Reklama

Wpadki gigantów w fazie grupowej Ligi Mistrzów

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

08 grudnia 2021, 10:26 • 26 min czytania 6 komentarzy

Manchester United poskromiony przez Benficę. Barcelona zdemolowana przez Dynamo Kijów. Milan okpiony przez Rosenborg, Liverpool pokonany przez FC Basel, Atletico zatrzymane przez Karabach. W historii Ligi Mistrzów rzadko się zdarza, by topowe kluby Starego Kontynentu żegnały się z rywalizacją już po grupowym etapie rozgrywek, ale jeśli zebrać wszystkie tego rodzaju przypadki do kupy, lista robi się całkiem pokaźna. Postanowiliśmy wspomnieć kilka ciekawszych wtop piłkarskich potęg z różnych okresów Champions League.

Wpadki gigantów w fazie grupowej Ligi Mistrzów

Naturalnie na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat Liga Mistrzów była wielokrotnie reformowana, a co za tym idzie poziom trudności fazy grupowej ulegał zmianom. Trzeba brać na to poprawkę, bo czym innym było odpaść w grupie – dajmy na to – w latach 90., a czym innym jest wyłożyć się w niej obecnie.

No dobra, zaczynamy.

Reklama

Manchester United (1994/95)

Na początku lat 90. widać już było, że sir Alex Ferguson jest na najlepszej drodzy do odbudowania potęgi Manchesteru United. Pierwszym zwiastunem zbliżających się wielkich sukcesów były triumfy jego podopiecznych w Pucharze Anglii (1990) i Pucharze Zdobywców Pucharów (1991). A potem maszyna ruszyła już na całego – w sezonie 1991/92 “Czerwone Diabły” zakończyły ligowe zmagania na drugim miejscu, a rok później, po dekadach niepowodzeń, udało im się wreszcie odzyskać mistrzowski tytuł. Mało tego, w 1994 roku ekipa z Old Trafford utrzymała się na ligowym szczycie.

I okej, angielska ekstraklasa nie przeżywała wówczas najlepszego okresu. Kluby z nowo powstałej Premier League dopiero stawały na nogi pod względem finansowym i, ujmijmy to, prestiżowym. Usiłowały zreperować reputację zszarganą przede wszystkim chuligańskimi wybrykami kibiców. Było jednak mimo wszystko zaskoczeniem, gdy mistrz Anglii w fazie grupowej Ligi Mistrzów poległ w starciu ze szwedzkim IFK Göteborg.

Zaczęło się przyzwoicie – Manchester otworzył grupowe zmagania zwycięstwem 4:2 z IFK. Kłopoty zaczęły się jednak w drugim spotkaniu. “Czerwone Diabły” bezbramkowo zremisowały na wyjeździe z Galatasaray, a potem na Old Trafford podzieliły się punktami z Barceloną. Ferguson narzekał, że brakowało mu siły ognia pod nieobecność Erica Cantony. Największy gwiazdor United narozrabiał jeszcze w poprzedniej edycji Ligi Mistrzów i do gry wrócić mógł dopiero w piątej kolejce fazy grupowej. Tymczasem w meczu numer cztery Barca – będąca wówczas wymieniana w gronie faworytów do końcowego triumfu w rozgrywkach – zgniotła Manchester na miazgę. Ekipa dowodzona przez Johana Cruyffa zwyciężyła na Camp Nou aż 4:0.

FC Barcelona 4:0 Manchester United (1994/95)
Reklama

Ten mecz był początkiem końca Paula Ince’a na Old Trafford.

Środkowy pomocnik United nie wypełnił taktycznych poleceń Fergusona – szkocki manager złożył na jego barkach mnóstwo obowiązków defensywnych, podczas gdy Ince’a notorycznie nosiło do przodu, no i w efekcie piłkarze Barcelony całkowicie zdominowali środkową część boiska. Po sezonie “Fergie” oddał go bez żalu do Interu Mediolan. – Poczuł się ofensywnym pomocnikiem, a nie miał ku temu atutów – uzasadniał Ferguson.

