Reklama

Kołakowscy kontra Gdynia. Kto wygra wojnę o Arkę?

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

10 sierpnia 2023, 08:08 • 84 min czytania 142 komentarzy

Czy można wymusić na kimś sprzedaż firmy, nawet jeżeli ta osoba raz za razem deklaruje, że nie ma zamiaru zawierać żadnej transakcji? Gdybyśmy mówili o budce z hot-dogami, sklepie meblowym, salonie kosmetycznym albo studiu tatuażu, takie pytanie zapewne nigdy by nie padło, bo odpowiedź byłaby oczywista. Ale mówimy o klubie piłkarskim, a konkretnie – o Arce Gdynia. Lokalne środowisko jest niezadowolone z kierunku, w jakim zmierzają żółto-niebiescy pod rządami Michała Kołakowskiego, którego wspiera ojciec – agent piłkarski Jarosław Kołakowski. Kibice wściekają się z powodu kolejnej nieudanej próby awansu do Ekstraklasy. Z okazji postanowił więc skorzystać Marcin Gruchała, miejscowy biznesmen i mniejszościowy akcjonariusz Arki, składając wiosną 2023 roku propozycję odkupienia 75% udziałów należących w tej chwili do Kołakowskiego. Gdy spotkał się z odmową, wytoczył Kołakowskim medialną wojnę.

Kołakowscy kontra Gdynia. Kto wygra wojnę o Arkę?

Dlaczego Marcin Gruchała uważa, że Michałowi Kołakowskiemu nikt już w Gdyni nie ufa i nie zaufa? Czy właściciel Arki ma powód, by czuć się szantażowanym przez mniejszościowego akcjonariusza? Jak niezadowoleni sponsorzy klubu uzasadniają zadziwiające teorie spiskowe, jakoby Kołakowscy z rozmysłem torpedowali próby awansu Arki do Ekstraklasy? Czy Jarosław Kołakowski jest w Gdyni „nadtrenerem”, albo i „nadprezesem”? O co właściwie chodziło Gruchale, gdy planował dofinansowanie zalążka klubowej akademii? I wreszcie – w jaki sposób rozwiązać całą tę patową sytuację, skoro większościowy udziałowiec swojego pakietu sprzedać ewidentnie nie chce i powtarza to jak mantrę, a jego oponenci równie uparcie podkreślają, że pod pojęciem kompromisu rozumieją właśnie wycofanie się przez Kołakowskich z klubu? Zebraliśmy argumenty obu stron sporu, posłuchaliśmy osób będących blisko Arki , zweryfikowaliśmy kilka pogłosek.

Zapraszamy do lektury.

***

21 lipca 2023 roku, późne popołudnie. Na kultowej „Górce” przy ulicy Ejsmonda, w miejscu świętym dla wszystkich kibiców Arki Gdynia, gromadzi się spory tłum. Fani żółto-niebieskich hucznie celebrują jubileuszowe, X Spotkanie Międzypokoleniowe. Wśród zebranych widać między innymi legendy klubu, choćby Czesława Boguszewicza i Tomasza Korynta. W otoczeniu potencjalnych wyborców bryluje również prezydent miasta Wojciech Szczurek, zachwycony jednością gdyńskiego środowiska piłkarskiego i kibicowskiego. Podziękowania za przeszło dziesięć lat występów w barwach Arki odbiera Marcus da Silva, odsłonięta zostaje pamiątkowa tablica dedykowana Zbigniewowi Rybakowi, chuliganowi, a później założycielowi słynnej sekcji rugby. Stowarzyszenie Inicjatywa Arka Gdynia przedstawia widowni młodych arkowców, chwilę uwagi otrzymują także początkujące piłkarki. Wokoło niosą się śpiewy, okrzyki, a całość imprezy dopełnia racowisko. Krótko mówiąc – piękne, żółto-niebieskie święto. A jednak, kogoś tego wieczora na „Górce” wyraźnie brakowało.

Reklama

Arka to firma zbudowana na przyjaźni

W przeciwieństwie do poprzednich Spotkań Międzypokoleniowych, tym razem centralnym punktem całego wydarzenia nie była uroczysta prezentacja pierwszej drużyny Arki Gdynia. Nie była, bo i być nie mogła – żółto-niebiescy dokładnie w tym samym czasie inaugurowali już bowiem kolejny sezon zmagań na zapleczu Ekstraklasy domowym starciem z Bruk-Bet Termalicą Nieciecza. Podczas gdy przy Ejsmonda kolejni mówcy apelowali do tłumu o jedność i wytrwałość, podopieczni Wojciecha Łobodzińskiego bili się o ligowe punkty przy niemal pustych trybunach Stadionu Miejskiego. Właściciel Arki, Michał Kołakowski, musiał w tym momencie zdać sobie sprawę – choć pewnie domyślał się tego już od dawna – jak niewielu ma w Gdyni sojuszników.

W opozycji do Kołakowskiego stanęło Stowarzyszenie Kibiców Gdyńskiej Arki (SKGA), które w ostatnich dniach czerwca oficjalnie zapowiedziało bojkot domowych meczów żółto-niebieskich. Ramię w ramię z fanami zbuntowali się mniejszościowi akcjonariusze, w tym Marcin Gruchała, który publicznie przekonuje właściciela klubu do sprzedaży udziałów, wyrastając tym samym na frontmana całego protestu. Na tym jednak nie koniec. Bojkot wprost poparło także kilku sponsorów, wielu zasłużonych zawodników Arki, wspomniane Stowarzyszenie Inicjatywa Arka Gdynia, dotychczas odpowiadające w klubie za szkolenie młodzieży, a nawet grupa gdyńskich lekarzy. Być może najboleśniejsza okazała się jednak dla Kołakowskiego decyzja prezydenta, który postanowił wstrzymać finansowanie klubu z miejskiej kasy „do czasu zakończenia sporu i osiągnięcia porozumienia określającego wspólne cele na najbliższy sezon, jak i kolejne lata”. Tym samym Arka w jednej chwili straciła kluczowego sponsora, a zyskała potężnego oponenta. Prezydent, zjawiając się 21 lipca na „Górce”, jasno zakomunikował, po czyjej stoi stronie.

Rozpoczęła się wojna na wyczerpanie. Michał i Jarosław Kołakowscy czują się szantażowani przez gdyńskie środowisko i zmuszani nieuzasadnionymi atakami medialnymi do sprzedaży udziałów w Arce, na co wcale nie mają ochoty. Obóz Marcina Gruchały przekonuje z kolei, że w obecnym kształcie klub zmierza donikąd, a Kołakowskim wcale nie zależy na sportowym rozwoju żółto-niebieskich, ponieważ de facto wygodniej jest im zarządzać pierwszoligowym zespołem.

We władzach Arki szepce się wręcz o spisku zawiązanym przez Gruchałę. Z kolei przeciwnicy obecnego właściciela zauważają, że Kołakowskim opłaca się snuć narrację, w ramach której dołki kopie pod nimi jeden przebiegły oponent. – Gdyńskie środowisko jeszcze nigdy nie było tak zjednoczone – słyszymy zewsząd.

Na razie końca sporu nie widać.

Reklama

Nie mam zamiaru sprzedawać klubu. To nie wchodzi w grę, nie ma w ogóle takiego tematu – mówi nam Michał Kołakowski.

 Jedyna opcja to sprzedaż klubu przez Michała Kołakowskiego dla wspólnego dobra – twierdzi z kolei Marcin Gruchała.

Walka trwa.

Wojna o Arkę Gdynia – reportaż

Szantaż czy nie?

Szantaż, spisek, zmowa części (czy wręcz – całego) środowiska – wszystko to brzmi bardzo tajemniczo, ale i bardzo mrocznie. Trudno tak naprawdę wskazać moment, w którym eskalacja konfliktu wokół Arki aż tak szalenie przyspieszyła. Marcin Gruchała – znany w Gdyni przedsiębiorca, wychowanek, kibic i do niedawna sponsor Arki, a także mniejszościowy akcjonariusz klubu od stycznia 2021 roku – wspomina, że szanse na dalszą kooperację z Kołakowskimi przestał dostrzegać wiosną. – Po powrocie z Warszawy, z rozmowy z Jarosławem Kołakowskim, zdałem sobie sprawę, że dalsza współpraca nie jest możliwa. Po tym, co wtedy usłyszałem – i w kwestii akademii, i w paru innych sprawach – stwierdziłem, że muszę działać. Nie będę stał z boku, nie będę się biernie przyglądał, nie sprzedam swoich parunastu procent udziałów. Złożyłem panom Kołakowskim ofertę, moim zdaniem – bardzo atrakcyjną. I potwierdza mi to każdy, z kim rozmawiam na ten temat w futbolowej Polsce. Każdy mówi, że jeśli faktycznie mówimy o takich pieniądzach, to jest to naprawdę duża kwota.

– Nie ma więc mowy o szantażu. To jest propozycja biznesowa. Zresztą przeszacowana ze względów emocjonalnych – dodaje Gruchała.

Sęk w tym, że Michał Kołakowski – jak nieustannie powtarza – tę ofertę odrzucił i spodziewał się, że to zamknie temat. Co w sumie jest zrozumiałe – ktoś chce coś kupić, ale druga strona nie chce sprzedać. Krótka piłka. Jednak Gruchała się nie poddał i ustawia Kołakowskiego pod coraz silniejszą presją. – Czuję się ofiarą przemyślanego działania. Nasz mniejszościowy akcjonariusz, Marcin Gruchała, był mi przedstawiany jako osoba godna zaufania. Przez dwa lata współpracowaliśmy bez zastrzeżeń z jego strony. Zresztą to ja wyraziłem zgodę, żeby mógł te akcje kupić, bo tak przewiduje statut spółki. Miałem wtedy – podobnie jak pozostali akcjonariusze – prawo pierwszeństwa, jeśli chodzi o zakup akcji. Po dwóch latach pan Gruchała wprost stwierdził, że chce odkupić ode mnie akcje, czemu towarzyszyły groźby podjęcia działań medialnych, jeśli nie zdecyduję się na sprzedaż. To jest forma szantażu. Już na pierwszym naszym spotkaniu, gdy pan Gruchała wystąpił z tą propozycją, zaczął przemycać uwagi w stylu: „nie chciałbym z tym iść do mediów” albo „nikomu nie jest potrzebna wojna medialna”. Takie teksty. To nie są negocjacje prowadzone w sposób taki, w jaki należałoby je prowadzić – uważa prezes Arki.

Sojusznicy Gruchały absolutnie się z nie zgadzają z użyciem słowa „szantaż” w tym kontekście.

Kołakowscy nie chcą klubu sprzedać i mają takie prawo, ale my mamy prawo nie sponsorować Arki i nie chodzić na mecze. Właśnie to robimy. I to ma być szantaż? Szantaż to jest bardzo mocne słowo – twierdzi Mariusz Czoska, kolejny z mniejszościowych akcjonariuszy klubu. – To chyba będzie nowe zjawisko w kryminalistyce, które przedzie do historii polskiej piłki nożnej, że ktoś chce za coś przepłacić i to jest teraz przedstawiane jako „szantaż”. […] Jest takie powiedzenie, że „tonący brzydko się chwyta”. Tak dziś działają Kołakowscy. Znaleźli sobie Marcina Gruchałę, jednego wroga, w którego walą jak w bęben. Aż boli, jak się to wszystko czyta. To jest dla Kołakowskich bardzo wygodna taktyka, ale – naprawdę – takich Marcinów jest dziś w Gdyni całe mnóstwo. Nasze środowisko jest po prostu zjednoczone w walce o przyszłość Arki bez Kołakowskich i ich stylu zarządzania klubem.

Marcin Gruchała zapewnia dodatkowo, że jest gotowy po prostu poddać kwestię szantażu – lub jego braku – pod osąd opinii publicznej. – Jeśli Michał Kołakowski mówi w tym kontekście o szantażu z mojej strony, to ja zwalniam go z tajemnicy korespondencji – może upublicznić moje dwa maile, w których przedstawiłem wizję rozwoju sytuacji, tylko proszę, żeby to zrobił w całości, a nie wycinał z kontekstu frazy lub wyrazy. Tam nie ma żadnego szantażu.

Prezes żółto-niebieskich przystał na opublikowanie korespondencji z Marcinem Gruchałą odnośnie sprzedaży udziałów i przekazał nam screeny.

Cofnijmy się zatem do 1 maja 2023 roku:

Nieco ponad trzy tygodnie później Gruchała wysłał Kołakowskiemu SMS-a, którego ten drugi traktuje jako integralną część całej tej wymiany zdań.

4 czerwca 2023 roku Gruchała zwrócił się do Kołakowskiego raz jeszcze – tym razem w znacznie ostrzejszym tonie.

„Potem wzmacniam komunikacje, ale będzie to już skutkować spadkiem wartości mojej oferty”. „Wchodzicie w sezon z dziurą budżetową, co skutkuje regresem sportowym i obniżeniem wartości/wyceny”. „Nie będę się hamował w pokazaniu waszej prawdziwej postawy w naszych rozmowach”. Bez wątpienia pobrzmiewa w tych sformułowaniach ostrzegawczy ton i zapowiadają one rozpętanie medialnej burzy przez Gruchałę. Co się zresztą ziściło. Obecne szefostwo Arki twierdzi, że prowadzenie rozmów w taki sposób jest więcej niż nieeleganckie. Ich zdaniem – to skandal. Tym bardziej że Kołakowscy w ogóle o sprzedaży dyskutować nie chcą, dlatego kompletnie nie rozumieją wiadomości o „polubownym dopięciu transakcji”. Bo jak w ogóle można „niepolubownie” skłonić kogoś do sprzedaży?

To się zwyczajnie wyklucza. Polubownie można rozwiązać jakiś spór, a tutaj sporu w gruncie rzeczy nie ma – Kołakowscy nie chcą sprzedać Arki. Koniec, kropka. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś miał przyjść – dajmy na to – do zakładu fryzjerskiego i powiedzieć właścicielce: „nie podoba mi się, jak pani strzyże, ale mam dla pani niezwykle korzystną biznesowo propozycję odkupienia zakładu i liczę, że uda się polubownie dopiąć transakcję”.

Brzmiałoby to prawie jak oferta „ochrony”, jakie składano niekiedy drobnym przedsiębiorcom w latach 90.

Widać jednak z punktu, że Marcin Gruchała to gracz kuty na cztery nogi. Jeśli bowiem wczytać się w treść wiadomości z 1 maja, jej ton jest jeszcze całkiem łagodny i ugodowy. Biznesmen pisał tam nawet, iż „absolutnie czuje dobre intencje” ze strony Kołakowskich, zwracał uwagę na ich osiągnięcia. „Potencjalny sukces Arki to także sukces wasz, więc go szczerze chcecie” – przyznawał, jednoznacznie krytykując głównie zakulisowe zaangażowanie Jarosława Kołakowskiego w sprawy klubu. Nawet w czerwcu wyrażał nadzieję na dobre relacje na linii Arka – KFM w przyszłości i udzielał Michałowi Kołakowskiemu nieomal przyjacielskich rad. Tymczasem w wypowiedziach publicznych Gruchała był dla Kołakowskich znacznie bardziej surowy. – Nie widzę możliwości kontynuowania współpracy z obu panami Kołakowskimi w przyszłości zarówno z pozycji sponsora jak i akcjonariusza mniejszościowego. Dla jasności – nie widzę możliwości takiej współpracy niezależnie od tego, czy awansujemy czy nie. Z tego co mi już wiadomo, wielu lokalnych sponsorów deklaruje chęć zaprzestania sponsorowania Arki w przyszłym sezonie, jeśli nie zmieni się aktualny stan – komentował 25 maja 2023 roku na łamach portalu Trójmiasto.pl.

Niedługo potem stwierdził na łamach „Przeglądu Sportowego”: – Spotykaliśmy się po to, żeby porozmawiać o sprzedaży Arki, a zamiast tego słyszę od Jarosława Kołakowskiego hasła, że „ja prędzej utopię tę Arkę w 4. lidze niż ją panu sprzedam”. Wówczas zobaczyłem, kogo mam po drugiej stronie. Natomiast w sygnowanym między innymi przez Gruchałę oświadczeniu sponsorów z 7 czerwca można przeczytać:

Po zakończeniu tego sezonu nie mamy już złudzeń, że celem panów Kołakowskich nie jest awans

oświadczenie lokalnych sponsorów Arki Gdynia

Prywatnie: „szczerze chcecie sukcesu”, publicznie: „ich celem nie jest awans” – bezwzględna taktyka.

Dziś mniejszościowy akcjonariusz stara się studzić emocje. Podkreśla, że, choć sam wyciągnął ten temat do mediów, tak naprawdę nie sądzi, by Kołakowscy faktycznie gotowi byli zatopić Arkę, byle tylko mu jej nie sprzedać. – Wierzę, że to się nie wydarzy. Chciałbym naprawdę porzucić agresywny język. I tak uważam, że jak dotychczas toczymy spór w cywilizowany sposób. Rozumiem, że panowie Kołakowscy mają swoje racje i mają swoje prawa, bo posiadają dziś 75% akcji klubu. Ale my również mamy swoje prawa. Możemy tego klubu w obecnym jego kształcie nie wspierać, co też robimy. I możemy cywilizowanymi metodami starać się o przejęcie Arki. Składamy – naszym zdaniem – naprawdę atrakcyjne oferty finansowe. Powtarzam: nie da się tego sporu toczyć lepiej, w sposób bardziej cywilizowany. To nie jest szantaż, to jest zrozumiała presja rynkowa i finansowa propozycja złożona w imieniu pasjonatów tego klubu.

