spóźnia. Jednak rzymianie na pytanie, która to linia w ich aglomeracji, mogą odpowiedzieć tylko – si! W rozkładzie jazdy miejskich autobusów prawdziwą informacją jest tylko ta, że dana linia tędy przejeżdża. Kiedy dokładnie? Si!

Ale te zawody obeszłyby się beze mnie, szarego żuczka, tkwiącego w niekończącym się oczekiwaniu na autobus gdzieś pomiędzy Zamkiem Świętego Anioła a Placem Wszystkich Ludzi. Nie obeszłyby się natomiast bez sportowców – głównych aktorów tego widowiska. A i oni mieli ogromne problemy z dostaniem się na Stadio Olimpico!

Na temat przebiegu mistrzostw Europy w Rzymie porozmawiałem z Filipem Moterskim. Można określić go aniołem stróżem polskiej reprezentacji, gdyż w razie ogłoszenia przez arbitrów decyzji krzywdzącej dla naszych zawodników, to właśnie Filip jest człowiekiem, który z ramienia kadry przygotowuje protesty takich decyzji. A te często okazują się skuteczne. W Wiecznym Mieście Moterski miał ręce pełne roboty (o czym jeszcze tu przeczytacie), ale też obserwował, jak na miejscu wyglądają kwestie okołosportowe.

– Było bardzo dużo niedociągnięć. Ja nie przypominam sobie sytuacji z innych mistrzostw, gdzie zawodnicy są wysadzani dwa kilometry od stadionu i dalej muszą iść na piechotę. Mało tego, podczas półmaratonu wszyscy musieliśmy się przebijać przez ochroniarzy, którzy strzegli trasy. I oni nie przepuszczali tych zawodników! Sportowcy mieli z tyłu głowy, że zaraz muszą być na stadionie rozgrzewkowym, a najgorsze, że muszą być w call roomie: jak się nie zgłoszą, to mogą zostać niedopuszczeni do zawodów. To były zupełnie niepotrzebne stresy, które zaserwowano zawodnikom i którym można było zapobiec na etapie planowania – opowiada.

Zatem zmagania się z (nie)działającym transportem nie były tylko zmorą ludzi, którzy korzystali z publicznej formy komunikacji miejskiej. Podstawione autobusy dla mediów i reprezentacji nie działały w takim samym stopniu. Jeździły, jak im się podoba, z zupełnie innych miejsc niż te planowane, albo po prostu – nie kursowały w ogóle.

Jedną z ofiar tego organizacyjnego bałaganu mogła zostać Anita Włodarczyk. Trzykrotna mistrzyni olimpijska, po kwalifikacjach opowiedziała, że ledwo wyrobiła się na załatwienie formalności przed startem: – Mieliśmy przygodę. Jechaliśmy autobusem blisko godzinę, a później szliśmy na piechotę prawie dwa kilometry na stadion. Ledwo co zdążyliśmy, byliśmy na dwadzieścia minut przed wejściem do call roomu. Więc na początku miałam trochę nogi jak z kamienia. Ale z drugiej strony, od razu przyszła adrenalina, podniosło mi to ciśnienie.

W Rzymie Anita Włodarczyk zdobyła srebrny medal. Jednak mało brakowało, a z powodu fatalnej organizacji Polka w ogóle nie stanęłaby w kole. Fot. Newspix

Filip Moterski: – Takich rzeczy niestety jest całkiem niemało, to nie są jakieś jednostkowe przypadki. Przez pierwsze dwa dni to był pogrom. Transporty, które były opóźnione i przepełnione. Wolontariusze, którzy stawali na głowie, próbowali to nadrobić. Niesłychane, ile stresu ci ludzie musieli się najeść, przez to, że ktoś to źle zaplanował. To jest naprawdę niespotykane na tego typu imprezach, że tak bardzo źle oszacowano ryzyko przy takich kwestiach.