Piąte starcie fazy grupowej Champions League nabrało zatem dla zawodników United szczególnego znaczenia. Po trzech meczach bez zwycięstwa z rzędu “Czerwone Diabły” nie mogły sobie pozwolić na kolejne potknięcie. A jednak przegrały w Göteborgu 1:3. Zwycięstwo w starciu z Galatasaray niczego już nie zmieniło. Szwedzi zwieńczyli grupowe zmagania remisem na Camp Nou i summa summarum wyprzedzili zarówno Manchester, jak i Barcelonę. Katalończycy uplasowali się z kolei na drugim miejscu w tabeli. – Zabrakło nam rozsądku – ocenił po latach Ferguson. – W Szwecji mieliśmy korzystny wynik, ale niepotrzebnie się odsłoniliśmy w poszukiwaniu zwycięstwa i straciliśmy dwa gole po kontratakach. Na dodatek Ince wyleciał z czerwoną kartką. Brawura.

AC Milan (1996/97)

Końcówka lat 80. i początek kolejnej dekady to były niewątpliwie złote lata Milanu. Drużyna dowodzona najpierw przez Arrigo Sacchiego, a potem przez Fabio Capello kapitalnie spisywała się w arcy-mocnej wówczas Serie A, no i regularnie liczyła się w grze o końcową wygraną w Pucharze Europy/Lidze Mistrzów. Dość powiedzieć, że w latach 1989-1995 “Rossoneri” aż trzykrotnie sięgnęli po najcenniejsze kontynentalne trofeum, a dwa razy polegli dopiero w finale. Ale po latach tłustych, jak to często w sporcie bywa, nadciągnęły lata nieco chudsze. Czego najbardziej jaskrawym przejawem był sezon 1996/97. Rozpoczęty już bez Capello u steru. Wybitny włoski taktyk, znajdujący się wtedy u szczytu sławy, dał się namówić działaczom Realu Madryt do przeprowadzki na Estadio Santiago Bernabeu.

Zastąpił go dość niespodziewanie Oscar Washington Tabarez, który miał na koncie trochę sukcesów odniesionych w rozgrywkach południowoamerykańskich, jednak jego jedynym europejskim doświadczeniem była niezbyt długa kadencja na ławce trenerskiej Cagliari. Ekipa z Sardynii pod wodzą Urugwajczyka odniosła kilka zapadających w pamięć zwycięstw w Serie A, między innymi 3:0 z Juventusem i 2:1 z Interem na wyjeździe. Dyrektor Adriano Galliani uznał, że jeśli powierzyć Tabarezowi mocniejszą kadrowo drużynę, to spektakularne triumfy staną się dla jego podopiecznych standardem, a nie incydentami.

Cóż, była to sporego kalibru pomyłka.

BARCELONA POKONA BAYERN? KURS: 4,50 W FUKSIARZU!

W Milanie nie brakowało gwiazd. Maldini, Baresi, Desailly, Albertini, Boban, Costacurta, Weah, Davids, Dugarry, Savicević, Panucci, Boban. No i oczywiście największy ulubieniec Italii – Roberto Baggio. Tabarez nie zdołał jednak poukładać z tego towarzystwa sprawnie działającej ekipy.

Wyniki w Serie A były bardzo rozczarowujące, ale to katastrofalna postawa zespołu w fazie grupowej Ligi Mistrzów do reszty pogrążyła Tabareza. W pierwszej kolejce Milan przegrał u siebie z FC Porto 2:3. W trzeciej uległ nieznośnemu Göteborgowi, który u siebie był w tamtym czasie w stanie zaskoczyć każdego. Silvio Berlusconi próbował jeszcze gasić pożar. Robił dobrą minę do złej gry. – Chłopcy walczyli dziennie. Tabarez ma moje pełne zaufanie. Milan nie zmienia trenerów po kilku gorszych wynikach – zapewniał właściciel klubu. Wtórował mu Galliani. – Zwalnianie trenera nie leży w naszym zwyczaju. Błędem jest nawet dyskutowanie na ten temat. Czytam w prasie, że jesteśmy rzekomo w kontakcie z Arrigo Sacchim. Nie ma mowy! Przyszłość potwierdzi moje słowa.