Ale dlaczego właściwie ludzie zaangażowani emocjonalnie w sprawy Arki uznali, iż na Kołakowskich trzeba nałożyć tak wielką medialną presję?

Prześledźmy cały ten spór.

Utracone zaufanie

Gdy rozmawia się dzisiaj z ludźmi z gdyńskiego środowiska piłkarskiego, przez wszystkie przypadki odmieniane jest przez nich słowo: „zaufanie”. Wiele osób związanych wcześniej z Arką – czy to kibicowsko, czy również biznesowo – przyznaje, iż klub z Michałem Kołakowskim w fotelu właściciela i prezesa, a Jarosławem Kołakowskim u boku syna, stał się w ich oczach niewiarygodny. Ten brak wiarygodności sprowadza się tu do dwóch kluczowych aspektów. Po pierwsze, duża część żółto-niebieskiej społeczności nie wierzy, by Arka w jej obecnym kształcie miała kiedykolwiek osiągnąć sportowy sukces, jakim byłby dla gdynian powrót do Ekstraklasy i utrzymanie się w niej choćby w roli solidnego średniaka. Osobną kwestię stanowią zagadnienia stricte biznesowe. Grupa dotychczasowych sponsorów, a także mniejszościowi akcjonariusze, deklarują otwarcie, że żadne obietnice Michała Kołakowskiego nie nakłonią ich do wznowienia współpracy.

Nić łącząca obie strony konfliktu od dawna była cienka, aż w końcu całkiem pękła.

W czerwcu 2023 roku trójmiejskie media obiegło oświadczenie, pod którym podpisali się przedstawiciele jedenastu firm niegdyś wspierających Arkę. – Drużyna w zadziwiający sposób traci formę w ostatnich kolejkach sezonu. […] Odmawiamy panom Kołakowskim chęci i determinacji do awansu. To nie gra Arka Gdynia, to gra autorski zespół Jarosława Kołakowskiego – grzmieli sponsorzy. Wśród sygnatariuszy oświadczenia znaleźli się między innymi mniejszościowi akcjonariusze – Mariusz Czoska (1% udziałów; restauracja Pueblo), Marcin Gruchała (17% udziałów; willa Moje Orłowo) – a także Cezary Dułak (Baltic Hotel), Krzysztof Walder (Toyota Walder) czy Michał Kowalczyk (firma transportowa Multilog). Przedsiębiorstwa, których wsparcie nie miało rzecz jasna strategicznego znaczenia dla klubu, niektóre z nich nie sponsorowały już Arki od dłuższego czasu, ale ich głos i tak wybrzmiał nad Bałtykiem dość głośno.

Dziś ci właśnie ludzie sprzeciwiają się rządom Kołakowskich, choć dali im niegdyś kredyt zaufania.

– Wstyd się przyznać, ale początkowo występowaliśmy w roli obrońców panów Kołakowskich – mówi Mariusz Czoska. Nieco mniej ufny okazał się Cezary Dułak. – Ja wcale nie straciłem zaufania do panów Kołakowskich w ostatnim okresie, ani nawet nie w ostatnim sezonie. My już w ubiegłym roku nie współpracowaliśmy. W sezonie 2021/22 należałem jeszcze do absolutnej mniejszości, która już przestała ufać temu, w jakim kierunku to wszystko się toczy. Postanowiliśmy ze wspólnikiem, by nie współpracować dalej z klubem, jeśli nie uzyskamy jakichś wyjaśnień. Czekaliśmy na próbę przedstawienia nam argumentów, bo być może niesłusznie odbieraliśmy to, co się w Arce dzieje. I proszę sobie wyobrazić, że nikt nie wykonał do nas telefonu żeby przynajmniej zapytać, dlaczego rezygnujemy. Nikt nie zaprosił nas, byśmy usiedli i porozmawiali. Podkreślam – to wszystko nie wydarzyło się teraz. To nie tak, że przyszedł do mnie pan Marcin Gruchała, który mnie do czegoś przekonał. Nie, my wycofaliśmy się już rok wcześniej.

Gruchała również zapewnia, że najpierw starał się wspierać Michała Kołakowskiego. Gdy zostałem akcjonariuszem klubu i wróciłem do sponsorowania Arki, starałem się budować jakiś most między panami Kołakowskimi a lokalną społecznością – mówi Gruchała. – Namówiłem do powrotu między innymi Michała Kowalczyka czy Krzysztofa Waldera. Byliśmy świadomi, jaki jest ten układ właścicielski, natomiast liczyliśmy, że panowie Kołakowscy zachowają jakieś granice przyzwoitości. Wychodziliśmy z założenia, że skoro już jesteśmy w takiej sytuacji, to albo tę Arkę wspieramy taką, jaka ona w tej chwili jest, albo stajemy z boku i obserwujemy. Ale my nie jesteśmy ludźmi, którzy będą po prostu stać z boku i przyglądać się degradacji klubu. W tym roku wiele złego się wydarzyło: fatalne występy domowe, bardzo dziwnie wyglądające mecze i wyniki, odsunięcie trenera Tarasiewicza, zastąpienie trenera Hermesa przez Ryszarda Wieczorka… To wiele złych zdarzeń i trudno było nie dostrzec w tym wszystkich chaosu oraz braku kompetencji. Szkoda słów.

– Ja już naprawdę nie chcę się pastwić nad tym tematem. Do tego dodajmy moje rozmowy z Jarosławem i Michałem Kołakowskimi, ich niechęć do zainwestowania w akademię. Dzisiaj bardzo się cieszę, że nie zdecydowałem się wesprzeć tego projektu, bo byłoby bardzo źle dla Arki i dla Gdyni, gdyby panowie Kołakowscy otrzymali pięć milionów moich pieniędzy i być może jeszcze dziesięć milionów publicznego wsparcia. Mówię to z bólem, ale w zarządzaniu tak unikatowym klubem nie chodzi o to, by mnożyć przepływy finansowe bez pozytywnego skutku dla wyniku sportowego. Kryzysu nie polewa się benzyną, tylko identyfikuje jego przyczyny i je eliminuje. W przypadku Arki problemem nie jest brak pieniędzy, tylko kompetencje i intencje w zarządzaniu – dodaje.

U wielu rozmówców da się wyczuć rozgoryczenie. Za długo czuli się ignorowani przez władze Arki, ich wątpliwości nie były traktowane poważnie, zbywano ich. Widać, że coś w ekipie żółto-niebieskich kompletnie zawiodło, jeśli chodzi o komunikację. Nie w mediach społecznościowych, bo te funkcjonują nieźle – udało się nawet w ostatnich latach wygrać kilka potyczek na uszczypliwości z lokalnymi rywalami z Lechii Gdańsk. Mowa tu przede wszystkim o relacjach czysto międzyludzkich. Tutaj ktoś został potraktowany obcesowo, tam komuś nie odpowiedziano na zapytanie, jeszcze ktoś inny nie doczekał się drobnej przysługi albo zaproponowano mu śmieszne pieniądze za pracę. – Jest w tym wszystkim mnóstwo złych emocji, frustracji i bardzo słabej komunikacji w wykonaniu działaczy Arki. Dlatego tak trudno będzie im teraz wypracować jakiś kompromis – słyszymy od osoby będącej blisko klubu.

To wszystko z pozoru drobne tematy, ale gdy się je zbierze do kupy, można z nich usypać naprawdę pokaźny stos rozmaitych pretensji. Przedstawiciele Arki bronią się wprawdzie, że często stawiano przed nimi absurdalne zarzuty i konfrontowano ich z wydumanymi teoriami, do których nie sposób się merytorycznie odnieść. No ale na tym właśnie polega sztuka dyplomacji, żeby tego rodzaju komunikacyjne chwasty usuwać, zanim się rozplenią.

Kołakowscy przespali ten moment, wychodząc z założenia, że niektóre pytania nie zasługują na reakcję.

U tych ludzi teorie spiskowe są we krwi. Pan Dułak obraził się rok temu i twierdził, że Arka nie chce awansować. To było w momencie, gdy zabrakło jednego punktu do awansu. Finisz sezonu tak się wtedy układał, że przez chwilę byliśmy w Ekstraklasie. Jeśli ktoś w takim momencie przychodzi i mówi, że klub z premedytacją nie chce awansować, to jak go traktować poważnie?

jeden z działaczy Arki

O komunikacyjnych niedociągnięciach opowiada też Krzysztof Paciorek, były rzecznik prasowy klubu i współautor podcastu oTAGowani. – Trochę rozumiem Kołakowskich, trochę rozumiem też kibiców. Ale cała ta sytuacja, mam wrażenie, eskalowała za mocno z powodu problemów z komunikacją. Później mieliśmy już efekt kuli śnieżnej, gdzie każda ze stron poszła na zwarcie i nie zamierza odpuścić. Moje zdanie jest takie, że sytuacja jest patowa. Paradoksalnie – charaktery obu stron są podobne. Kibice są w ofensywie, ale właściciele zamierzają się cierpliwie bronić. Protestujący mówią: „masz sprzedać i spadać”, a właściciel: „nie sprzedam, sami spadajcie”. Uważam, że ten konflikt skończy się wtedy, kiedy oferta odkupienia klubu będzie zadowalająca finansowo dla właściciela klubu.

Stajnia Augiasza

Michał Kołakowski został właścicielem Arki Gdynia w maju 2020 roku, przejmując 75% udziałów w spółce z rąk Dominika Midaka. Żółto-niebiescy mieli wtedy świeżo w pamięci nadspodziewanie wielkie sukcesy, czyli zwycięstwo w Pucharze Polski 2016/17 i występ w finale tychże rozgrywek rok później. Jednak im dalej w las, w tym większe kłopoty pakowała się gdyńska ekipa pod rządami rodziny Midaków. Fatalnym pomysłem okazało się przede wszystkim zatrudnienie złotoustego gawędziarza Zbigniewa Smółki w roli trenera pierwszego zespołu. Szkoleniowiec ten miał uczynić z Arki zespół grający spektakularny futbol, ale zamiast tego kompletnie rozbił drużynę różnymi chybionymi decyzjami taktycznymi i wyborami personalnymi. W sezonie 2018/19 rzutem na taśmę udało się uniknąć degradacji, lecz kolejna kampania ligowa zaczęła się w zasadzie jeszcze gorzej od poprzedniej. Arka wyraźnie chyliła się ku spadkowi. Czy nawet – ku upadkowi.

Midakowie działali coraz bardziej chaotycznie i po omacku. Zmiana na stanowisku prezesa, gdzie szanowanego przez fanów Wojciecha Pertkiewicza zastąpiono Grzegorzem Stańczukiem, tylko skomplikowała i tak niewesołą sytuację klubu. Podczas gdy właściciel żółto-niebieskich atakował ekstraklasowych arbitrów, publikując memy na ich temat na Twitterze, systematycznie pogarszała się i sportowa, i finansowa kondycja Arki, obciążonej tłustymi kontraktami graczy takich jak Marko Vejinović. – Nie ma mnie w klubie ponad pół roku, ale plik Excel działa i porobiłem pewne symulacje. Wygląda to… słabo. W Arce problemy się kumulowały i w końcu eksplodowały – ostrzegał Pertkiewicz na antenie Polsatu Sport. – Powiem tak… naiwna dusza chciałaby wierzyć, że jest plan na uratowanie. Później odpalam plik finansowy, analizuję sytuację okołosportową i rozum zaczyna przeważać nad duszą.

Jak zaczęła tonąć Arka Gdynia?

Kibice Arki otwarcie wyrażali nawet nie tyle niechęć, co dziką nienawiść względem Midaków, którzy w pewnym momencie bali się już przyjeżdżać do Gdyni. Wybuch pandemii tylko spotęgował finansowe trudności. I właśnie wtedy na scenę wkroczyli Kołakowscy – udziały Midaków formalnie trafiły w ręce Michała, ale jasnym było, że mózgiem całej operacji jest Jarosław, doświadczony agent piłkarski, posiadający równolegle duże wpływy w ekipie KKS-u Kalisz.

Sprawa od początku budziła mnóstwo pytań – ścisłe relacje agencji managerskich z klubami nie są niczym nowym w świecie futbolu, ale tutaj mieliśmy do czynienia z balansowaniem na granicy przepisów i transparentności całej organizacji. Kołakowskim udało się jednak te wątpliwości na dłuższy czas uciszyć. Choć Arka nie zdołała utrzymać się w Ekstraklasie, radykalne działania nowego właściciela sprawiły, że klub, przynajmniej pod względem finansowym, wyszedł na prostą. Od początku była w Gdyni względem Kołakowskich rezerwa, ale kredyt zaufania od środowiska jednak dostali – wspomina Krzysztof Paciorek. – Każdy doskonale pamięta, w jaki sposób kończyły się rządy rodziny Midaków. Dużym długiem, degradacją klubu. Choć oczywiście spadek do pewnego stopnia idzie również na konto nowych właścicieli. Tak czy owak kibice sądzili wtedy, że gorzej niż za Midaków już być z Arką nie może. Plus panowie Kołakowscy dość szybko przeprowadzili kilka konkretnych, obiecujących ruchów. Jednym z nich było na przykład zatrudnienie Ireneusza Mamrota, który wtedy – jak na warunki Arki – był właściwie swego rodzaju bombą transferową. Wówczas uważano go za czołówkę ligowych szkoleniowców. Już to mogło zwiastować kolejne poważne wzmocnienia. Poza tym, Kołakowscy opowiadali też bardzo przejrzyście o planie dwuletnim, jeśli chodzi o powrót do Ekstraklasy.

Zgrzytów też nie brakowało.

– Kołakowscy bezlitośnie ścięli parę naszych gdyńskich legend, między innymi Janusza Kupcewicza – zauważa Paciorek. – Medialnie im to nie pomogło. Plus uszczelnili przepływ informacji w klubie. Tutaj kibice się przez lata dość blisko trzymali z piłkarzami, niekiedy były to wręcz relacje kumpelskie. Dlatego tak się lubiło tę ekipę, która sięgnęła po Puchar Polski. Sukces sportowy to jedno, ale tamten zespół uchodził też za grupę fajnych, swojskich facetów.

„Miałem w Arce opiniować piłkarzy, a przy żadnym transferze mnie nie słuchano”

Scysje z nieżyjącym już Kupcewiczem stanowiły niejako przystawkę przed daniem głównym, jakie wylądowało na stole kilka tygodni temu. Mimo to Michał Kołakowski sądzi, że początkowa faza jego rządów – choć, jak twierdzi, był to czas jeszcze trudniejszy od dzisiejszego – musi być uznawana za sukces nawet przez jego najzagorzalszych wrogów. – Widać z perspektywy czasu, jak bardzo szkodliwe są te wszystkie konflikty. Ale trzeba też pamiętać, jaka była sytuacja. Arka przy takim zadłużeniu była zmuszona do wykonywania niepopularnych ruchów, to był duży kryzys. Dlatego nie przedłużyliśmy wielu umów, między innymi z panem Kupcewiczem. Dlatego tak ostro renegocjowaliśmy lub rozwiązywaliśmy umowy z piłkarzami, którzy są dla Arki zasłużeni, ale też – spadli z nią z Ekstraklasy. Takimi ruchami żaden właściciel nie zdobędzie dodatkowych zwolenników. Ale moim celem było to, żeby Arka zaoszczędziła jak najwięcej pieniędzy i przetrwała, a nie to, żeby wszyscy byli zadowoleni i opowiadali, jaki to ze mnie równy gość – mówi prezes Arki.

Kołakowski chwali się zwiększeniem obrotów w klubowym sklepiku, a także rozwinięciem stadionowego cateringu (ruszenie tego tematu spotkało się zresztą z pewnym oporem środowiska, mówiło się nawet o „wojnie cateringowej”). – Wcześniej budżet Arki był skonstruowany na zasadzie: kasa z telewizji plus kasa z miasta. To pozwalało funkcjonować. Pamiątek prawie nie było, wpływy z cateringu małe. Sponsorów także było mniej niż obecnie – słyszymy w klubie.

Michał Kołakowski

Może zatem Kołakowscy zasłużyli w Gdyni na nieco większą wdzięczność za przeprowadzenie Arki suchą stopą przez niełatwe czasy i usprawnienie jej na paru płaszczyznach? Ostatecznie klub mógł się w 2020 roku zupełnie rozsypać. – Możemy polemizować na ten temat – mówi Cezary Dułak. – Ja nikomu nie odbieram zasług, że finansowo udało się Arkę wyprowadzić na prostą. Natomiast powiem – być może trochę kontrowersyjnie – że w tym, skądinąd trudnym, pandemicznym okresie była pewnego rodzaju łatwość w rozmowach z różnymi stronami o tym, że wszystko się sypie i trzeba wspierać Arkę. Możliwość dojścia do jakiegoś kompromisu trochę wynikała z tego, co wszyscy widzieli dookoła. Już nawet nie wchodzę w temat tak zwanych tarcz, czyli publicznego wsparcia. Fajnie, wykorzystali to wszystko i bardzo dobrze. Nie mówmy jednak o tym w kategoriach jakiegoś biznesowego cudu. Ten „cud” wynikał z okoliczności. Złych, tragicznych okoliczności, które – paradoksalnie – pomogły Arce w tym, żeby uzdrowić klub.