GRANDE PROGRAM

Ale nic to, że specjalnie uruchomione linie autobusowe dostosowały się do motoryzacyjnej tkanki miasta i też nie działały. Że po bliższych oględzinach Stadio Olimpico okazał się obiektem starym, niefunkcjonalnym i że elektryka raz odmówiła posłuszeństwa. Zawodnicy jakoś nawet przecierpieli to, że na chwilę przed występami musieli stać w kolejkach do toalety, a dziennikarze i fotoreporterzy – że organizatorzy w trzydziestostopniowych upałach nie potrafili zapewnić nawet odpowiedniej liczby butelek z wodą tak, by te nie znikały po godzinie. Bo najwięcej nieporozumień odwalało się w samych zawodach.

Zacznijmy od dziwacznego programu mistrzostw. Układ konkurencji technicznych tym razem zestawiono tak, że w wielu z nich sportowcy pierwszego dnia walczyli podczas eliminacji, a kolejnego już mieli konkurs. Podczas gdy zazwyczaj eliminacje oraz finał są przedzielone dniem przerwy. Najwyraźniej Włosi, niczym totalni Janusze lekkoatletyki stwierdzili, że przecież co to za wysiłek: lekkoatleci wyjdą, poskaczą czy rzucą dwa razy i nazajutrz mogą to powtórzyć. Po co im fundować pobyt na jeszcze jeden dzień? Nie pomyśleli jednak o tym, że na przykład przy rzucie oszczepem, gdzie całe ciało jest poddawane sporym naprężeniom, dzień przerwy jest wręcz wskazany. Ponadto każda z konkurencji to spore obciążenie psychiczne dla sportowca. Tymczasem w Rzymie w konkurencjach rzutowych o medale walczono na drugi dzień po eliminacjach. A do totalnego absurdu doszło w rzucie dyskiem mężczyzn, kiedy sportowcy rano stanęli do kwalifikacji, zaś finał rozgrywali już wieczorem!

Ale to jeszcze nie wszystko, bo prawdziwą pomyłką okazały się terminy niektórych ceremonii medalowych. Na przykład w biegu na 100 metrów finałowa rywalizacja odbyła się 9 czerwca. Z kolei medale wręczano dzień później, w poniedziałek o godzinie 23:20. Tymczasem już we wtorek o 12:30 Ewa Swoboda i Dina Asher-Smith musiały rywalizować w biegach sztafet.

– Nie wiem, kto wymyślił dekorację 100 metrów o 23:20, gdzie mamy jeszcze pół godziny drogi do hotelu. Tak że ja bardzo późno poszłam spać i jestem w ogóle nie wypoczęta. Mój układ nerwowy jest cały rozwalony, bo tak naprawdę było dużo emocji. […] Jeszcze przy okazji zhejtuję: mam nadzieję, że to jest ostatnia impreza mistrzowska we Włoszech. Mam nadzieję, że się już nigdy tutaj nic nie odbędzie – nie kryła swojej irytacji Swoboda.

Ewa Swoboda podczas ceremonii medalowej. Fot. Newspix

– Posiadam „jakieś” doświadczenie w organizacji polskich zawodów, również tych najwyższych rangą zawodów międzynarodowych i mistrzowskich, stąd takich refleksji jest pełno. Niestety, całościowo ta ocena organizacji mistrzostw jest nie najlepsza. Włosi bronią się zaangażowaniem na kilku obszarach: wolontariuszy, pracowników Biura Zawodów, czyli Technical Information Center. Ci ludzie stawali na głowie, żeby wyjaśnić niedociągnięcia, które wynikły wcześniej czy w trakcie zawodów. To było nieprawdopodobne, jak oni musieli świecić oczami i nadrabiać pomyłki – komentuje Filip Moterski.

ZAWODY, CZYLI CIRCO MASSIMO

Ale spokojnie – to o czym dopiero przeczytaliście, to zaledwie numery poboczne w tym włoskim bajzlu. Podczas zawodów wielu sportowców przeżyło bowiem circo massimo. I nie chodzi tu o zwiedzenie słynnych antycznych pozostałości, znajdujących się nieopodal Koloseum. To co działo się na Stadio Olimpico, było circo massimo dosłownym tłumaczeniu tych słów. Czyli cyrkiem największym.