Z kolei Mariusz Czoska zaznacza: – Wielokrotnie mówiliśmy o tym, że na tym polu oddajemy Kołakowskim honor. Nie wiem jednak, jakim wysiłkiem to się odbyło. W gruncie rzeczy jest to przecież normą. Każdy z nas, kto prowadzi biznes, wykonałby zapewne podobne działania. Kołakowscy zasłużyli tutaj na trójkę z plusem, może czwórkę z minusem. Ale zrobili to.

Ta argumentacja wydaje się bardzo pokrętna.

Kołakowscy, decydując się wiosną 2020 roku na wejście do Arki, nie mogli dokładnie wiedzieć, jak wiele jeszcze przed światem fal pandemii i na ile jeszcze lockdownów zdecyduje się polski rząd. Wzięli na siebie poważne ryzyko. Sugerowanie dzisiaj, że w sumie to każdy mógł dokonać tego samego, a pandemia tak naprawdę przysłużyła się wtedy Arce, prowokuje prostą ripostę: gdzie byli gdyńscy przedsiębiorcy, gdy klub trzeszczał w posadach?

Warto wspomnieć, że w marcu 2020 roku Roman Walder miał być tym przywódcą, który skrzyknie lokalne środowisko celem ratowania Arki. Skończyło się na takim komunikacie: – Ostatnio uczestniczyłem w rozmowach w gronie gdyńskich przedsiębiorców zainteresowanych ratowaniem tego niezwykle zasłużonego dla pomorskiego sportu klubu. Jednak w obliczu ostatnich wydarzeń w kraju związanych z sytuacją epidemiologiczną i trudnymi do przewidzenia konsekwencjami gospodarczymi zmuszony jestem skupić się na działaniach zmierzających do ochrony swoich przedsiębiorstw i odpowiednim zabezpieczeniu pracowników w tej nowej dla wszystkich sytuacji. W konsekwencji wycofuję się z dalszych rozmów zmierzających do zakupu akcji Arki Gdynia.

Nie było to zatem wcale takie hop-siup. Finansowo Arka dzisiaj wygląda lepiej, niż wyglądała wiosną 2020 roku, gdy Kołakowscy przejmowali klub od Midaków. Ale sportowo – nie – twierdzi Marcin Gruchała (swoją drogą – inaczej niż w mailu do Kołakowskiego). – Nie sugerujmy, że sukces polega na tym, że ktoś zarządza tak, że spółka nie upada. Było jedenaście kolejek na uratowanie Ekstraklasy w sezonie 2019/20. Były trzy lata na powrót na najwyższy szczebel. To się po prostu nie udało. Jeśli cofniemy się do rządów Wojtka Pertkiewicza, jeszcze przed Midakami, to widzimy, że Arka zawsze była klubem relatywnie biednym, ale osiągającym sukcesy sportowe. Zwłaszcza na początku, zaraz po powrocie do Ekstraklasy, ten zespół był tak bardzo gdyński – piłkarsko i trenersko – że my, jako Gdynia, byliśmy z Arki zwyczajnie dumni. W tej chwili jesteśmy po przeciwnej stronie naszych emocji. Przyszło rozgoryczenie, ale też zwiększyło się wspólne poczucie odpowiedzialność za nasz klub. My chcemy być dumni z Arki.

Potrójny niedosyt

Przyjrzyjmy się zatem kwestiom boiskowym.

Jako się rzekło, Arka w 2020 roku żegnała się z Ekstraklasą już z Michałem Kołakowskim za sterami, aczkolwiek do degradacji przyczynili się wówczas – może nie w stu, lecz co najmniej w 95 procentach – poprzedni właściciele klubu. Nie było więc w Gdyni do nowych włodarzy większych pretensji z racji spadku, ale niewątpliwie istniało mocne oczekiwanie, że żółto-niebiescy natychmiast się otrząsną i powrócą do elity. Taki scenariusz otwarcie kreślili zresztą sami Kołakowscy. – Nie może być tak, że coś nagle nam się komplikuje i robimy paniczne ruchy, odchodzimy od planu. To pierwszy krok do wywrotki – zapewniał Jarosław.

Kołakowscy przejmują Arkę Gdynia. Pierwsza rozmowa po zmianie właścicielskiej!

Mimo radykalnych cięć budżetowych, pierwszy sezon gdynian po spadku okazał się całkiem obiecujący. Kompletnie przebudowana drużyna (z klubu w trakcie dwóch okienek transferowych odeszło kilkudziesięciu piłkarzy, a kilkudziesięciu nowych trafiło do Gdyni) uplasowała się na czwartym miejscu w stawce z solidnym dorobkiem 60 punktów. Bywały sezony na zapleczu Ekstraklasy, gdy taka zdobycz gwarantowała miejsce w TOP2 i bezpośredni awans. No ale akurat nie w tym przypadku. Znacznie lepiej od gdynian punktował Radomiak Radom, wyżej w tabeli znalazły się też Bruk-Bet Termalica Nieciecza i GKS Tychy. Arka mogła jeszcze poszukać swoich szans w barażach, lecz przegrała u siebie 0:1 z ŁKS-em Łódź, który to z kolei poległ później w potyczce z Górnikiem Łęczna.

Poczucie niedosytu związane z tymi barażami da się wyczuć w rozmowie z Michałem Kołakowskim nawet dziś. Porażki z ŁKS-em nie potrafi zresztą odżałować również Jarosław. Arka faktycznie prezentowała się wówczas lepiej od łodzian, lecz brakowało jej skuteczności. No i poległa. Piękna przygoda w Pucharze Polski zakończyła się zaś niepowodzeniem w finale, gdzie zbyt mocny dla podopiecznych Dariusza Marca okazał się Raków Częstochowa.

Zamiast awansu i wielkiego triumfu na Arenie Lublin – dwa rozczarowania.

Mam świadomość, że wynik sportowy decyduje o wszystkim. O całym odbiorze klubu. Możesz klub zadłużyć, możesz zalegać z wypłatami przez miesiące, możesz nawalać organizacyjnie, ale dopóki wyniki się zgadzają, to na wszystko da się przymknąć oko

Michał Kołakowski

W sezonie 2021/22, mimo raczej słabego wejścia w rozgrywki i zmiany na ławce trenerskiej, gdynianie summa summarum zapunktowali jeszcze lepiej. Po przerwie zimowej zespół dowodzony przez Ryszarda Tarasiewicza zanotował serię znakomitych rezultatów i po 30. kolejce znajdował się nawet na drugiej pozycji w tabeli. Ale potem przytrafiła się żółto-niebieskim klęska 1:4 w wyjazdowej konfrontacji z Resovią. Do tego porażka z Miedzią Legnica i remis z Podbeskidziem Bielsko-Biała. Wygrana z Sandecją w finałowej kolejce niczego już nie zmieniła – Arka finiszowała na trzeciej lokacie i kolejny raz przyszło jej bić się o Ekstraklasę w barażach. Niedosyt był nie do zniesienia, ostatecznie Widzew Łódź, który zapewnił sobie bezpośredni awans z drugiego miejsca, zdobył tylko jedno oczko więcej.

A w barażach – blamaż. 6,5 tysiąca widzów obserwowało z perspektywy trybun Stadionu Miejskiego przy ul. Olimpijskiej, jak ekipa Tarasiewicza przegrywa u siebie 0:2 z Chrobrym Głogów. To wtedy zaczęto dawać większy posłuch osobom podejrzewającym u Kołakowskich niecne intencje. Jednak dopiero miniona kampania dostarczyła przeciwnikom właściciela Arki ogromny zapas amunicji. Tym razem żółto-niebieskich zabrakło nawet w TOP6. Katastrofa.

Ostatni sezon przelał czarę goryczy – sądzi Krzysztof Paciorek. – Arka po raz trzeci z rzędu nie zdołała awansować do Ekstraklasy, a więc ten dwuletni plan przebudowy i powrotu na najwyższy poziom nie został zrealizowany. Jakość sportowa zespołu zaczęła się obniżać. Zawodnicy po prostu zawodzili, szczególnie w meczach u siebie. Wielu kibiców zaczęło gorąco dyskutować, a nawet kłócić się o wąską kadrę z mało wartościowymi piłkarzami na ławce rezerwowych. Do tego bardzo niepopularne decyzje, jeśli chodzi o obsadę stanowiska trenera pierwszej drużyny, które wzbudzały kontrowersje wśród fanów. No i kiedy nastroje wokół klubu były już bardzo złe, pojawił się Marcin Gruchała z ofertą, ruszył bojkot oraz medialna wojenka.

Ryszard Wieczorek

Wewnątrz klubu sporo się mówi o błędach popełnionych w sezonie 2022/23. Michał Kołakowski jest dziś przekonany, że przedwcześnie podjął decyzję o rozstaniu z Ryszardem Tarasiewiczem, a jeszcze większą pomyłką było zastąpienie „Tarasia” Hermesem, który nie został optymalnie przygotowany do pracy trenerskiej pod tak dużą presją. Na to wszystko nałożyła się jeszcze rozpaczliwa próba ratowania sytuacji poprzez ściągnięcie do klubu Ryszarda Wieczorka, który od wielu lat nie pracował z drużyną kalibru Arki. Jego decyzje co do zmian meczowych były głośno podważane przez jednego z doświadczonych zawodników. Docinki pod adresem szkoleniowca usłyszał asystent, szybko doniósł o tym Wieczorkowi, a ten – co w sumie zrozumiałe – odsunął pyskatego piłkarza od kadry meczowej. Sęk w tym, że Wieczorek w ferworze wygadał, od kogo dowiedział się o złośliwych komentarzach na swój temat, co mocno rzutowało potem na relacje na linii zespół – sztab.

No dobrze, tylko że my tutaj podsumowujemy ostatnie lata Arki na zapleczu Ekstraklasy przede wszystkim przez pryzmat sportowy. Tymczasem ludzie bojkotujący dziś Michała i Jarosława Kołakowskich głoszą, że gdyńska drużyna z premedytacją unika awansu do najwyższej ligi.

Teoria spiskowa

Wydaje się to zarzutem absurdalnym, oderwanym od rzeczywistości. Arka dwa razy była blisko promocji, zaciekle o nią walczyła. Potem przytrafił się jej kiepski sezon, no ale nie jest to przecież ani pierwsza, ani ostatnia drużyna, która wpadła w dołek formy. Dodatkowo awans równoznaczny jest ze znacznym wzrostem przychodów – nieporównywalnie większą kasą z telewizji, potężniejszymi wpłatami od sponsorów. Teoretycznie – same plusy, Ekstraklasa otworzyłaby przed Arką mnóstwo możliwości. Według raportów „Deloitte” za lata 2018 i 2019, przychody ekstraklasowej wtedy Arki wynosiły blisko dwadzieścia milionów złotych. W sezonie 2021/22 było to dwanaście milionów. A kontrakt telewizyjny Ekstraklasy na lata 2023-2027 jest przecież korzystniejszy od poprzedniego.

Mimo to, w ostatnich tygodniach można było przeczytać:

  • „Być może odpowiedź znajdziemy wtedy, gdy zadamy sobie pytanie, czego panowie Kołakowscy szukają, będąc właścicielami Arki i KKS-u Kalisz. Jednocześnie są właścicielami agencji managerskiej. Być może portfolio zawodników z Kolakowski Football Management (KFM) bardziej pasuje do drużyn z 1. i 2. ligi? Bo trudno sobie wyobrazić tych samych graczy, grających z powodzeniem piętro wyżej. Pewnie po awansie do Ekstraklasy, Arka musiałaby pożegnać wielu zawodników z KFM. Tutaj pojawia się konflikt interesów”. (Marcin Gruchała na łamach „Przeglądu Sportowego”)
  • „Tymczasem Arka w zadziwiający sposób traci formę w ostatnich kolejkach sezonu. Kończymy obecny sezon na ósmym miejscu, ale w tabeli za ostatnie osiem kolejek trenera Wieczorka jesteśmy na czternastym miejscu. W ostatnich pięciu meczach, gdzie powinniśmy walczyć o jak najlepsze miejsce w barażach, punktujemy jak Odra Opole i Sandecja, ostatni zespół ligi, gorzej od Arki punktuje tylko Skra. To wszystko przy jednym z najwyższych budżetów w lidze i z ludźmi znającymi się na piłce za sterem, bo tego Jarosławowi Kołakowskiemu nie odmawiamy. Ale odmawiamy panom Kołakowskim chęci i determinacji do awansu. To nie gra Arka Gdynia, to gra autorski zespół Jarosława Kołakowskiego. […] Tutaj celem nie jest awans Arki, tylko wzajemne kontrakty na linii Arka- KFM – KKS Kalisz”. (oświadczenie sponsorów wycofujących wsparcie dla Arki)
  • „Czy zapis w umowie dotyczący regulowania płatności wobec poprzednich właścicieli wyłącznie w przypadku gry w Ekstraklasie, w połączeniu z brakiem przejrzystości działania Kołakowskich na innych polach, nie tłumaczyłby katastrofalnych końcówek ostatnich sezonów w wykonaniu żółto-niebieskich?” (portal Arkowcy.pl)

Zatem część gdyńskiego środowiska zupełnie serio forsuje teorię, że Kołakowscy z rozmysłem unikają awansu, bo… jest to w ich interesie. Chcą oni, zdaniem krytyków, niekończącego się przepływu piłkarzy należących do stajni KFM między Arką i KKS-em Kalisz, a dobro klubu mają w nosie.

– Była grupa kibiców, która od początku nie akceptowała rządów panów Kołakowskich i wyczuwała, że ich intencje są złe. Ja sam niejednokrotnie spotykałem się z opiniami, że Kołakowski nie chce awansować do Ekstraklasy, ale długo odbijałem tę piłeczkę. No bo jak? Przecież w Ekstraklasie leży poważna kasa do podniesienia. Tam są pieniądze z praw telewizyjnych, pieniądze od sponsorów – wszystkiego jest więcej. Teorie o niechęci Kołakowskich do awansu uważałem więc wtedy za bzdury. Natomiast w trakcie ostatniego sezonu moja optyka się zmieniła – mówi Michał Kowalczyk z firmy Multilog. – Już większość osób w Gdyni zauważyła, że tego awansu nie będzie. A nawet gdyby był, to przypadkowy. Pewnie pan Kołakowski by się tym specjalnie nie zmartwił, ale – co dalej? Bo nie chodzi tylko o to, żeby awansować i w kolejnym sezonie spaść. Patrzmy na to długofalowo. Jeżeli naszym szczytem możliwości ma być awans do Ekstraklasy, to ja dziękuję za taki szczyt możliwości. Naprawdę Arka i Gdynia zasługują na coś więcej.

Wystarczy spojrzeć, jak wyglądała tabela przez ostatnie trzy lata. Nasza tendencja jest spadkowa. Oddalamy się od awansu. Gdyby faktycznie właściciele mieli jakiś plan na Arkę, to powinno być tak: zajmujemy, powiedzmy, ósme miejsce w pierwszym sezonie, szóste w kolejnym, a potem – dajmy na to – trzecie. Tak, żeby było widać progres drużyny i kolejne kroki wykonywane w stronę Ekstraklasy. A nie ma tego progresu, zmierzamy w przeciwną stronę – dodaje. – Popatrzmy też na losy KKS-u Kalisz. Świetny początek poprzedniego sezonu, seria wygranych meczów, piękna sprawa. A później wszystko zaczyna się psuć. Po co panu Kołakowskiemu dwa kluby w 1. lidze, prawda? To nie ma racji bytu. Niech Kalisz zostanie w 2. lidze, Arka piętro wyżej. Trochę lepsi piłkarze mogą wtedy trafiać do Gdyni, trochę gorsi lądować w składzie KKS-u. Uważam, że takie jest założenie pana Kołakowskiego.

Hubert Adamczyk i Omran Haydary z Arki Gdynia

Hubert Adamczyk i Omran Haydary

Wersja Cezarego Dułaka brzmi nieco inaczej. – Istnieją realne przesłanki pozwalające sądzić, że Arka nie chce awansować do Ekstraklasy. Z jednej strony, to wszystko fajnie brzmi medialnie – przecież w Ekstraklasie są dużo wyższe wpływy. Tylko ten medal ma drugą stronę, o której jakoś nie słychać – poziom kosztów utrzymania klubu w Ekstraklasie oraz obszar związany z potencjałem czysto ludzkim, jakim Arka dysponuje. Ci zawodnicy – czy też dowolnie inni – w Ekstraklasie musieliby zarabiać zdecydowanie więcej. Jeszcze w 1. lidze te wynagrodzenia to często drobne w porównaniu z najwyższym poziomem rozgrywek. I to jest obszar finansowy. Natomiast mamy też aspekt sportowy. Dzisiaj pomiędzy Kaliszem a Gdynią można przerzucać zawodników, którzy być może dysponują jakimś potencjałem. Niczego nikomu nie odbieram. Ale na pewno takimi graczami nie będzie można w takiej samej skali żonglować po awansie do Ekstraklasy. Nie da się wpuścić pięciu, dziesięciu czy dwunastu piłkarzy z Kalisza do Ekstraklasy, przekonując wszystkich dookoła, że to jest wzmocnienie kadry. Takie „wzmocnienia” w Ekstraklasie nie przejdą. I tu mamy widoczny konflikt interesów.