Zacznijmy od kwestii, która najbardziej rzucała się w oczy. Otóż w porównaniu do innych lekkoatletycznych wydarzeń rangi mistrzowskiej, w Rzymie obejrzeliśmy prawdziwe zatrzęsienie falstartów. Biegi co chwila były przerywane, bo według pomiaru, zawodnik delikatnie się poruszył. Innym razem sędziowie sami dochodzili do takiego wniosku.

Rzecz w tym, że te drobne ruchy wykryte przez aparaturę nie były przewiną lekkoatletów, a wykorzystywanego przez Włochów systemu marki Atos. Szerzej tę kwestię wyjaśnia Moterski:

– Problem błędów przy startach jest bardzo złożony i nie ma jednego czynnika, który jest dominujący, jeżeli o nie chodzi. Na pewno co do tego, że błędy są, zaprzeczyć się nie da, bo to byłoby zaklinanie rzeczywistości. Tu w grę wchodzą problemy technologiczne z firmą Atos: począwszy od transmisji dźwięku do głośników, przez pistolet startowy, ale też przez sygnały, które otrzymują starterzy na słuchawki, a skończywszy na niedoskonałości wykresów, które prezentowane są na miejscu starterowi, czy arbitrowi startu. Starter widzi te wykresy w zupełnie inny sposób niż potem ktoś inny, np. jak ja, kiedy składałem protest w przypadku Klaudii Wojtunik. Wtedy miałem wgląd niby w ten sam wykres, ale on był zupełnie inaczej pokazany w pliku PDF, do czego arbiter startu też prawdopodobnie nie mógł mieć wglądu w trakcie podejmowania decyzji.

– Rozwój firmy Atos w obrębie startu się zatrzymał. Trzeba to jasno powiedzieć, że konkurencja w postaci firm Seiko czy Omegi bardzo mocno im odjechała. To już nie jest jakaś drobna przewaga, tylko naprawdę bardzo duży problem, który dotyka zawodników. Inna kwestia, że na pewno mamy do czynienia też z problemem ludzkim, ponieważ to ludzie podejmują decyzje. Niektóre z nich są zmieniane przez sędziów, a inne są bardzo kontrowersyjne, co powoduje, że tych protestów było dużo – kontynuuje Moderski.

Tym sposobem, przez zacofanie technologiczne produktów dostarczanych przez francuską spółkę, wielu zawodników zostało skrzywdzonych. W Polsce najszerszym echem odbiła się sprawa falstartu Klaudii Wojtunik. Przypomnijmy, że biegaczka na 100 metrów przez płotki według pomiarów wykonała minimalny ruch w blokach przed sygnałem sędziego startowego. Jednak Polka nie oderwała od podłoża żadnej części ciała, a sama reakcja zdawała się być na granicy dopuszczalnego błędu. Mimo to Wojtunik pierwotnie została wykluczona za swojego biegu eliminacyjnego.

ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl

Filip Moterski, któremu udało złożyć się udany protest, wyjaśnił z jakich powodów wynikało całe zamieszanie: – To była w ogóle bardzo złożona sprawa. Dyskusja z arbitrem i arbitrem wideo opierała się na bardzo merytorycznej kwestii jak definicja falstartu, gdzie wszyscy tę definicję znamy. Jest to ruch rozpoczęty, niezatrzymany, który prowadzi do oderwania którejkolwiek powierzchni stycznej z nawierzchnią. Kwestią, na której ja się skupiłem, był fragment na wykresie, gdzie zobaczyłem kompletne wyciszenie zawodniczki tuż przed wystrzałem z pistoletu. Do tego fragmentu mogłem się odwołać – ale on był widoczny dopiero w momencie, kiedy ja ten wykres w pokoju sędziowskim otrzymałem do wglądu, mogłem go sobie powiększyć i potem przedstawić te argumenty Komisji Odwoławczej, która wzięła je pod uwagę.

Ostatecznie historia Wojtunik znalazła swoje szczęśliwe zakończenie. 25-latka została dopuszczona do ponownego startu tego samego dnia w sesji wieczornej, kiedy sama musiała zmierzyć się z czasem i powalczyć o wejście do półfinałów. To szczęście w nieszczęściu, że udało jej się osiągnąć ten cel, a nagranie nietypowego biegu rozniosło się po Internecie, więc ostatecznie zawodniczka nie ma czego żałować. Lecz nie zmienia to faktu, że całe zamieszanie powstało w wyniku rażących niedociągnięć ze strony organizatorów.