W Arce działacze łapią się za głowy, gdy słyszą tę argumentację. – To niedorzeczne. Chyba każdy woli zarządzać spółką, która ma dwadzieścia, a nie dziesięć milionów przychodów – śmieje się Michał Kołakowski. – Gra w Ekstraklasie oznacza przede wszystkim możliwość prostszego zbilansowania budżetu i brak konieczności ponoszenia kolejnych nakładów na klub. Tylko od sponsorów po awansie otrzymalibyśmy dwa razy większy bonus, nie mówiąc już o ogromnej różnicy, jaką robią wpływy z praw telewizyjnych oraz zupełnie innej możliwości promowania zawodników. Z poziomu 1. ligi niełatwo jest zarabiać duże pieniądze na transferach. Celem nadrzędnym jest awans, dlatego piłkarze z największym potencjałem sprzedażowym – Czubak, Adamczyk, Skóra, Lipkowski – są pozabezpieczani odpowiednio długimi umowami. Oni już budzą zainteresowanie, Mateusz Stępień niedawno przeszedł do Stali Mielec.

Jednak Dułak kontynuuje: – Gdyby była rzeczywista wola i chęć awansu, to ten rynek, na którym Arka się obraca, nie powinien się koncentrować na Kaliszu i Gdyni. To zbyt wąski obszar, żeby móc później mówić nie tylko o awansie, ale przede wszystkim o pozostaniu na najwyższym poziomie na dłużej. […] Oczywiście nie sposób tak przekalkulować występów zespołu w całym sezonie ligowym, by dopiero na samym finiszu rozgrywek przegrać rywalizację o awans. Natomiast kiedy panowie Kołakowscy tutaj wchodzili, to mówili o planie. Jeden plan – ten finansowy – sprowadzał się do tego, że Arka miała zyskać samowystarczalność. W domyśle, radzić sobie bez wsparcia miasta. Z kolei drugi sprowadzał się do sukcesu sportowego w postaci awansu do Ekstraklasy. Tymczasem proszę spojrzeć, jaka jest tendencja, jeśli chodzi o rezultaty Arki w 1. lidze. Przecież my mamy coraz gorsze wyniki. To nie jest tak, że w sezonie 2022/23 zabrakło nam jednego czy dwóch zwycięstw do awansu. Tym razem przegraliśmy już szansę na sam udział w barażach, a nie szansę na awans. Czy to jest trend, który pokazuje, że my zmierzamy we właściwym kierunku? I wszystko to przy tak dużej wiedzy i kompetencjach pana Jarosława Kołakowskiego.

Fakt, w sezonie 2022/23 żółto-niebiescy zdobyli znacznie mniej punktów, niż w sezonie 2021/22. Jednak ta ostatnia kampania była z kolei minimalnie lepsza od jeszcze wcześniejszej, czyli sezonu 2020/21. Czy można tu zatem już w tej chwili mówić o jakichś trendach? Chyba na to za wcześnie. No i trudno też bronić stwierdzenia, by Arka obracała się tylko po gdyńskim i kaliskim rynku, skoro do klubu trafiają gracze z przeróżnych klubów, także zagranicznych.

No nie. Te zarzuty po prostu nie trzymają się kupy.

Swoje stanowisko w tej materii zdaje się zaś łagodzić Marcin Gruchała. – Kwestię awansu do Ekstraklasy podsumowałbym tak – nie chcą czy nie potrafią? To nie jest kluczowe. Istotne jest to, że oni w tej chwili są już dla nas tutaj niewiarygodni – twierdzi. I nie zgadza się z opinią, że różnica między złą wolą a nieudolnością jest jednak dość znacząca. – Ja będę się trzymał tego, co powiedziałem wcześniej. Nie chcą awansować, nie potrafią – dla nas to jest bez znaczenia. Nawet jeśli to jest nieudolność właścicieli, a nie ich zła wola, to my nie chcemy ludzi, którzy są tutaj przez trzy lata, prowadzą nasz klub, z którym jesteśmy emocjonalnie związani, w dużej mierze za nasze prywatne, plus publiczne pieniądze, a przez trzy lata nie zbudowali niczego, co stanowiłoby jakąś wartość.

Nie chodzi tylko o awans do Ekstraklasy – dodaje Gruchała. – Prezesem naszego klubu jest młody człowiek, który w biznesie i w piłce niczego wcześniej nie osiągnął. Wszyscy wiemy, że głównym decydentem w klubie jest pan Jarosław Kołakowski. Mówią o tym wszyscy w Gdyni – od restauracji, poprzez piłkarzy, trenerów, fizjologa, aż po mniejszościowych akcjonariuszy i sponsorów. Mówi o tym Marcus da Silva, mówił trener Ryszard Tarasiewicz w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”. Być może Jarosław Kołakowski jest świetnym agentem, ale to nie czyni z niego z automatu świetnego właściciela klubu. My chcemy profesjonalny zarząd, dyrektora sportowego z prawdziwego zdarzenia. Chcemy profesjonalnego kierownika administracji i radę nadzorczą, która będzie wnosiła ważną wartość w siłę klubu. Tego wszystkiego brakuje. Nie wiem, czy jest to celowe – oby nie – ale mamy do czynienia z nieudolnością i kosztownym uszczerbkiem na wizerunku klubu. Panowie Kołakowscy, jako właściciele zarządzający tym klubem, utracili wiarygodność.

Może w innym klubie, w innej roli, bogatsi o gdyńskie doświadczenie, lepiej im się poszczęści. To jest zasadniczy problem. Oni przyszli, żeby zrobić tutaj szybkie pieniądze i opowiadają przede wszystkim o wartości finansowej klubu. My natomiast mówimy o tym, że ten klub kochamy i chcemy być z niego dumni i na tych wartościach, mając środki finansowe i wsparcie środowiska, chcemy zbudować profesjonalny klub. Dzisiaj… prawie się za Arkę wstydzimy

Marcin Gruchała

Michał Kołakowski nie traktuje wszystkich tych zarzutów poważnie. – Absurdem jest twierdzenie, że ktoś może chcieć tak budować drużynę, aby ona nie awansowała. Przez dwa lata Arka nie była zespołem środka tabeli, tylko realnie biła się o Ekstraklasę do samego końca. Okej, sezon 2022/23 był dużo poniżej oczekiwań, ale patrzę na statystykę spodziewanych punktów, jako w miarę obiektywny wskaźnik, to według WyScouta byliśmy na drugim miejscu w tabeli, równo z Termalicą. Z czego to wynikało? No z tego, że tworzyliśmy mnóstwo sytuacji, ale brakowało nam skuteczności. Jednak niektórym się wydaje, że my – dajmy na to – nie kupiliśmy zawodnika, bo nie chcemy wzmocnić drużyny. No nie! To jest kwestia możliwości finansowych. Nie ma w tym żadnego drugiego dna, jakiego lubią się doszukiwać miłośnicy spiskowych teorii. Apeluję, żeby też pod takim kątem patrzeć na proces budowania zespołu.

Z kolei Krzysztof Paciorek, obserwujący tę przepychankę na argumenty z boku, odbiera ją tak: – Niektórzy nazwą mnie naiwnym, ale nie wierzę w teorię, że właściciele Arki nie chcą awansować do Ekstraklasy. W Ekstraklasie są do podniesienia znacznie większe pieniądze, a i możliwości, by promować poszczególnych zawodników w przypadku awansu znacznie by się poszerzyły. Karola Czubaka łatwiej byłoby sprzedać za większe pieniądze jako gracza, który wygrał 1. ligę, a potem zdobył kilka bramek w Ekstraklasie. Nawet jeśli założymy, że intencje Kołakowskich są nieczyste i ich celem jest wyciąganie pieniędzy z Arki, to chyba lepiej wyciągać większe pieniądze z Arki ekstraklasowej, niż mniejsze z Arki pierwszoligowej, prawda?

Cóż, trudno nie przytaknąć. Jednak to zagadnienie ma nie tylko drugie, ale i trzecie dno.

Umowa z Midakami

Okazuje się bowiem, że umowa Michała Kołakowskiego z Dominikiem Midakiem została skonstruowana w taki sposób, że ten pierwszy ma zapłacić temu drugiemu pięć rat po pół miliona złotych każda, ale z zastrzeżeniem, iż transze będą regulowane za sezony rozegrane przez klub w Ekstraklasie. Jak nietrudno się domyślić, jest to woda na młyn dla tych, którzy nie mają za grosz zaufania do aktualnych właścicieli klubu. Ich zdaniem Kołakowscy wolą sobie bezpiecznie dryfować na zapleczu Ekstraklasy, żeby Midakowie nie zobaczyli od nich ani złotówki. Wśród żółto-niebieskiej opozycji słychać nawet głosy sugerujące, że Michała Kołakowskiego w ogóle nie należy traktować jak właściciela klubu, a raczej „posiadacza akcji”. Taka tam semantyczna złośliwość.

W ostatnim wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” Michał Kołakowski – w dość dziwny, moim zdaniem, sposób – zrównał własną kieszeń z kieszenią Arki. Skomentował, że przecież łatwiej by mu było spłacić poprzednich właścicieli w przypadku awansu, ponieważ Arka dostanie wówczas znacznie większe pieniądze z Ekstraklasy. Tylko że ja Michałowi przypominam, że pieniądze Arki są pieniędzmi Arki i nie powinny trafiać do jego prywatnej kieszeni. Dziwię się, że Michał te kieszenie tak ze sobą zrównuje. Bo to de facto oznacza stwierdzenie, że gdy Arka zdobędzie więcej środków, to jemu osobiście łatwiej będzie spłacić poprzednich właścicieli. Dla mnie – te słowa to skandal – grzmi Gruchała.

Kołakowski widzi w tym zarzucie banalną do obalenia manipulację. – Kiedy klub zarobi w Ekstraklasie lub na transferach, to – po pierwsze – nie będzie konieczności dalszego dosypywania pieniędzy do klubowej kasy, a po drugie – będzie można spłacić pożyczki. Przecież mówimy o kwocie pół miliona złotych za sezon rozegrany na najwyższym poziomie, pół miliona! Powtarzam – tylko bonus od sponsorów byłby dwa razy wyższy od tej kwoty.

Pikanterii całej historii dodaje natomiast fakt, że przed trzema laty o zakup udziałów od Dominika Midaka aktywnie zabiegał też… Marcin Gruchała, lecz nie udało mu się wówczas dopiąć transakcji, podczas gdy Midakowie uścisnęli sobie dłonie z Kołakowskimi.

Rozmawiałem z Midakami na temat kupna klubu, ale uważałem wówczas, że trzeba im zapłacić możliwie najmniej, a możliwie najwięcej środków zainwestować w Arkę. Myślę, że finalnie moja oferta nie była dla nich atrakcyjna, ale była do przyjęcia. Jednak zapewne to, co obiecali im Kołakowscy, bo z tego co wiem negocjował głównie Jarosław Kołakowski, a czego – jak rozumiem – wciąż nie zapłacili, było wtedy dla Midaków bardziej atrakcyjne – analizuje Gruchała. – Natomiast ważny jest w tej sprawie konflikt interesów. Gdyby Kołakowscy nie zamierzali zawiązać całego układu Arka – KFM – Kalisz, to – jak sądzę – by takich pieniędzy Midakom nie zaproponowali. Nie było wówczas, przynajmniej z tego co wiem, innych ofert na stole. Każdy inwestor, który chciałby przejąć Arkę po to, żeby ją rozwijać, zachowałby się wówczas tak samo jak ja. Tylko że cele panów Kołakowskich były inne. Oni obmyślili dla Arki inny model biznesowy. Gdyby nie ten konflikt interesów, Arka najprawdopodobniej już trzy lata temu zostałaby sprzedana mnie.

Co by było gdyby, tego już się nie dowiemy. Naturalnie szefowie Arki widzą to zupełnie inaczej.

Jak już wspominaliśmy, w klubie panuje przekonanie, że tak zwany „gdyński biznes” – włącznie z Gruchałą – przed trzema laty nie odważył się wejść do klubu w obawie przed skalą zadłużenia i potencjalnych problemów, jakie mogła wygenerować przedłużająca się pandemia. Ryzyko podjęli Kołakowscy, którzy wyciągnęli żółto-niebieskich z długów, ale w tym celu musieli podjąć masę trudnych, szalenie niepopularnych decyzji. Cięli koszta. I dzisiaj za nie obrywają. – Trochę to tak wygląda, że wyczekano, aż obecna ekipa wykona w Arce najbardziej niewdzięczną pracę. Teraz przychody są zdywersyfikowane, klub rozwinął się na wielu polach, wszystkie należności regulowane na bieżąco. Dzisiaj Arka jest już bardzo bezpiecznym tematem do wzięcia – słyszymy.

Michał Kołakowski dziwi się, że umowa z rodziną Midaków, na którą przecież obie strony się przed trzema laty zgodziły, stała się w ogóle przedmiotem jakichś rozważań osób z zewnątrz. Deal to deal, został klepnięty przez zainteresowanych i tyle. – Pan Gruchała ma do mnie absurdalne zastrzeżenia, że… „źle kupiłem klub”. On wskazuje, że nie działałem w interesie Arki. Ale cofnijmy się może do tego 2020 roku, bo niektórzy mają chyba krótką pamięć. Klub jest w długach, siedem milionów na minusie, pensje nie są regulowane. Wkoło pandemia, nie wiadomo, kiedy rozgrywki sportowe i w ogóle życie społeczne wróci do normy. W tych okolicznościach trudno też się dokładnie rozeznać w sytuacji. Ryzyko było spore. I na takim tle toczone były rozmowy z poprzednim właścicielem Arki. Pan Gruchała powtarza zarzut, że w umowie kupna klubu z 2020 roku są płatności uzależnione od sukcesu sportowego. Jednocześnie ten sam pan Gruchała chciałby, aby w jego umowie również był bonus od awansu. Kierując się jego logiką, należałoby zapytać, jakiej wielkości powinien być ten bonus, aby nie budził wątpliwości, że awans będzie mu się opłacać? Bo – jak już wiadomo – według niego, ja awansu nie chcę – uśmiecha się krzywo prezes gdyńskiego zespołu.

Marcin Gruchała (w niebieskiej marynarce)

Przeciwnicy Kołakowskich są w większości głusi na te argumenty.

Ich ocena sytuacji jest jasna – sprytni panowie z Warszawy wykorzystali moment chaosu, by położyć łapska na klubie, skarbie lokalnej społeczności, i wbrew woli kibiców włączyli Arkę do swojego imperium transferowego. – Stale powracają mniej i bardziej konkretne głosy, że osoby od lat związane z Arką nie są obecnie przez władze klubu szanowane, że się je odsuwa. Nasze gdyńskie środowisko jest dość trudne, momentami może wydawać się dla ludzi z zewnątrz toksyczne. Jesteśmy tu bardzo nieufni względem tych ludzi z zewnątrz. A zwłaszcza, gdy wywodzą się oni z tej mitycznej Warszawy – słyszymy od osoby będącej blisko Arki.

Marcin Gruchała nie uważa, by wypominanie Kołakowskim, że trafili do Gdyni ze stolicy, było zagraniem poniżej pasa. – To nie jest nie fair, to jest prawda! Mamy wyrzec się jednego z głównych atutów tylko dlatego, że druga strona go nie posiada? Arka potrzebuje lidera, który pieniądze już zarobił, ale także kocha ten klub, jest silnie związany z lokalną społecznością i potrafi ją za sobą pociągnąć. Żeby zbudować organizację silną sportowo, finansowo, społecznie. Tu przede wszystkim chodzi o zaufanie do kogoś takiego. Klub jest w przełomowym momencie, ważą się jego losy na lata: albo w Arce dojdzie do nowego otwarcia, które zostanie przeprowadzone we wspierającym środowisku, albo Arka będzie wegetować i będzie traktowana głównie jako źródło zasobów. Realia polskiej piłki są takie, że kluby często są głęboko osadzone w lokalnym środowisku i przede wszystkim na nie mogą liczyć. Kołakowscy, nie będąc stąd, nie dokonają tego. To nie jest zarzut, ja stwierdzam fakt. Oni nie rozumieją Gdyni i, jak można się przekonać przyglądając się korzeniom tego kryzysu, nie rozumieją gdynian.

Klub to nie jest jedynie spółka akcyjna, w której Michał Kołakowski ma 75% udziałów. Ten klub to po prostu wspólnota, to cała gdyńska, lokalna społeczność – dodaje Gruchała. Wielu kibiców się z tym zgadza, traktując Kołakowskich jak właścicieli-intruzów. Niemal uzurpatorów, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. Przenieśmy bowiem całą tę historię raz jeszcze na jakikolwiek inny rynek. Czy gdyby warszawiak kupił w Gdyni, powiedzmy, stocznię, to po jakimś czasie mieszkańcy też mogliby kazać mu wynosić się z miasta, bo przybysz z centralnej Polski nigdy nie zrozumie, w jakim rytmie bije serce ludzi znad morza?

No absurd, ale padający na podatny grunt.