Przypadek Wojtunik nie jest odosobniony. Ciekawe przeboje na starcie przeżywał Oliwer Wdowik – swoją drogą, prywatnie partner Klaudii. Otóż kiedy Wdowik stanął w blokach swojego półfinału na 100 metrów, arbiter dał sygnał do startu. Polak ruszył z bloków wraz z kilkoma innymi zawodnikami… po czym grupa dopiero w połowie dystansu usłyszała o tym, że jeden ze sprinterów zaliczył falstart! Ba, niektórzy przebiegli wręcz całą setkę.

Musicie w tym miejscu wiedzieć, że chociaż Stadio Olimpico jest przestarzały, to jedno temu obiektowi trzeba oddać – posiada fenomenalną akustykę do sportowych wydarzeń. Nawet doping dziesięciu czy piętnastu tysięcy fanów głośno się po nim niesie. Dlatego wielu sportowców miało problemy z usłyszeniem komunikatów arbitrów. Z tym że kto inny mógł lepiej wiedzieć o takiej przypadłości stadionu, niż Włosi, którzy są jego gospodarzami? Ale nic nie zrobili z tym, by decyzje sędziowskie były bardziej słyszalne dla zawodników.

I tak, w wyniku nie swojego błędu, część zawodników podeszła do powtórki już nieco wyeksploatowana – nawet jeżeli sędziowie zdecydowali się przenieść ten bieg w czasie, by dać im choć trochę odpocząć.

POLAKOWI DOPISANO CZAS INNEGO ZAWODNIKA

To jeszcze nie koniec komplikacji, które przez fatalną organizację dotknęły sportowców w biało-czerwonych barwach. Właśnie z powodu barw powstało zamieszanie, dzięki któremu Włosi mogli nagrać kolejny skecz do lekkoatletycznej nocy kabaretowej „Rzym 2024”.

W rywalizacji dziesięcioboistów mieliśmy swojego reprezentanta – Pawła Wiesiołka. Polakowi w Wiecznym Mieście nie poszło najlepiej, gdyż zajął 17. miejsce na 24. uczestników. W tej samej konkurencji udział brał także reprezentant Węgier, Zsombor Galpal. Tak się złożyło, że obie kadry – polska i węgierska – posiadały stroje od tego samego sponsora technicznego, czyli firmy 4F. Oba wdzianka były do siebie podobne. Ot, czerwone spodenki i biała koszulka z naniesionym na brzuchu motywem barw z flagi – ten jednak często był przykryty przez numer startowy. Przyznam się wam, że kiedy obserwowałem konkurs rzutu młotem, w którym o złoto rywalizowali Wojciech Nowicki i Bence Halasz, to sam w trakcie jednej z prób pomyliłem naszego zawodnika z rywalem. Na swoje usprawiedliwienie dodam jednak, że ja obserwowałem ich z trybuny medialnej, znajdującej się ponad sto metrów dalej. I nie miałem żadnego wsparcia technologii.

W przeciwieństwie do arbitrów, którzy… po prostu pomylili Wiesiołka z Galpalem. Rzecz w tym, że sędziowie nie oglądali rywalizacji Polaka z Węgrem ze stu metrów, a na sto metrów. Mieli więc dość dobre pozycje do tego by zapamiętać, który z nich biegnie po którym torze. Mimo wszystko, to zadanie ich przerosło. Stąd przypisali czas Galpala (10.91 s) Pawłowi (11.04 s).

Paweł Wiesiołek podczas rywalizacji w dziesięcioboju. Po prawej, z numerem 19. Węgier Zsombor Galpal. Fot. Newspix

– Trzeba zauważyć, że ludzkie pomyłki się zdarzają. Czasem właśnie też takie, że dochodzi do błędnej klasyfikacji zawodników, ale przy tak wysokiej randze zawodów to są pomyłki niezwykle rzadkie. Tutaj dodatkowym problemem było to, że Węgrzy również występują w strojach tej samej marki, w których startuje reprezentacja Polski. One są bardzo podobne wizualnie. Niemniej rzeczywiście na takiej imprezie do podobnych pomyłek nie powinno dochodzić – mówi Moterski, który również w tym przypadku wychwycił gapiostwo sędziów i postanowił wyjaśnić sprawę w duchu fair play. – Postanowiłem, że trzeba zwrócić sędziom uwagę, bo musimy postępować uczciwie. Nie możemy przepisywać zawodnikowi polskiemu wyniku, którego nie uzyskał. Więc trzeba było zainterweniować – niestety w tym przypadku na niekorzyść naszego zawodnika.

Pomylenie zawodników przez stroje… taka akcja może wydarzyć się na zawodach rangi juniorskiej, gdzie jedyną technologią którą sędzia ma do dyspozycji, jest kartka i długopis do zapisywania czasów. Tymczasem do takiego numeru doszło na imprezie rangi mistrzowskiej. A teraz wyobraźmy sobie, że od tej pomyłki zależałyby losy medalu. To byłby skandal na szeroką skalę. Gdyby w Polsce doszło do podobnego incydentu, to prawdopodobnie na drugi dzień wymieniono by całą ekipę nadzorującą zawody. W Rzymie? Wzruszono ramionami i powiedziano: trudno, jedziemy dalej. Teraz można się tylko śmiać, że Włosi najwyraźniej poznali powiedzenie „Polak, Węgier, dwa bratanki” i za bardzo wzięli je sobie do serca.

Moterski: – Jak wspomniałem, takie pomyłki na dużych zawodach się zdarzają, ale to są zdarzenia incydentalne. Natomiast to też pokazuje pewną ułomność systemu, jeżeli chodzi o proces decyzyjny sędziów, kiedy oni bazują na fotografii. Troszkę inaczej wygląda to w technologii Seiko, gdzie mamy do czynienia już z pewnym wsparciem automatycznych algorytmów obliczeniowych, które analizują również zdjęcie i zawodników. Wiem, że Atos również korzysta z jakiś algorytmów, ale widać jak one są niedoskonałe. Konkludując, na pewno tutaj był błąd ludzki, który w ogóle na takich imprezach nie powinien zaistnieć. Zwłaszcza, że patrząc nawet na zdjęcie, postura Wiesiołka i postura Węgra to są dwie różne postacie.

Po raz kolejny wracamy zatem do tego, że w Rzymie wykorzystano technologię nie przystającą do najnowszych standardów. Zresztą dziennikarze także odczuli ułomność rozwiązań, które dla European Athletics zapewniał francuski gigant branży IT. Kiedy bowiem w dedykowanym dla mediów panelu mistrzostw chciało się sprawdzić wyniki na żywo z danej konkurencji, najczęściej na ekranie telefonu lub komputera ukazywał się taki obrazek…

W SKOKACH DŁUGICH WRÓCONO DO TAŚMY

Wyobraź sobie zatem, drogi czytelniku, że jesteś lekkoatletą. Wyjeżdżasz rano z hotelu, by po godzinie jazdy w korku specjalnie podstawiony autobus (który się spóźnił) wysadził cię dwa kilometry od stadionu. Przybywasz więc do call roomu w stresie i na ostatnią chwilę. Jeżeli rywalizujesz w konkurencjach rzutowych, to łapiesz się za głowę, bo program pokazuje że organizatorzy nie do końca rozumieją specyfikę twojego sportu. Jeśli zaś toczysz zmagania w konkurencjach biegowych, to jest spora szansa na to, że na starcie osiwiejesz ze złości.

W takim wypadku można dojść do wniosku, że w Rzymie pod względem braku pomyłek sędziowskich, najbezpieczniej było skakać. Tak… ale do góry, bowiem podczas skoku wzwyż czy o tyczce o dziwo nie doszło do żadnych poważniejszych ekscesów.