Trudne tematy zaczęły się mnożyć, a awans – który uspokoiłby nastroje – nie przyszedł. Była jeszcze „wojna cateringowa”, gdzie kibice podzieli się na dwa obozy. Jedni byli oburzeni, że wieloletnich partnerów klubu zmuszono do zrezygnowania z prowadzenia stadionowego cateringu. Drudzy z kolei uznali zmiany za dobre. Pojawiało się wiele takich punktów zapalnych, które – nawet jeśli udawało się ugasić – pozostawiały po sobie ślad, jakiś smrodek

Krzysztof Paciorek

– Pan Kołakowski jest pierwszą osobą, której udało się do tego stopnia zjednoczyć kibiców Arki. Nigdy tak nie było, żeby tak szeroka społeczność sprzeciwiała się temu, co się dzieje w klubie – zaznacza Cezary Dułak. – Różnych historii było tutaj mnóstwo, bojkotów pewnie jeszcze więcej, ale nigdy nie na taką skalę. Jeśli nawet to nie daje panu Kołakowskiemu do myślenia, to znaczy, że dalej chce traktować Arkę jako swój prywatny folwark i biznes. Teoretycznie ma do tego prawo jako właściciel firmy, ale klub sportowy to coś więcej niż biznes. Problem w tym, że specyfika tego biznesu jest taka, że ma on kilka wymiarów. Również wymiar społeczny. Klub funkcjonuje z jednej strony biznesowo, ale z drugiej – ma jednoczyć mieszkańców miasta, regionu, całą społeczność kibiców.

Co wolno agentowi?

Osobą, która najmocniej naraziła się gdyńskiemu środowisku, jest Jarosław Kołakowski. Jego zaangażowanie w codzienne życie Arki trudno nazwać nawet tajemnicą poliszynela – sam agent otwarcie o tym opowiadał, a jego syn przyznaje, iż chętnie wsłuchuje się w porady ojca, a także korzysta z jego doświadczenia w prowadzeniu negocjacji. – Ojciec nie pełni w klubie żadnej funkcji, ale czy to oznacza, że nie może rozmawiać z trenerem czy nie może negocjować w imieniu klubu? Przecież na tym polega między innymi praca agenta piłkarskiego, na prowadzeniu negocjacji. Ja mam do taty w tych kwestiach zaufanie i wiem, że potrafi w taki sposób poprowadzić negocjacje, żeby było to z korzyścią dla klubu i dla mnie – mówi prezes.

Zbuntowani sponsorzy i mniejszościowi akcjonariusze mają jednak tego nieprzejrzystego układu po dziurki w nosie. Wyliczają, jak wielu zawodników KFM przewinęło się w ostatnich latach przez kadrę Arki, potępiają częste przeprowadzki piłkarzy z Gdyni do Kalisza i z powrotem. Sugerują, że kadra żółto-niebieskich konstruowana jest z myślą o interesach KFM, a nie najpilniejszych potrzebach zespołu. Jarosława Kołakowskiego nazywają „nadtrenerem”, czy nawet „nadprezesem”. Nie widzą w nim życzliwego doradcy syna, lecz człowieka sterującego klubem z tylnego siedzenia. – Nie mówmy: „Jarosław Kołakowski prowadzi klub”. Mówmy: „czynny agent piłkarski prowadzi”. To jest konflikt interesów, łamanie prawa i poważny problem. Na tym powinniśmy postawić kropkę. Tego zakazuje prawo, rozsądek i logika. Dlatego powinniśmy w ogóle temat pana Jarosława zamknąć – uważa Mariusz Czoska.

Komisja Dyscyplinarna PZPN już raz przyglądała się działaniom Jarosława Kołakowskiego w Arce, po tym jak agent dość swobodnie opowiedział w programie „Stan Futbolu” o swojej pomocy w konstruowaniu kadry gdyńskiego zespołu. – Przeprowadziliśmy wtedy w tej sprawie postępowanie sprawdzające, które zostało umorzone z powodu braku dowodów – informuje nas Adam Gilarski, rzecznik dyscyplinarny PZPN.

Głównym problemem Arki jest brak przejrzystości – mówi nam osoba z otoczenia Arki. – Wiadomo, na papierze wszystko jest jasne – Michał Kołakowski to właściciel i prezes klubu. No ale niemal wszyscy uważają, że „nadprezesem” jest Jarosław. Naprawdę dobrze by było, gdyby pan Jarosław Kołakowski osobiście poodnosił się do różnych zarzutów, bo uważam, że mnóstwo problematycznych kwestii wyjaśniłby na swoją korzyść. Znaczna część tematów, jakie dzisiaj obciążają właścicieli Arki, to de facto nie są realne problemy, a raczej jakieś niedopowiedzenia i niejasności. Na klatę bierze je wyłącznie Michał.

Jarosław Kołakowski i Kamil Glik

Kołakowscy rzecz jasna lubią przypominać, że posiadanie przez agencję dużej grupy piłkarzy w danym klubie jest w futbolowych realiach zjawiskiem może nie powszechnym, ale często spotykanym. Wskazują również, że współpraca z zaprzyjaźnionym zespołem z 2. ligi przynosi Arce mnóstwo korzyści, ostatecznie wychowankowie żółto-niebieskich mogą się w Kaliszu ogrywać i zbierać doświadczenie w zawodowej piłce. Kiedy Mariusz Piekarski pomagał Legii Warszawa w ściągnięciu do stolicy Stanisława Czerczesowa, też nikt nie mówił, że jest to przekroczenie uprawnień pośrednika i nielegalne wpływanie na klub.

To całkiem zgrabnie dobrane przykłady, lecz meritum sprawy leży gdzieś indziej. Jarosław Kołakowski z formalnego punktu widzenia nie powinien rządzić Arką. Po prostu. Dopóki jego rola w klubie nie zostanie precyzyjnie zdefiniowana, kontrowersje nie ucichną i każda przeprowadzka zawodnika ze stajni KFM do Gdyni będzie traktowana z najwyższą podejrzliwością. Kibice chcą transparentności, a gdy jej brak, mniej lub bardziej kulawe teorie spiskowe mnożą się jak grzyby po deszczu. – Na pozór wydawałoby się, że nic w tym złego – ogrywamy słabszych piłkarzy w Kaliszu, lepszych bierzemy do siebie. Ale przy takim układzie, my nie widzimy źródła realnej ambicji awansu do Ekstraklasy – przekonuje Cezary Dułak.

Piłkarze, jakich ściągamy, są przewidywani do różnych ról – tłumaczy Michał Kołakowski, pytany o niewypały transferowe spod szyldu KFM. – To nie jest tak, że wzięliśmy – rzucam przykład – Adriana Purzyckiego, bo on akurat jest z KFM i ma grać w pierwszym składzie, żeby osłabiać drużynę. No nie, przecież to są absurdalne zarzuty. Mamy taką i taką kasę, on się zgodził za taką przyjść, a jednocześnie zaakceptował to, że startuje z niskiej pozycji w hierarchii trenera i czeka go ostra rywalizacja o minuty. Tacy ludzie też są w kadrze zespołu potrzebni. Na przykład Artur Siemaszko był totalnie wykpiwany, kibice go nie znosili. Poszedł do Puszczy Niepołomice, zrobił awans, nawet bramkę już strzelił w Ekstraklasie. Ale może żadnej więcej nie strzeli, nie o to chodzi. Mówię o tym, że kluby funkcjonujące wewnątrz pewnych ram finansowych w 1. lidze muszą też stawiać na graczy takich jak Purzycki czy Siemaszko. Nie będziemy mieli kadry złożonej z samych Czubaków i Adamczyków. My coś w Siemaszce widzieliśmy, nie trafił do Gdyni w ramach żadnego układu. Szkoda, że nie pokazał u nas pełni potencjału, ale tak już w piłce jest. Ten sam zawodnik w jednym otoczeniu może być niewypałem, a w innym – sprawdzić się.

Za żaden transfer KFM nie otrzymał od nas nawet złotówki prowizji. W ogóle jeśli chodzi o prowizje płacone agencjom, nasze wydatki należą ostatnio do najniższych w 1. lidze – dodaje właściciel żółto-niebieskich. – Od początku było wiadomo, że ojciec mi pomaga w wielu kwestiach. Mimo, że przygotowywałem się do tej roli, to bez niego bym nie dał rady. Na początku wspierał mnie bardzo mocno, przeprowadził wiele trudnych rozmów. Teraz już mniej, bo nie ma takiej potrzeby, po prostu zebrałem własne doświadczenia. I nie ukrywam – ojciec mocno się Arką interesuje, jest w jej losy zaangażowany, zależy mu na tym, aby klub osiągał jak najlepsze wyniki. To zainteresowanie mojego taty losami klubu jest właśnie odbierane jako wtrącanie się w sprawy Arki.

wykaz wydatków na prowizje managerskie o 1 kwietnia 2022 roku do 31 marca 2023 roku

Pojęcie „wtrącania się” rzeczywiście dość trudno zdefiniować. W czerwcu Ryszard Tarasiewicz powiedział „Przeglądowi Sportowemu”: – Rozmawiałem z Antkiem [Łukasiewiczem], czasem z Michałem Kołakowskim, ale prawdą jest, że najwięcej rozmów odbyłem z Jarkiem, bo jesteśmy na ty. Jeśli pan mnie pyta, to nie mogę mówić, że było inaczej, bo po prostu bym skłamał. Nasze wizje się rozjeżdżały. Jarek miał swój pogląd na piłkę, którego nie byłem w stanie zrealizować. Nie ukrywam też, że wraz z upływem czasu częstotliwość rozmów malała, na końcu były rzadkością.

Ta wypowiedź jest dziś przywoływana jako dowód na to, że Jarosław Kołakowski usiłuje wpływać na trenerów Arki, przypuszczalnie w interesie graczy z własnej agencji. Choć trener Tarasiewicz uzupełnia w rozmowie z nami, że aż tak daleko szef KFM się nigdy nie posunął. – Nie chcę już tego tematu rozwijać, moim zdaniem moja wypowiedź w „Przeglądzie Sportowym” była jasna i klarowna. Decyzyjny jako trener byłem ja. Tak samo w Arce, jak i we wszystkich innych klubach. Natomiast, tak jak powiedziałem, nasze wizje z Jarkiem się różniły. On postrzegał futbol na swój sposób, ja w inny. Ale nie było ani jednego meczu czy jakiejkolwiek insynuacji z jego strony, w której chciałby wpływać na moje decyzje. W każdym momencie decyzyjny byłem ja. On po prostu wygłaszał swoje opinie. Wszędzie się rozmawia na temat zawodników. Ludzie, którzy mnie znają i ze mną współpracowali doskonale wiedzą, jak ja funkcjonuję.

Michał Kołakowski dodaje: – Każdy, kto zna trenera Tarasiewicza, musi sobie zdawać z tego sprawę, że on nie pozwoliłby nikomu, aby nim sterował. Problem jest trochę szerszy. Kibice sobie wyobrażają, że trener powinien mieć stuprocentową autonomię, jeśli chodzi o pierwszy zespół. Umówmy się – nie ma klubu, w którym tak to działa. Nie chodzi tu o dyktowanie, kto ma zagrać, a kto usiąść na ławce. Są pewne ogólne założenia, wizja rozwoju klubu i każdy szkoleniowiec musi się w tych ramach obracać. Na przykład nasza polityka jest taka, że oczekujemy dawania szansy na grę młodym zawodnikom, a co za tym idzie osiągnięcia danego pułapu punktowego w Pro Junior System. Albo wymagamy, żeby zawodnicy mieli indywidualne analizy, żeby regularnie oglądali i oceniali swoje występy. To są działania, które w Arce mają być standardem niezależnie o tego, kto jest pierwszym trenerem.

– Czy wymagając realizacji takich rzeczy, ja się wtrącam w pracę szkoleniowca? – pyta prezes gdyńskiego klubu.

Ryszard Tarasiewicz

Łukasz Radzimiński, były trener przygotowania motorycznego w Arce, potwierdza, że Jarosław Kołakowski bardzo lubi… dzielić się swoimi spostrzeżeniami. – Unikałbym takich sformułowań jak „nadprezes” czy „nadtrener”. Ale mogę potwierdzić, że pan Jarosław miał z nami bezpośredni kontakt. Regularnie rozmawiał ze sztabem szkoleniowym, z zawodnikami. Był obecny w przestrzeni pierwszego zespołu. Widziałem pana Jarosława jako kogoś w rodzaju mojego prezesa-szefa, który nieraz próbował ingerować w moją pracę. Oczywiście nie było tak, że jego sugestie były wdrażane w funkcjonowanie drużyny. Według mojej wiedzy, inni trenerzy też starali się zachowywać asertywnie. Natomiast oczekiwał różnego rodzaju informacji o funkcjonowaniu drużyny.

– Zachowywał się typowo jak przełożony, ja to przynajmniej w ten sposób odbierałem. […] Każdy człowiek jest inny. Może kogoś taki częsty kontakt z przełożonym mobilizuje, ale w klubie były też osoby, którym to przeszkadzało. Pamiętam szereg takich rozmów, gdzie różne osoby się wprost na to skarżyły. „Znowu miałem telefon”, „znowu jakieś pretensje”, „znowu coś tam ode mnie chciał”. Mogło to wpływać negatywnie na niektórych pracowników. Ale to już kwestia bardzo indywidualna, nie chcę mówić za wszystkich. Dla mnie na początku był to swego rodzaju splendor, że pan Jarosław tak często chce ze mną coś przedyskutować, ale potem stało się to… zbyt częste. Były takie okresy, że telefony od pana Jarosława odbierałem codziennie. Pan Michał Kołakowski w klubie funkcjonował na co dzień jako prezes, a rozmawiałem z nim nieporównywalnie rzadziej – dodaje Radzimiński.

Ja wypowiedzenie zaniosłem do pana Michała, ale nie jest wielką tajemnicą, że wszystkie te sprawy szczegółów kontraktowych omawiało się zwykle z panem Jarosławem Kołakowskim

Łukasz Radzimiński

Niektórzy z naszych rozmówców walą prosto z mostu: problemem jest Jarosław, nie Michał.

Ten pierwszy jest znacznie trudniejszy w rozmowie, lubi mieć rację w każdej sprawie, a wielu osobom związanym z Arką brakowało w ostatnich latach choćby i zwykłego poklepania po plecach, dobrego słowa. Znów – jakieś drobnostki, małe frustracje, które potrafią się potem długo jątrzyć. – Michał długo miał całkiem niezłą opinię również wśród kibiców – wspomina Krzysztof Paciorek. – Że potrafi się dogadać, że jest rzeczowy i konkretny, ale – nie do końca samodzielny. 

Relacje z panem Jarkiem były trudne – mówi z kolei Krzysztof Rybicki, prezes Stowarzyszenia Inicjatywa Arka Gdynia. – On ma taki styl bycia i zraził do siebie w Gdyni bardzo wiele osób. Teraz zbiera tego żniwo. Relacje z nami, jako ze Stowarzyszeniem Inicjatywa Arka, od początku nie były poprawne ani mądrze prowadzone. Brakowało zrozumienia, że my to wszystko robimy z pasji i ludzie są zaangażowani bardzo emocjonalnie. Chyba jak ktoś przychodzi z zewnątrz, to nie do końca to rozumie. Wydaje mu się, że to wszystko jest tylko kolejny biznes. A piłka nożna i kluby to jest w pewnym sensie dobro społeczne. […] Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że przez ostatnie trzy lata nie usłyszałem z klubu jednego dobrego słowa. Jeżeli już, to w rozmowach z panem Jarkiem Kołakowskim wysłuchiwałem pretensji. Zawsze źle, zawsze słabo. Szkolenie kiepskie, wychowankowie słabi. Wie pan, odechciewało się.

Zdaniem Marcina Gruchały, Kołakowscy nie umieją kreować odpowiedniej atmosfery wokół i wewnątrz klubu. – Jarosław Kołakowski po prostu nie potrafi, albo nie widzi w tym wartości, by budować dobre relacje z lokalnym, gdyńskim środowiskiem. Być może gdyby go tutaj nie było, to Michał spisałby się na tym polu lepiej i próbowałby budować coś w sposób pozytywny, choć z drugiej strony – nikt mu przez trzy lata nie bronił. To, że finansowo Arka wygląda lepiej niż wyglądała trzy lata temu, to nie jest przecież jedyny czynnik, by gdynianie mogli mówić, że podoba im się ten model zarządzania klubem. Kołakowscy roztrwonili kredyt zaufania, stąd takie, a nie inne decyzje kibiców i urzędu miasta. Fakty mówią same za siebie.

Kwestia szkolenia

Skoro już w naszej opowieści pojawił się Krzysztof Rybicki, warto na dłuższą chwilę zatrzymać się przy niezwykle palącym zagadnieniu, czyli szkoleniu gdyńskiej młodzieży. Arka nie słynie bowiem jako klub hurtowo wypuszczający w świat zdolnych wychowanków i kasujący na tym potężne pieniądze. Wręcz przeciwnie. Jeśli już na kimś żółto-niebiescy zbili w ostatnich latach dobry interes, to były to transfery takich graczy, jak choćby Luka Zarandia czy Michał Janota. Wielu obiecujących juniorów na wczesnym etapie kariery porzuca treningi w SI Arka Gdynia, by przenieść się do akademii z prawdziwego zdarzenia. Rodzice, którzy poważnie myślą o przyszłości swoich pociech w świecie zawodowego sportu i mają trochę grosza w portfelu, często ewakuują się z Gdyni. – Ja cały czas podkreślam, że bez inwestycji w infrastrukturę konkurencja nam ucieknie – złości się Rybicki. – Już teraz wielu chłopców zabierają nam prawdziwe akademie – Zagłębie Lubin, Lech Poznań, Legia Warszawa. Rodzice decydują, że tam ich dziecko ma większe szanse na odpowiedni rozwój. I ja się temu nie dziwię.