Co innego, jeżeli chodzi o sportowców trudniących się skokiem w dal lub trójskokiem. W ich przypadku bowiem miał miejsce kolejny skandal. Jego głównymi bohaterami byli Francuz Benjamin Compaorè oraz reprezentant gospodarzy, Tobia Bocchi. Otóż w trakcie zawodów okazało się, że maszyna do pomiaru odległości przekłamuje wynik. I to o dobre kilkadziesiąt centymetrów! Fakt ten wychwycono dopiero po próbie Francuza. Trójskoczek, który wylądował wyraźnie za odległością 16,50 metra, uzyskał oficjalny wynik 16,20. A od tego wyniku zależał jego awans do finału!

Ostatecznie, po sporym zamieszaniu postanowiono sięgnąć po analogowy pomiar odległości i skok Compaore został sprawdzony miarą taśmową. Ta zaś wskazała 16,72…

Moterski: – Tu poruszamy kwestię miejsca technologii i zaufania do niej. Nie czarujmy się, ta technologia będzie się rozwijać i będzie coraz mocniej zaangażowana w zawodach sportowych. Ale musimy być jej pewni, a tutaj jednak urządzenie zostało w jakiś sposób rozkalibrowane – być może ktoś przypadkiem go dotknął? Na niekorzyść dodatkowo mogła zadziałać nawierzchnia. Skoki długie odbywają się na specjalnie utworzonej konstrukcji, która dla zawodników i zawodniczkom oddaje, dlatego że są to deski ułożone na specjalnych podestach. Obserwując tamtą część stadionu było widać, że cała ta nawierzchnia rezonuje, więc może miało to wpływ na rozstrojenie urządzenia.

– Rzeczywiście każde urządzenie technologiczne ma to do siebie, że w najmniej oczekiwanym momencie może zawieść. I teraz pytanie, czy jesteśmy przygotowani na to, żeby szybko podjąć decyzję o tym, żeby przejść na pomiar standardowy, czyli taśmowy – co nie jest wstydem. Gorszy problem to jest taki, żeby zidentyfikować, w którym miejscu ta dekalibracja nastąpiła. I to jest o wiele cięższa kwestia. Śmiem powątpiewać, czy w Rzymie zorientowano się w odpowiednim momencie, gdzie ten błąd został popełniony. Ja nie jestem co do tego przekonany, ale jeżeli wszyscy, którzy znajdowali się w obrębie pracy przy tej konkurencji, tak stwierdzili, to trzeba im zaufać. Niemniej, to była już bardzo duża wpadka, która nie powinna mieć w ogóle miejsca – kontynuuje nasz rozmówca.

A jaką rolę w tym całym zamieszaniu odegrał wspomniany Bocchi? Włoch skakał po Francuzie. Wówczas osiągnął wynik 16,27 m. A w swojej najlepszej próbie – 16,43, co i tak nie dawało mu awansu, choć do niego brakło niewiele, zaledwie pięciu centymetrów. Jednak po aferze z pomiarem skoku Compaorè, Bocchi został dopuszczony do finału konkursu w trójskoku. Włoska strona argumentowała to faktem, że ich zawodnik musiał czekać na swoją ostatnią próbę ponad 20 minut, co skutecznie mogło wybić go z rytmu. I może argumentacja sama w sobie była słuszna, ale decyzja tylko podsyciła spekulacje, czy zawodnik z innego kraju w Rzymie mógłby liczyć na podobny akt łaski ze strony sędziów.

Ja tylko się zastanawiam: odkryto to na pewno w przypadku jednego zawodnika, ale nie wiem, jak to wyglądało w przypadku innych sportowców? Oczywiście tam jeszcze mamy do czynienia z kamerami, ponieważ te najważniejsze finałowe konkursy są już obsługiwane przez troszkę inny system pomiarowy, to znaczy system wideokamer – mówi Moterski, po czym dodaje: – Pytanie, przed którym staje European Athletics, brzmi: na ile były to błędy technologiczne, które można łatwo poprawić, na ile były to błędy technologiczne związane z nieprzygotowaniem do konkretnej infrastruktury, która jest na tym obiekcie, a na ile były to jeszcze błędy ludzkie, które były efektem wykorzystanej technologii, lub błędy ludzkie, które były efektem po prostu złych decyzji sędziowskich. To bardzo duży znak zapytania, który może też spowodować jakieś zmiany w przepisach w kolejnych latach, żeby takich sytuacji uniknąć.