Kołakowskich oskarża się, iż temat szkolenia traktują kompletnie po macoszemu, zupełnie nie różniąc się pod tym względem od poprzedników. – Wie pan, suma dziesięciu tysięcy złotych miesięcznie na nasze funkcjonowanie… jest to trochę śmieszne. 120 tysięcy złotych na prowadzenie akademii w skali całego roku to jest jakaś śmieszna sprawa. A wymagania oczywiście wszyscy mieli ogromne – dodaje z żalem prezes stowarzyszenia.

Na czym właściwie polegała współpraca Arki z tym zewnętrznym podmiotem? Klub informuje na swoim oficjalnym portalu, że – by wypełnić licencyjne wymogi – powierzał stowarzyszeniu szkolenie grup wiekowych od siódmego do piętnastego roku życia. Niekiedy we wszystkich zespołach prowadzonych przez SI trenowało przeszło trzystu początkujących piłkarzy. Dopiero Juniorzy Młodsi (drużyna U-17) i Starsi (U-19) są pod opieką Arki Gdynia SSA, która posiada także zespół rezerw w 4. lidze. Stowarzyszenie, poza pieniędzmi z klubu, opiera bieżącą działalność również o miejskie dotacje oraz składki rodzicielskie. W tegorocznym konkursie na wsparcie zadań w zakresie sportowego szkolenia dzieci i młodzieży SI otrzymało z urzędu miasta 200 tysięcy złotych.

W klubie zawsze są ważniejsze tematy niż młodzież

Krzysztof Rybicki

W środowisku krąży też plotka, jakoby Jarosław Kołakowski skromnie funkcjonujące jednostki młodzieżowe usiłował wykorzystywać w ramach własnych gierek managerskich, werbując najzdolniejszych arkowców do swojej agencji. Marcus da Silva wypalił na łamach „Przeglądu Sportowego”: – Dla mnie manipulacją jest to, co panowie Kołakowscy robią z młodymi zawodnikami. Rozmawiają z piłkarzami w ten sposób, że jeśli nie podpiszą umowy z odpowiednią agencją managerską, to nie będą grać w pierwszej drużynie Arki. Tu możemy mówić o szantażu. Każdy o tym wie, że piłkarz z juniorskich drużyn musi podpisać z nimi umowę, żeby liczyć kiedyś na szansę gry w pierwszym zespole. Wystarczy przypomnieć historię z poprzedniego roku. Marcel Predenkiewicz rozpoczął sezon, wystąpił w dwóch meczach, ale nie chciał podpisać umowy z Kołakowskim, po czym został odesłany do juniorów. Teraz podpisał, więc gra.

Mamy tu zarzut o potężnym ciężarze gatunkowym.

Co na to prezes Arki? Jego zdaniem Marcus całkowicie mija się z prawdą. – Predenkiewicz nie ma umowy z KFM – oświadcza stanowczo Michał Kołakowski. – Nie był promowany w pierwszym zespole, ponieważ nie chciał przedłużyć umowy z klubem, a my nie chcemy stawiać na zawodników, którzy lada moment odejdą z Arki za darmo. Kiedy podpisał kontrakt do 2026 roku, ponownie zaczął otrzymywać szanse gry w pierwszej drużynie.

Marcel Predenkiewicz

Zdziwienie wzbudził również fakt, że Arka Gdynia – właściwie od zawsze zmagająca się z brakiem nowoczesnej, rozwiniętej infrastruktury treningowej dla dużej liczby grup – nie przystąpiła do konkursu organizowanego przez Ministerstwo Sportu i Turystyki dla klubów ekstraklasy i 1. ligi w ramach „programu rozwoju infrastruktury piłkarskiej”. – Wsparciem objęta zostanie w szczególności baza szkoleniowo-treningowa, niezbędne zaplecza oraz obiekty o charakterze badawczo-rozwojowym w obszarze piłki nożnej. Zapewnienie nowoczesnej oraz odpowiadającej najwyższym standardom infrastruktury sportowej, zwłaszcza dzieciom i młodzieży, ma służyć podnoszeniu ogólnego poziomu piłki nożnej w Polsce – wyjaśniał założenia programu minister Kamil Bortniczuk.

Wśród pierwszoligowców (z sezonu 2022/23), dofinansowanie na rozmaite projekty w edycji 2022 zdobyły:

  • Skra Częstochowa (2,5 miliona złotych dofinansowania z 4,2 miliona złotych całkowitego kosztu inwestycji)
  • Stal Rzeszów (2 z 3,4 miliona złotych)
  • Chrobry Głogów (2,8 z 4,7 miliona złotych)
  • Górnik Łęczna (2,8 z 5,2 miliona złotych)
  • miasto Katowice (2 z 3,7 miliona złotych)
  • gmina Sosnowiec (2 z 5 miliona złotych)
  • miasto Bielsko-Biała (2,7 z 7,2 miliona złotych)
  • miasto Chorzów (1 z 2,5 miliona złotych)
  • gmina Niepołomice (3 z 5,2 miliona złotych)
  • miasto Opole (2 z 3,4 miliona złotych)
  • miasto Nowy Sącz (1,4 z 7 milionów złotych)
  • gmina Tychy (2 z 12 milionów złotych)
  • gmina miejska Chojnice (3 z 5 milionów złotych)

Próżno szukać w tym gronie Arki. Marcin Gruchała nie może tego odżałować, tym bardziej że sam chciał się w ten projekt zaangażować. Był to okres, kiedy mniejszościowy akcjonariusz starał się, o czym dziś przypomina, jak najmocniej wspierać Michała Kołakowskiego w prowadzeniu Arki. Co brzmi nieprawdopodobnie, ponieważ właściciel klubu w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” nazwał lidera gdyńskiej opozycji „koniem trojańskim”. – Zdecydowanie go wspierałem. I byłbym zdziwiony, gdyby on tego nie potwierdził, biorąc pod uwagę przebieg naszej dwuletniej współpracy – zapewnia Gruchała. – Jeśli sam jestem jednym z głównych sponsorów Arki, namawiam do tego innych, wkładam w klub pieniądze, deklaruję kilka dodatkowych milionów na budowę akademii, no to jak to inaczej nazwać, jeśli nie wsparciem? Choć rozumiem jednocześnie dlaczego Michał nazwał mnie „koniem trojańskim” i jego dyskomfort. Wiedziałem, że wchodzę do klubu po to, żeby go wspierać, ale jeśli zobaczę jakieś nieprawidłowości, to – będąc w środku, mając przedstawiciela w radzie nadzorczej – zdobywam dodatkowe narzędzia, pomagające mi walczyć o to, by Arka funkcjonowała w sposób prawidłowy.

Ważne jest jednak to, że to nie moje 17% udziałów daje mi prawo, by upominać się o porządek i transparentność w klubie. Jestem gdynianinem, arkowcem i kocham ten klub – każdy, kto czuje się tak samo, nawet jeśli nie posiada akcji klubu, ma prawo również wystąpić, wyrazić niezadowolenie, zadawać pytania i oczekiwać, by Arka była prowadzona w sposób profesjonalny i uczciwy

Marcin Gruchała

A zatem – jak to było z tym planem, by w Gdyni coś się ruszyło w temacie budowy akademii, czy choćby zalążka takiego ośrodka?

– To Michał Kołakowski przyszedł do mnie z zapytaniem, czy nie byłbym gotów wyłożyć kwoty, która stanowiłaby swego rodzaju wkład własny i pozwalałaby Arce ubiegać się o publiczne pieniądze. To samo pytanie padło z urzędu miasta, bo pomysł w jakimś sensie był kompleksowy. Potwierdziłem tę gotowość – mówi Gruchała. – Panowie Kołakowscy mieli taki pomysł, żebym albo udzielił pożyczki do klubu – czego zrobić nie chciałem – albo chcieli powołać do tego spółkę celową, w której umieścilibyśmy akademię, a ja bym nią zarządzał. Moim zdaniem – nie tędy droga. Problem z akademią jest taki, że to nie jest żaden wspaniały, lukratywny biznes. To przede wszystkim długoterminowa inwestycja. Jej zbudowanie to tylko połowa problemu. Utrzymać akademię – to jest ta druga połowa i prawdziwe wyzwanie. Potwierdzi to każdy klub, a rozmawialiśmy z paroma. Jeśli zatem akademia ma co roku generować koszt jej utrzymania, to powinna znajdować się w ramach głównego źródła całego biznesu, a tym biznesem jest klub, Arka Gdynia SSA. Poza tym, to nie jest inwestycja na dwa-trzy lata. W tej akademii zaczną grać siedmiolatkowie, którzy za trzynaście lat być może będą reprezentować barwy Arki, a potem zostaną z sukcesem wytransferowani. Wszystkie te elementy muszą się złożyć w jeden organizm. To jest długoterminowa inwestycja, która może przetrwać kolejnych właścicieli i tak powinno być.

Jak w prawie każdej kwestii, wersje wydarzeń Gruchały i Kołakowskiego się różnią. Prezes żółto-niebieskich zapewnia, że to ze strony mniejszościowego akcjonariusza wyszła inicjatywa inwestycji w akademię. – To był od początku jego pomysł – mówi.

Tak naprawdę wszystko zaczęło się wraz z tym tematem. Marcin Gruchała wyraził chęć zainwestowania w akademię. Cóż mogłem na to powiedzieć? „Super, fajna sprawa, inwestuj – klub skorzysta”. Jednak gdy przyszło co do czego, to stwierdził, że może te pieniądze w akademię włożyć, ale w zamian za akcje. Ja mam 75% udziałów, co – w myśl kodeksu spółek handlowych – gwarantuje mi pełnię kontroli. To jest ten minimalny pułap, poniżej którego nie chciałem schodzić, bo to osłabiłoby moją pozycję i obniżyło wartość mojego pakietu. Od razu zapowiedziałem, że na takie rozwiązanie się nie zgodzę. Propozycja była taka, że, jeśli pan Gruchała chce pomóc Arce, to może zainwestować w boiska, my te boiska – jako Arka – będziemy od niego na warunkach rynkowych wynajmować, a następnie klub spróbuje to od niego odkupić. Takim wyjściem nie był z już zainteresowany – opowiada Michał Kołakowski. – Po części to zresztą rozumiem, po prostu niepotrzebna była cała ta opowieść o bezinteresownej chęci wsparcia dla klubu, żeby potem wyskoczyć z zamiarem powiększenia swojego pakietu akcji. Pan Gruchała został w końcu zapytany, o co mu chodzi i czy chce kupić klub. Teraz używa tego pytania, które ma dowodzić, że ja chciałem klub sprzedać.

Jarosław Kołakowski (wyżej, czarny płaszcz) i Marcin Gruchała (niżej, niebieska marynarka)

Wracamy do Marcina Gruchały z pytaniem, dlaczego zamierzał w taki sposób rozegrać tę sprawę. – Skoro miałem wyłożyć tak duże pieniądze, to oczekiwałem zwiększenia mojego pakietu akcji, jednocześnie gwarantując panom Kołakowskim, że zaparkujemy ich akcjonariat na poziomie 51% – tłumaczy. – Czyli z większościowego udziałowca nie staliby się nagle mniejszościowym. Uważam, że każdy, kto ma czyste intencje, taką propozycję by przyjął. Ale moje oczekiwanie co do tego, że będę miał członka zarządu, który będzie miał kontrolę nad finansowaniem akademii, najwyraźniej było nie do zaakceptowania.

W klubie z kolei uzasadniają, że Arki w tej chwili nie stać na przystąpienie do ministerialnego projektu, ponieważ wkład własny byłby zbyt dużym obciążeniem w relacji do wsparcia, na jakie mogłaby liczyć pierwszoligowa ekipa dla planowanej inwestycji. Słyszymy też, że tereny oferowane przez miasto są trudne do postawienia na nich boisk piłkarskich, co także wpłynęłoby na koszt całego przedsięwzięcia. – W realiach budżetów pierwszoligowych, takie projekty są bardzo trudne do przeprowadzenia. Warto zwrócić uwagę, kto do tego programu przystąpił – niemal wyłącznie samorządy.

Potężny patron

Na razie bojkot zarządzony przez Stowarzyszenie Kibiców Gdyńskiej Arki jest całkiem skuteczny. Na pierwszym meczu domowym żółto-niebieskich pojawiło się tylko 900 widzów, na drugim plus-minus 1200. Mało, średnia frekwencja w zeszłym sezonie wynosiła 4800 osób, co było jednym z najlepszych wyników na zapleczu Ekstraklasy. Kilka tysięcy sympatyków Arki przystąpiło więc do protestu. Choć fani i tak podważają dane kolportowane przez klub – twierdzi się, że szefostwo Arki próbuje zafałszowywać frekwencję, by przypadkiem nie wyszło na jaw, że odwrócili się od nich prawie wszyscy sympatycy.

Michał Kołakowski jest tym oburzony. – Próbuje się manipulować przekazem na niekorzyść klubu i moją. Przykładem takiej nieuczciwości jest sposób, w jaki próbuje się zaniżać frekwencję podczas pierwszego meczu Arki w sezonie. Na trybunach były 903 osoby, a inspiratorzy bojkotu usiłują przedstawiać w mediach teorię, że było tych widzów około 400. Jest to totalną nieprawdą. Na dodatek ludzie rozpowszechniający potem takie bzdury powołują się na zakulisowe informacje uzyskane od firmy ochroniarskiej, która nie ma w ogóle dostępu do takich danych. Nie mają dostępu do systemu, by to sprawdzać. Już abstrahując od tego, że nie mieliby również prawa takich informacji wypuszczać, nawet gdyby je uzyskali. Podobnych manipulacji pojawia się mnóstwo. Czytam w tytule jednego z tekstów, że „zmiana właściciela Arki coraz bliżej”, podczas gdy ja wyraźnie mówię, że nie mam zamiaru sprzedać klubu. No to jak: coraz bliżej?

Opowiada się o katastrofie sprzedażowej w naszym klubowym sklepie. Oczywiście spadek obrotów jest, ale w lipcu każdego dnia obroty były na poziomie kilku tysięcy. Od 20 lipca, czyli od startu nowych meczówek sprzedaliśmy ich już 127 sztuk

Michał Kołakowski

Część protestujących wyśmiewa te argumenty. – Ostatnio czytam na kontach społecznościowych Arki zachwyty nad sprzedażą nowych koszulek meczowych. Że rewelacyjne wyniki, w ogóle same ochy i achy. Podobne rzeczy pan Kołakowski opowiadał również w ostatnim wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”. To jest cały czas mydlenie oczu wszystkim dookoła. Próba mylenia tropów – nie ma wątpliwości Michał Kowalczyk.

Krzysztof Paciorek również nie podejrzewa, by bojkot miał lada dzień wytracić początkowy impet i wkrótce rozpłynąć się sam z siebie. – Na ten moment zanosi się na długotrwały konflikt – ocenia były rzecznik Arki. – Osobiście zawsze jestem zwolennikiem dialogu. Dobrze by było, żeby ktoś rzeczywiście obiektywny mógł zostać mediatorem albo podjął próbę zorganizowania spotkania obu stron. Ja nie jestem fanem bojkotu jako formy rozwiązywania problemów klubu, bo z natury nie przepadam za sytuacją, gdy ktoś mi dyktuje, co mam robić. Jednak rozumiem, że są grupy, które wspólnie decydują o takich sprawach, bo taka jest natura i hierarchia ruchu kibicowskiego oraz każdej społeczności skupionej wokół wszystkich klubów. Szanuję to.

Jednocześnie Paciorek sądzi, że popularne hasło „miejsce Arki jest w Ekstraklasie” prowokuje niekiedy zbyt gwałtowne reakcje żółto-niebieskiej społeczności na niepowodzenia. – Mieszkańcy Gdyni mają bardzo duże poczucie lokalnego patriotyzmu. Jesteśmy z tej Arki bardzo dumni, dlatego oczywiście chcemy, żeby ona grała w Ekstraklasie. Każdy kibic każdego klubu uważa zresztą, że miejsce jego ukochanej drużyny jest wyżej od punktu, w jakim ona się w danym momencie znajduje. I to jest cenne, daje energię do rozwoju. Ale jeśli spojrzeć na temat na chłodno, analitycznie, no to Arka przez całe dekady nie była nawet polskim ligowym przeciętniakiem. To była po prostu drużyna – używając dawnego nazewnictwa – drugoligowa. Nasze najwyższe miejsce w historii występów na najwyższym poziomie rozgrywkowym to siódme. Zagraliśmy kilkanaście, a nie kilkadziesiąt sezonów w Ekstraklasie. Jasne, są też dwa Puchary Polski, dwa Superpuchary, ostatnio też finały pucharu. Świetna rzecz. Ale to nie oznacza jeszcze, że Arka jest wielkim klubem. Jesteśmy klubem balansującym pomiędzy ligami raz na parę lat, który jednak jest znany i całkiem medialny, jak na takiego średniaczka.

Mam wrażenie, że czasem mylimy sukcesy kibicowskie z piłkarskimi i stąd właśnie ta presja wyniku i wiara w naszą wielkość – dodaje Paciorek.

Michał Kołakowski

Inna sprawa, że o „miejscu Arki w Ekstraklasie” chętnie opowiada też Wojciech Szczurek. Prezydent nie podpisał się wprawdzie pod oświadczeniem gdyńskich środowisk o związaniu bojkotu, nie posługuje się także hashtagiem #ArkaRazemBezKołaków, ale – jak wspominaliśmy na wstępie – odciął klub od finansowania z miejskiej kasy, a 21 lipca pojawił się wraz ze zbuntowanymi kibicami na „Górce”. Wśród działaczy żółto-niebieskich krąży opinia, że są to działania motywowane politycznie – zbliżają się wybory samorządowe, więc prezydent Szczurek swoimi posunięciami chciał zapunktować wśród części elektoratu.

Ile w tym prawdy? Próżno gdybać. Ważne są fakty – prezydent Gdyni stał się niejako patronem bojkotu. I to potężnym patronem.

***

Niestety pan Szczurek przebywa obecnie na urlopie, więc nie mogliśmy z nim porozmawiać na temat sytuacji w Arce. Przesłaliśmy jednak kilka pytań do urzędu miasta, na które uzyskaliśmy odpowiedź od pana Rafała Klajnerta, Sekretarza Miasta Gdyni.

Czy miasto, wstrzymując finansowanie dla Arki Gdynia „do czasu zakończenia sporu i osiągnięcia porozumienia”, chciało pośrednio wyrazić poparcie dla środowisk, które bojkotują dziś właściciela klubu, pana Michała Kołakowskiego, i oczekują, iż wkrótce sprzeda on swoje udziały w Arce?

Dla miasta Arka to nie jest tylko klub sportowy, ale przede wszystkim bardzo ważny projekt społeczny, który odgrywa wielką rolę w życiu mieszkańców. Decyzję o wstrzymaniu finansowania podjęto, mając na uwadze przede wszystkim dobro całej społeczności skupionej wokół Arki. Kolejny sezon, zakończył się ogromnym rozczarowaniem i nie da się ukryć, że wszyscy liczyli na dużo więcej przede wszystkim pod względem sportowym.

Pan prezydent Wojciech Szczurek pojawił się osobiście na X Spotkaniu Międzypokoleniowym na „Górce” przy ul. Ejsmonda. Miało to ważny wymiar symboliczny, ponieważ w tym samym czasie Arka Gdynia przy niemal pustych trybunach rozpoczynała kolejny sezon ligowy. Czy ten gest pana prezydenta oznacza, że nie wyobraża on sobie dalszej współpracy miasta z obecnym właścicielem Arki?

Pojawienie się prezydenta Wojciecha Szczurka na Spotkaniu Międzypokoleniowym Kibiców Arki Gdynia nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, ponieważ zawsze uczestniczy w tym wydarzeniu na zaproszenie organizatorów. „Górka” to miejsce szczególne w sercach kibiców, to tutaj zawsze spotykają się najwierniejsi fani przed rozpoczęciem sezonu. Tegoroczne wydarzenie było jubileuszowym, dziesiątym już spotkaniem. Co natomiast powinno martwić, to fakt, że miało ono miejsce bez prezentacji pierwszej drużyny, co w ostatnich latach było czymś naturalnym i stanowiło symboliczne rozpoczęcie sezonu. W obecnej sytuacji, w atmosferze tak wyraźnego podziału, nie wyobrażamy sobie dalszej współpracy.

„Sygnały, które płyną do miasta od środowisk związanych z klubem wskazują na to, iż sposób zarządzania jest daleki od tych wartości, o których mowa powyżej” – czytam w oficjalnym oświadczeniu pana prezydenta. O jakie konkretnie sygnały chodzi? Co w zarządzaniu Arką Gdynia – zdaniem władz miasta i samego pana prezydenta – jest aktualnie dalekie od wartości, jakie powinno reprezentować szefostwo klubu?

Tak, jak prezydent podkreślił w oświadczeniu, Arka to nie jest tylko biznes, to przede wszystkim ogromna społeczność, tradycja, przywiązanie do barw, duma, historia, która nierozerwalnie wiąże się z Gdynią. Arka to przede wszystkim ludzie, budowanie relacji między całą społecznością, to chociażby marzenia młodych dzieciaków o grze na Stadionie Miejskim. Brak zrozumienia dla tych potrzeb doprowadza do sytuacji, która absolutnie nie służy promocji miasta ani klubu.

Chęć zakupu pakietu większościowego akcji Arki Gdynia wyraził oficjalnie pan Marcin Gruchała, obecnie akcjonariusz mniejszościowy, od lat mocno związany emocjonalnie z Arką. Czy władze Gdyni są aktualnie w kontakcie z panem Gruchałą? Czy zakładany jest powrót do finansowania klubu, jeśli pan Gruchała przejmie go z rąk pana Kołakowskiego?

Rolą miasta nie jest zarządzanie klubem piłkarskim i wpływanie na relacje właścicielskie i w tej sytuacji również miasto tego nie czyni. Będziemy zaś rozmawiać i współpracować z każdym, kto rozumie, czym jest Arka Gdynia dla lokalnej społeczności, którą tworzą kibice i wyznaje te same wartości.

Jak układały się relacje władz Gdyni z panem Michałem Kołakowskim i jego ojcem, Jarosławem Kołakowskim? Czy prawdą jest, że już wcześniej były to relacje napięte i trudne, a decyzja o wstrzymaniu finansowania klubu to nie tylko reakcja na eskalację konfliktu właściciela z lokalnym środowiskiem, ale również pokłosie innych, wcześniejszych wydarzeń?

Nowy właściciel od początku działalności w klubie otrzymał duży kredyt zaufania od całego środowiska. Dzisiaj można powiedzieć, iż przyjęty sposób zarządzania nie przyniósł oczekiwanego rezultatu, w wyniku czego doszło do tak wyraźnego podziału. Hasło #ArkaRazem nie jest pustym sloganem. Te działania muszą być prawdziwe, wynikać z tych samych pobudek i prowadzić do tych samych celów. Tylko takie podejście gwarantuje dalszy rozwój klubu.

***

Odcięcie od miejskiej kasy było dla Arki wstrząsem. – Decyzja prezydenta Szczurka to chyba najmocniejszy cios spośród tych, które zostały ostatnio wymierzone w właścicieli Arki – analizuje Paciorek. – Miasto to główny sponsor klubu. Choć trzeba pamiętać, że część tych pieniędzy wraca do budżetu Gdyni z racji choćby na użytkowanie stadionu. Niemniej, wizerunkowo wygląda to dla Arki fatalnie. Wszyscy od lat kojarzą klub z logiem Gdyni na koszulkach. Każdy wie, że miasto i prezydent zawsze wspierało Arkę. Nawet w bardzo trudnych chwilach. Skoro zatem prezydent wycofuje finansowanie, a potem w dniu meczu ligowego pojawia się na „Górce” wśród protestujących kibiców, no to trudno o bardziej wyraźny sygnał, po której stronie prezydent Szczurek stoi.

Działacze żółto-niebieskich zdają sobie sprawę, że ich oponenci na skutek działań prezydenta mają bardzo wygodną pozycję. Mogą obserwować, jak pozbawiona kilkudziesięciu procent budżetu Arka szuka oszczędności gdzie popadnie, co musi się przecież wkrótce odbić na funkcjonowaniu całego klubu i doprowadzić do osłabienia pierwszej drużyny. W takich okolicznościach trudno się będzie zespołowi odkuć po kompletnie nieudanym poprzednim sezonie. Nie jest nawet pewne, czy Arka utrzyma w składzie swoje największe gwiazdy. Dobra oferta za Karola Czubaka na pewno zostałaby dziś rozpatrzona.

Strategia jest oczywista: klub ma mieć jak najmniej kasy, jak najgorszy wizerunek, weźmiemy Kołakowskich głodem, przestanie im się to wszystko opłacać i w końcu zgodzą się na sprzedaż klubu na naszych warunkach. Najważniejsze jest zatem nie dopuścić do niewypłacalności – mówi jeden z działaczy Arki.

– To jest taki sygnał dla całej społeczności, że coś jest na rzeczy, skoro nawet pan prezydent – mając przecież bezpośredni kontakt z panami Kołakowskimi, a przynajmniej z panem Michałem Kołakowskim – nie został przekonany argumentami, jakie przedstawili mu właściciele Arki. Nie udało im się nakłonić go nawet do neutralności. Pan prezydent to człowiek na tyle doświadczony w wielu obszarach i kwestiach, że z pewnością nie postąpiłby aż tak zdecydowanie, gdyby istniała choćby namiastka nadziei i perspektywy. I nikt z kibiców by go za to nie potępił – uważa Cezary Dułak. Podobnie wypowiada się Marcin Gruchała: – Pan prezydent jest gospodarzem naszego miasta i obecność na „Górce” wiele dla nas wszystkich znaczyła. Mnie osobiście zaskoczyła tak jednoznaczna postawa pana prezydenta. Mógł przecież poszukać połowicznego rozwiązania, które wykazałoby, że przejawił jakąś troskę o los klubu, ale jednocześnie sytuacja nie byłaby aż tak czarno-biała. Cieszę się, że pan prezydent jest bezkompromisowy. Zapewne widzi to samo, co my.

Dla nas naprawdę postępowanie pana prezydenta było dużym zaskoczeniem

Mariusz Czoska

Również Krzysztof Rybicki z SI Arka Gdynia przyznaje, że dołączył do bojkotu między innymi z uwagi na wymowne kroki podjęte przez Wojciecha Szczurka. – Czemu zerwaliśmy umowę… Na pewno jednym z powodów była chęć wstrząśnięcia właścicielami klubu. Naprawdę trzeba trochę bardziej sprawiedliwie wydawać te środki. Myśleć o przyszłości. A z drugiej strony, no jest ogólny bojkot. Przystąpili do niego nie tylko kibice, ale i miasto. Pan prezydent, cała rada. Jeżeli wszyscy są w jakiś sposób przeciwni obecnym władzom klubu, no to my – z racji świetnych kontaktów i bardzo dużej zależności od miasta, bo przecież trenujemy na obiektach Gdyńskiego Centrum Sportu – nie będziemy się wyłamywać. Ja sobie zdaję sprawę, że tego rodzaju konflikty szkodzą szkoleniu. Wpływają negatywnie na nabory do grup dziecięcych. Wizerunek klubu zostaje w jakiś sposób zszargany, rodzice to widzą. Dlatego zawsze jestem ostrożny, jeśli chodzi o mój udział w podobnych protestach. Ale jest jak jest. Mam nadzieję, że ten bojkot doprowadzi do czegoś lepszego. Że albo zmieni się właściciel, albo ten obecny zrozumie, że trzeba w klub inwestować i patrzeć w przyszłość. Myśleć o akademii – mówi prezes stowarzyszenia.

Rybicki pokłada duże nadzieje w Marcinie Gruchale. – Rozmawiałem z panem Gruchałą. Nawet w urzędzie miasta. Uważam, że deklaracje pana Marcina są prawdziwe i jeśli on zostanie właścicielem klubu, to będzie inwestował w infrastrukturę treningową. Mamy teren przygotowany przez urząd pod budowę boisk. Zresztą rozmawialiśmy o tym, podejmując te kroki o wypowiedzeniu umowy z Arką – deklaruje Rybicki. Marcin Gruchała pieczołowicie gromadził sojuszników.

Wojna na wyniszczenie

Sytuacja jest szalenie zagmatwana, kolejne wątki poboczne można rozkładać na czynniki pierwsze, lecz nie sposób nie zastanowić się – co dalej?

Liderzy gdyńskiego środowiska są zdeterminowani do walki o przechwycenie Arki i zasypują Michała Kołakowskiego pytaniami, które mają wymusić na nim wprowadzenie większej przejrzystości do klubowych finansów. – Chciałbym się dowiedzieć, ile kosztował remont sklepiku klubowego. Sklepiku, który fajnie wygląda, ale ile to tak naprawdę kosztowało? Jeśli słyszę od Michała, że restauracja ma być remontowana za pół miliona złotych, to pytam o biznesplan i jego wiarygodność – mnoży wątpliwości Marcin Gruchała. – Siedziałem przy Michale w trakcie rozmów z restauracją i – trochę wbrew lokalnej społeczności – stanąłem wówczas nawet nie tyle po stronie Michała, co po stronie klubu, żeby ten komercyjny kontrakt skonstruowany został z korzyścią dla Arki. Ale teraz się naprawdę zastanawiam, czy chodziło o restaurację, czy o sam jej remont za pół miliona złotych? Gdy pan Jarosław Kołakowski mi mówi, że ma ludzi, którzy dobrze i tanio zbudują boiska, to ja już wiem, że ja do tego klubu nie włożę ani złotówki bez kontroli – na tym właśnie polega w praktyce kryzys zaufania do zarządzania Arką. A na taką kontrolę panowie nie chcą się zgodzić. Dziś ja nie wiem, jak większościowy akcjonariusz może rezygnować z kilkunastu milionów złotych, żeby zbudować akademię dla Gdyni, podczas gdy jedyne na co musi przystać, to transparentność finansów klubu. To jest dzisiaj coś, co nas najbardziej boli. Dlaczego nie możemy zrobić w Arce porządnego audytu? Dlaczego – to wspólne przekonanie naszego środowiska – finanse nie są przejrzyste?

Z ciekawości podpytaliśmy, o jakich „ludzi od boisk” chodzi. Jak się okazuje, Kołakowski nie mówił o firmie-krzak, tylko o przedsiębiorstwie TAMEX Obiekty Sportowe, które zrealizowało już w Polsce setki, jeśli nie tysiące podobnych inwestycji i – żeby daleko nie szukać – pracowało między innymi przy budowie boiska na Narodowym Stadionie Rugby w Gdyni. Sugestia, jakoby obie strony – Kołakowscy i TAMEX – miały zaryzykować reputację celem skręcenia jakiegoś przewału na boiskach treningowych Arki wydaje się więc dość dęta. Kołakowscy pożyczyli już zresztą Arce około trzech milionów złotych – raczej nie po to, by coś dla siebie wydrapywać na jakichś remontach. Wątpliwości budzi też stwierdzenie, że jedyne, na co musiał przystać Michał Kołakowski, by uzyskać środki na budowę akademii, to „transparentność finansów klubu”. Musiał przystać przede wszystkim na zredukowanie swojego pakietu akcji z 75 do 51%.

Niemniej, pytania o finansową transparentność Arki nadal wiszą w powietrzu. Przeciwnicy właściciela żądają konkretnych informacji.

– Michał Kołakowski ma takie CV biznesowe, jakie ma. Ja w nim żadnego sukcesu finansowego nie znalazłem, tymczasem ciąży na nim odpowiedzialność za zarządzanie ważnym polskim klubem i dbałość o jego wizerunek – naciska mniejszościowy akcjonariusz. – Mówię to jako akcjonariusz, a to są realne wartości. Poza tym minęły już czasy, gdy dżentelmeni nie rozmawiali o pieniądzach. Gdy idziemy do banku to bank rozmowę zaczyna od pytania: szanowny panie, skąd masz pieniądze? Zatem my, idąc tym tropem, również pytamy Michała, człowieka zarządzającego dobrem lokalnej społeczności, naszym klubem, publicznymi i prywatnymi pieniędzmi: skąd masz pieniądze? Michał, skąd masz pieniądze na to, by zapłacić Midakom? Skąd masz pieniądze na pożyczki, których udzieliłeś Arce? Czy to są pieniądze twojego taty, co znowu mogłoby rzucać cień podejrzeń? A może są to pieniądze, które pożyczyłeś? Jeśli tak – od kogo? Ten ktoś pośrednio miałby bowiem wpływ na to, co się dzieje w klubie. To są ważne pytania, dlatego chcemy przejrzystości i transparentności.

Wierzę w to, że po szczycie medialnych frustracji i emocji nadejdzie po stronie panów Kołakowskich refleksja i czas rachunku strat – taki spór z kibicami to także bardzo trudne wyzwanie, bo dobra opinia jest w tym środowisku bardzo ważna – i usiądziemy do stołu i zaczniemy szukać dobrego rozwiązania dla Arki – dodaje Gruchała. Naturalnie rozumiejąc pod „dobrym rozwiązaniem dla Arki” sprzedaż klubu w jego ręce.

Ja rozumiem, że Jarosław Kołakowski jest bardzo ambitnym człowiekiem i dzisiaj potencjalną sprzedaż klubu postrzega jako swoją osobistą porażkę, ale uważam, że gdyby do tego doszło, byłoby wręcz przeciwnie. Zarówno Kołakowski senior, jak i junior – ten drugi jest przecież tutaj, na miejscu, na pewno emocjonalnie przeżywa bardzo ciężki okres – wciąż mogą z nami usiąść i znaleźć konstruktywne wyjście z tego problemu

Marcin Gruchała

Cezary Dułak jest zdania, że największym błędem Kołakowskich było lekceważenie odczuć gdynian. – W działaniach panów Kołakowskich w ogóle nie ma wymiaru społecznego. Jest całkowicie bagatelizowany. […] Nie ma języka koncyliacji, nie ma języka współpracy. I nie widzimy na to perspektyw. Właściciel nie liczy się z kibicami, ze sponsorami. Pan Kołakowski twierdzi na przykład, że o co to całe wielkie halo, skoro wsparcie dla Arki od sponsorów, którzy wycofali się ostatnio ze współpracy z klubem, stanowiło tylko 15% budżetu. Potem dodaje, że w sumie z tych jedenastu sponsorów, to dwie firmy należały przecież do pana Gruchały, a trzy kolejne w ubiegłym roku nie sponsorowały klubu. No to summa summarum klub w zasadzie nic nie stracił. I tutaj tkwi sedno sprawy. Dla panów Kołakowskich to jest nic, że trzech sponsorów już nie współpracuje z klubem, a dołączają do nich kolejni. I nikt nie zadał sobie trudu, żeby zapytać, jaki jest właściwie powód, że ten czy inny sponsor nie chce dłużej współpracować z Arką. To naprawdę nie chodzi o to, jaka jest wartość tego wsparcia. Czy ona ma istotne znaczenie dla kondycji finansowej Arki, czy też tylko symboliczne. Liczy się to, w jaki sposób traktowana jest lokalna społeczność.