ARRIVEDERCI ROMA? OBY NIE

Ogólna ocena organizacji mistrzostw Europy w Rzymie nie może być zatem inna, niż negatywna. Włosi nie podołali, polegli na tylu polach, że to jest aż niepojęte. Owszem, w przypadku każdego dużego wydarzenia gospodarze zmagają się z pewnymi problemami, a przyjezdni narzekają na to, że coś nie jest zapewnione na odpowiednim poziomie. Problem polega na tym, że podczas 26. edycji ME wiele rzeczy nie działało w ogóle. I odczuli to wszyscy. Kibice, bo promocja była słaba, a początkowe ceny biletów za wysokie, co odbiło się na frekwencji na trybunach. Dziennikarze pracujący przy zawodach, którym nie potrafiono zapewnić butelki wody, a miejsce organizacji imprezy – Stadio Olimpico – nawiązywało do Koloseum swoimi rozwiązaniami z początków naszej ery.

I owszem, Włosi to bardzo serdeczny naród. Nawet jeżeli część wolontariuszy miało problem ze sprawnym porozumiewaniem się po angielsku, to każdy z nich chciał pomóc. Widać było, że zależy im na tym, by jak najlepiej wypaść przed gośćmi zza granicy.

– Wolontariusze, szczególnie ci w hotelach, którzy mieli bezpośrednie spotkania z zespołami, starali się naprawdę stanąć na wysokości zadania i nadrobić te wszystkie niedoskonałości lokalnego Komitetu Organizacyjnego. Natomiast są obszary, w których oni byli bezradni, bo nie mogli pewnych decyzji podjąć, zmienić. Na przykład wymienić infrastruktury, nawet jeżeli by chcieli. Wielkie ukłony należą się sędziom współpracującym w punktach pomiaru sprzętu. Na przykład kiedy Anita Włodarczyk poprosiła o to, żeby zabrać jej młot do punktu pomiarowego, który był już zamknięty, wykonałem telefon właśnie do ludzi z Biura Zawodów. Chociaż było po północy, oni przyjechali, otworzyli, pomogli, oddali ten młot bez żadnego problemu. Ale to są niestety wyjątki. Natomiast tak całościowo patrząc, to Włosi jednak tego nie dźwignęli – mówi Filip Moterski.

Wreszcie, cierpieli na tym wszystkim sportowcy. A przecież to o nich – głównych bohaterów widowiska – najbardziej tutaj chodzi. To ich zmagania wszyscy chcą podziwiać, ale one muszą toczyć się w równych i sprawiedliwych warunkach. Trudno o takich mówić, kiedy okazuje się, że pomiar odległości w skokach przez jakiś czas był niesprawiedliwy. Albo kiedy spośród ośmiu zawodników na starcie, czterech dowiedziało się o powtórce biegu w połowie pokonanego dystansu.

– To nie jest impreza, którą organizuje się w miesiąc, czy w dwa miesiące, tylko wydarzenie, które przygotowuje się kilkanaście miesięcy. Żeby przez kilkanaście miesięcy pracy uzyskać tak słaby efekt, to naprawdę trzeba się postarać – podsumowuje Moterski.

Oglądając lekkoatletyczne mistrzostwa Europy od kulis, trudno mi się nie zgodzić z moim rozmówcą. Na zakończenie tego wydarzenia najchętniej powtórzyłbym za słynną piosenką Renato Rascela „Arrivederci Roma”. Określenie „arrivederci” po polsku oznacza jednak „do zobaczenia”. A zapewniam was, że po tym jak przebiegła organizacja tego wydarzenia, niewielu sportowców chciałoby zobaczyć mistrzostwa Europy w Rzymie ponownie.

Fot. Newspix/Materiały własne

Czytaj więcej o lekkoatletycznych mistrzostwach Europy w Rzymie:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Lekkoatletyka

Komentarze

14 komentarzy

Loading...