– W podobny sposób traktuje się zresztą indywidualnych kibiców. My też nimi jesteśmy. Teraz wspieramy Arkę biznesowo, ale przecież na mecze chodzimy od lat, od dziecka. To od postawy każdego kibica zależy, czy namówi kiedyś kogoś do pójścia na stadion. Może będzie to jedna, może kilka, a może kilkanaście osób. Tak buduje się społeczność. Ten aspekt jest kompletnie nieznaczący dla panów Kołakowskich – podsumowuje Dułak.

Jak jednak ominąć podstawową przeszkodę, czyli wyrażaną expressis verbis niechęć Michała Kołakowskiego do sprzedaży klubu? Cezary Dułak zgadza się tutaj z Marcinem Gruchałą, że propozycja leżąca na stole jest korzystna również dla obecnego właściciela Arki, nawet jeśli… on sam tego nie rozumie.

Jestem przedsiębiorcą i wiem, że prawo własności jest świętym prawem. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ale pan Kołakowski przecież wiedział, że nie inwestuje w jakieś przypadkowe przedsięwzięcie, tylko w specyficzny rodzaj działalności, jakim jest klub piłkarski. I to w mieście Gdynia – zaznacza Dułak. Choć trudno w sumie stwierdzić, jakie znaczenie dla dyskutowanej kwestii ma to, czy jesteśmy w Gdyni, Sieradzu czy Nowym Jorku. – Pan Michał Kołakowski w przestrzeni medialnej stara się sugerować, że Marcin Gruchała próbuje dokonać wrogiego przejęcia klubu. Nic z tych rzeczy. Według mnie, to jest biznesowo bardzo dobra propozycja, która została złożona dlatego, iż przy obecnej strukturze właścicielskiej i powiązaniach właścicielach ten szerszy wymiar społeczny oraz cel sportowy klubu nigdy nie zostanie zrealizowany. I my się po prostu na to nie godzimy. Chcemy, żeby klub szanował swoich kibiców. Żeby z ochotą chodzili na mecze i identyfikowali się ze wszystkim, co się dzieje w Arce. Dzisiaj absolutnie tego nie ma i nie widzimy takich perspektyw.

Niech Panowie Kołakowscy pomyślą też o sobie. Bo my ciągle ten interes Arki podnosimy, a oni – jako właściciele – wydają się pytać, dlaczego właściwie mieliby coś poświęcać dla Arki. Tymczasem propozycja Marcina uwzględnia również interesy panów Kołakowskich. To nie jest tak, że my od nich oczekujemy, by zrobili coś wyłącznie dla Arki. Niech zrobią coś dla Arki i dla siebie. Bo w mojej ocenie, mimo że sytuacja tak mocno się zaogniła, jest jeszcze czas i przestrzeń na dyskusję – dodaje prezes Baltic Hotel.

Jak to niekiedy bywa w biznesie, przedłożoną ofertą kupna wyraźnie zachwyceni są więc wszyscy oprócz tych, którzy mieliby ją ewentualnie zaakceptować. Marcin Gruchała nie negocjuje jednak poprzez podbijanie stawki, co zresztą zapowiadał w jednym z maili do Kołakowskiego.

Sebastian Milewski

Co ważne, stowarzyszenia kibicowskie nie domagają się jedynie odejścia Kołakowskich. Oczekują też, że z klubem pożegna się Magdalena Kapuścińska (dyrektor ds. administracji) oraz Antoni Łukasiewicz (koordynator pionu sportowego).

O Kapuścińskiej docierają do nas mieszane opinie. Jeden ze sponsorów (również zrezygnował ze wsparcia dla Arki w ramach protestu) chwali ją za profesjonalizm i podkreśla, że zawsze współpracowało im się świetnie. Swoje zarzuty kieruje wyłącznie pod adresem Kołakowskich. Choć zdarzają się też mniej życzliwe oceny. Natomiast z całą pewnością postacią o niezwykle zszarganej reputacji jest Łukasiewicz. – Środowisko jest bardzo niezadowolone z obecności Antka Łukasiewicza w pionie sportowym Arki. Uważa się go za człowieka od mokrej roboty, wkraczającego wtedy, gdy trzeba komuś obciąć forsę albo coś nieprzyjemnego załatwić. Nikt mu tutaj nie ufa. Dużo osób zwyczajnie go za to nie cierpi. Widzi w nim człowieka „Kołaka” – biernego, miernego ale wiernego. Kiepskiego działacza, dwulicowego gościa. Wielu piłkarzy, którzy znali go jeszcze z zawodniczych czasów, rozczarowało się jego postawą – słyszymy od osoby z otoczenia Arki.

Co dalej?

No horyzoncie nie widać kompromisowego rozwiązania konfliktu. Krzysztof Paciorek przypomina zresztą, że: – Poprzedni bojkot zorganizowany przez kibiców, który miał miejsce dziesięć lat temu, przyniósł spodziewany efekt. Wtedy protestowano przeciwko ówczesnym szefom Arki, którzy zarządzali klubem z ramienia Prokomu i Ryszarda Krauzego. Ostatecznie działacze dogadali się z fanami – doszło do przetasowań, pewne nielubiane osoby zniknęły z klubu. Trwało to wszystko chyba pół roku. Teraz, moim zdaniem, nie pójdzie tak łatwo i ta sytuacja może jeszcze trochę potrwać.

To dość zabawne, ponieważ jedną z osób odsądzanych wówczas od czci i wiary był… Wojciech Pertkiewicz, późniejszy prezes Arki. – Panowie: Justka, Nowak, Czyżniewski oraz Pertkiewicz – szef nieudolnego działu marketingu w naszym klubie – czas odejść! Pierwsza trójka ponosi pełną odpowiedzialność za to, co dzieje się z naszym klubem, za spadek z ligi i brak długookresowego planu działania. Pan Pertkiewicz natomiast w naszej opinii nie nadaje się zupełnie na szefa działu marketingu klubu piłkarskiego. Wystarczy tylko napisać, iż od czasu gdy Pan Pertkiewicz „działa” w naszym klubie, w Arce nie pojawił się żaden nowy sponsor. Wystarczy powiedzieć, iż obecnie Arkę wspiera ponad cztery razy mniej sponsorów, niż jeszcze pięć lat temu! – czytamy w liście otwartym reprezentantów wszystkich środowisk kibicowskich na Arce z 18 sierpnia 2011 roku.

Jak to się przewrotnie plączą losy różnych ludzi w świecie futbolu, prawda? Wyklinany Pertkiewicz później zyskał status ulubieńca trybun, powiódł żółto-niebieskich do sukcesów, a teraz wielu fanów pewnie marzyłoby o jego powrocie do Gdyni. I ponoć taki scenariusz nie jest wykluczony. Pertkiewicz dobrze zna się bowiem z Marcinem Gruchałą, w latach 2020-2022 sprawował nawet funkcję członka zarządu w willi Moje Orłowo. Krążą wręcz słuchy, że obecny prezes Jagiellonii Białystok już zapowiada nieoficjalnie swój powrót nad Bałtyk, o ile oczywiście Gruchała wyjdzie zwycięsko z konfrontacji z Kołakowskimi.

Zadzwoniliśmy w tej sprawie do Wojciecha Pertkiewicza. Zaskoczenia nie ma – ostro zaprzeczył i odciął się od wszelkich pogłosek łączących go dziś z Arką. Sytuacją w Arce interesuję się, że tak powiem, z serca – przyznaje. – Natomiast jestem prezesem Jagiellonii i moje plany zawodowe wiążą się z Białymstokiem. Nie mam pojęcia, co konkretnie dzieje się w Gdyni, mam do wykonania pracę w Jagiellonii. Znamy się z Marcinem Gruchałą, to koleżeńska relacja, ale tak samo znamy się z Michałem Kołakowskim. Przecież byłem w radzie nadzorczej klubu w okresie, kiedy on był już prezesem Arki.

Nie wiem, co to za głosy, które mówią o moim powrocie do Arki – ja ich w Białymstoku na pewno nie słyszałem

Wojciech Pertkiewicz

Michał Kołakowski twierdzi dziś, że ludzie, którzy usiłują zaszkodzić jemu, tak naprawdę szkodzą klubowi. Że na bojkocie cierpi Arka Gdynia, przed którą trudne czasy zaciskania pasa i prawdopodobnie kolejny stracony sezon w 1. lidze. A im dłużej bojkot potrwa, tym w klubie będzie biedniej.

Czy Arka Gdynia najwięcej straci na tym bojkocie? Przecież Arka Gdynia już straciła. Od tego zacznijmy – mówi Cezary Dułak. – Z tego wymiaru czysto społecznego może stracić jeszcze więcej, bo zdeterminowanych kibiców, którzy chcą się identyfikować z klubem, jeszcze ubędzie. Zaczyna w mediach funkcjonować sformułowanie „Arka Kołakowskich”. No to na „Arkę Kołakowskich” ludzie nie będą chcieli chodzić. Przy takim sposobie funkcjonowania klubu i takiej jakości komunikacji, nigdy nie będzie na meczach Arki zadowalającej frekwencji. Kibice, inwestorzy i sponsorzy mają – zdaniem panów Kołakowskich – swoje zapłacić, w swoje się zaangażować i dalej nie zadawać pytań. Nie mieć wątpliwości, zaufać w pełni. Lecz takiej konstrukcji zależności zaufać nie sposób.

Z kolei Marcin Gruchała twierdzi: – Dzisiaj bez problemu Michał Kołakowski może znaleźć ludzi, którzy uosabiają Arkę i skonfrontować ich prawdziwe odczucia – to sponsorzy, mniejszościowi akcjonariusze, byli piłkarze, trenerzy. Także oldboje, którym Michał próbuje teraz wręczać karnety i zachęcać do przyjścia na mecz, czego przez trzy lata nie robił. Mam wrażenie dostrzega on jedynie fragment rzeczywistości Arki, który chce dostrzec. Wierzę, że Kołakowscy na końcu tego sporu mogą się przyłożyć do zrobienia czegoś dobrego dla Arki, oddając ją w – jak sądzę – profesjonalne ręce gdynian, którzy chcą się klubem zająć. W ten sposób mają szansę, by pozytywnie się na kartach historii Arki zapisać.

Znów mamy zatem nacisk na podział: „my, zatroskani gdynianie” kontra „oni, źli warszawiacy”.

Jarosław i Michał Kołakowscy

W retoryce Michała Kołakowskiego wszystko kręci się wokół pieniędzy. Dzisiaj mówi, że traci klub, rozumiejąc przez to najwyraźniej, że Arka nie dostaje pieniędzy od nas i z miasta. A my cały czas powtarzamy – ten klub to „my”, przez co rozumiemy środowisko lokalnych patriotów i przyjaciół klubu. Tu nie chodzi o to, czy dzisiaj Arka dostanie dwa czy trzy miliony więcej albo mniej. Chodzi o to, kto i w jaki sposób ten klub prowadzi i – mówiąc językiem zarządzania – w jakim otoczeniu strategicznym działa. My chcemy na stanowisku prezesa kogoś, kto zbuduje profesjonalne struktury, będzie wspierany przez silną radę nadzorczą, silny zarząd, silny pion sportowy i silny pion administracyjny. Wtedy zaczniemy budować infrastrukturę i długofalową przyszłość, a w międzyczasie, mam nadzieję, szybko przyjdzie awans do Ekstraklasy – snuje marzenia mniejszościowy akcjonariusz.

Michał Kołakowski niezmiennie stara się nawoływać do zgody. Chce usiąść do stołu. Nie ma zresztą innego wyjścia, bo im dłużej potrwa bojkot i asertywna postawa prezydenta Szczurka, tym trudniej będzie Arce funkcjonować. – Trzeba rozmawiać i się porozumieć. Naprawdę liczę, że z czasem coraz więcej osób zrozumie, że ta sytuacja szkodzi Arce. A to, czy ktoś mnie lubi, czy może wolałby innego właściciela – to jest już inna rzecz, która powinna zejść na dalszy plan. Jest wiele grup, w których interesie byłoby ewentualne spotkanie i zakopanie topora wojennego. W interesie klubu, moim, kibiców, sponsorów. Tylko nie pana Gruchały, który liczy, że w ten sposób kupi klub – uważa prezes Arki. Tylko że dawni sponsorzy do pertraktacji się – co tu dużo gadać – nie palą.

Nawet gdyby większościowy udziałowiec wyszedł w ich kierunku z dobrze wróżącymi deklaracjami.

Cezary Dułak: – Sam pan Michał Kołakowski mówi, że przecież nie pozbędzie się swojego ojca, bo… to przecież jego ojciec. Co tu dalej komentować? No i właśnie dlatego dziś, nawet jeśli ze strony pana Michała padnie deklaracja, że od teraz pan Jarosław nie ma w Arce nic do powiedzenia, to przecież nikt w to nie uwierzy.

Mariusz Czoska: Mówię za siebie. Dla mnie możliwość ewentualnych rozmów z panem Michałem Kołakowskim na temat zmian w funkcjonowaniu klubu to już jest rozdział zamknięty. Na sto procent, w ogóle nie ma takiej opcji.

Michał Kowalczyk: – Dla mnie również.

W te same struny uderza Krzysztof Walder z firmy Toyota Walder, który poprosił, abyśmy dołączyli do tekstu jego oświadczenie. Oto ono:

Odrobinę optymizmu zachował Krzysztof Paciorek. – Jest już późno, ale moim zdaniem – jeszcze nie za późno. Michał Kołakowski musi wykonać realne gesty, ale nie takie na odczepnego, żeby tylko pokazać medialnie, że on jest ugodowy, a jego przeciwnicy zacietrzewieni. To muszą być konkretne próby dogadania się, większa transparentność. Wtedy iskierka nadziei istnieje, bo przecież pusty stadion nikomu nie służy. Kibice chcą chodzić na mecze, piłkarze chcą grać przy wypełnionych trybunach, a właściciele chcą mieć więcej pieniędzy w kasie. To oczywiste.

Natomiast Marcin Gruchała obstaje przy swoim. – Po ostatnich paru latach rządów Midaków i Kołakowskich, potrzebujemy profesjonalnego, jednoczącego środowisko właściciela i zarządu, który uczciwie popchnie ten klub do przodu wespół z rzeszą gdynian. I myślę, że to jest największa wartość, która może wyniknąć z tej sytuacji. Zjednoczyliśmy się, stoi za nami przeogromna społeczna energia. My ją możemy dać. Znów – to nie zarzut, to zweryfikowany przez wydarzenia fakt. Dlatego proszę obu panów, żeby to zrozumieli. Proszę ich o to, składając jednocześnie bardzo atrakcyjną finansowo ofertę. By potraktowali to jako unikatową szansę na wyjście z tego kryzysu z doświadczeniem, pieniędzmi i z podniesioną głową. Wówczas będziemy mieli znaną z zarządzania sytuację win-win – wszystkie strony będą usatysfakcjonowane – mówi Gruchała. Choć on akurat nie odrzuca z góry zaproszenia do rozmów w szerszym gronie. – Jeżeli przy wspólnym stole zasiądą różni gdyńscy interesariusze, to ja zawsze na taką rozmowę przyjdę. Ale czy uwierzę w opowieści Michała Kołakowskiego, że jego tata przestanie się w Arkę wtrącać? Nie uwierzę. Czy ekipa, która dzisiaj zarządza Arką, to jest ekipa, w którą my wierzymy, że poprowadzi klub ku lepszej przyszłości? Nie, nie wierzymy. Uważam, że Arka zasługuje na lepszy czas i to nie jest miejsce dla Kołakowskich. To nie jest ta ekipa, to nie te kompetencje.

– Jedyna opcja to sprzedaż klubu przez Michała Kołakowskiego dla wspólnego dobra puentuje Gruchała. 

Widać w tym wszystkim dużo gry na emocjach kibiców. Marcin Gruchała et consortes na gdyńskim podwórku czują się znacznie głębiej umocowani od właścicieli klubu, dlatego stawiają sprawę jasno: Arka Gdynia to my, klub to społeczne dobro, a przybyły spoza Gdyni właściciel powinien nam ten klub sprzedać, bo już go tutaj nie chcemy. Nie sprawdził się. Ostatni raz z Marcinem Gruchałą spotkałem się bodajże dzień po tym, gdy prezydent ogłosił wstrzymanie finansowania. Umówił nasze spotkanie poprzez kibiców. Byli tam mniejszościowi akcjonariusze, był przedstawiciel kibiców. Pan Gruchała pokazał wówczas jeden wniosek do PZPN-u – przeciwko mojemu ojcu – i stwierdził, że już został złożony. Zagroził też pozwem przeciwko mnie, po czym stwierdził, że mam ostatnią szansę, by sprzedać mu klub, ale jego oferta jest już o pół miliona mniejsza. Tak przebiegło nasze ostatnie spotkanie. Ja tylko powtórzyłem to, co mówię od początku: nie sprzedaję klubu. Na tym się skończyło – wspomina Michał Kołakowski.

Nie mam zamiaru się uginać – kończy właściciel.

Burzliwy czas przed Arką Gdynia.

KOMENTARZ KRZYSZTOFA STANOWSKIEGO DO SYTUACJI W ARCE GDYNIA

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. FotoPyk / NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Komentarze

142 komentarzy

Loading...