Na trzy dni przed ostatnim starciem fazy grupowej Champions League doszło do zmiany trenera – Sacchi zastąpił Tabareza. Jeśli jednak miało to dać drużynie pozytywny impuls przed meczem o wszystko, to efekt okazał się odwrotny od zamierzonego. Mediolańczycy sensacyjnie polegli w konfrontacji z Rosenborgiem, na dodatek na San Siro. Porażka 1:2 zepchnęła ich na przedostatnie miejsce w tabeli, a Norwegom dała awans do fazy play-off.

AC Milan 1:2 Rosenborg BK (1996/97)

– Odejście Tabareza to klęska nas wszystkich. Jak beznadziejni musimy być, skoro dostaliśmy takiego kopa w dupę? – pytał retorycznie Paolo Maldini. Z kolei sam Tabarez po latach stwierdził: – Milan Berlusconiego był skazany na wygrywanie – jeśli nie zwyciężał, trener był potępiony. U źródeł mojego zwolnienia leżała bardzo banalna motywacja braku wyników. To mroczna strona włoskiego futbolu. A w Mediolanie sytuacja jest najtrudniejsza, ponieważ wyniki Milanu są ściśle powiązane z politycznym wizerunkiem właściciela. Kiedy zespół spisuje się słabo, Berlusconi traci atrakcyjność jako lider swojej partii.

Patrząc na sprawę z perspektywy Rosenborga – mówimy o niebotycznym wręcz sukcesie. “Cudzie w Mediolanie”, jak pisały norweskie media. – Dla nas wielkim wydarzeniem była sama możliwość wystąpienia na takim obiekcie jak San Siro – przyznał Steffen Iversen w rozmowie z NRK.no. – Pamiętam nasz odjazd ze stadionu już po zwycięstwie. Drogę blokował wielki tłum włoskich kibiców. Pomyślałem, że jesteśmy w potrzasku i nie wydostaniemy się spod San Siro. Ale nagle Włosi się rozstąpili, otrzymaliśmy od nich nawet oklaski. A jak tylko przejechaliśmy, tłum ponownie zablokował jezdnię. Wtedy zrozumiałem, że to nie na nasz autokar kibice tam czekali. To piłkarze Milanu mieli kłopoty, a nie my. Do dziś mam gęsią skórkę, gdy o tym wszystkim myślę.

FC Barcelona (1997/98)

Faza grupowa Ligi Mistrzów w sezonie 1997/98 była rozgrywana dość nietypowym systemem – z sześciu grup awansowało tylko osiem zespołów, a zatem zaledwie dwa najlepsze z drugich miejsc. Nie czepialibyśmy się zatem Barcelony za sam fakt niepowodzenia w tak wymagającej rywalizacji. Ale podopieczni Louisa van Gaala polegli w Champions League w sposób tak dobitny, że nie sposób przejść obok tej historii obojętnie. Choćby i z uwagi na osobę samego szkoleniowca “Dumy Katalonii”, ostatecznie Holender dopiero co podbijał Europę z Ajaksem Amsterdam, a zatem tym bardziej oczekiwano od niego sukcesów z Barcą.

Oczekiwania jednak sobie, a rzeczywistość sobie. Już dwa pierwsze mecze nie wróżyły Barcelonie nic dobrego – porażka na wyjeździe z Newcastle United i remis u siebie z PSV Eindhoven mocno zredukowały jej szansę na zajęcie miejsca premiowanego awansem. Ale prawdziwy horror miał dopiero nadejść.

Horror, który nazywał się Dynamo Kijów.

Wspominaliśmy na Weszło: 22 października 1997 roku Dynamo Kijów podjęło u siebie Barcelonę w ramach trzeciej kolejki fazy grupowej Ligi Mistrzów. Spodziewano się, że będzie to dla Katalończyków niełatwa przeprawa. Ukraińska drużyna udanie zaczęła grupowe zmagania, podczas gdy Barca szybko potraciła punkty. Mimo wszystko, trudno było podopiecznych Louisa van Gaala nie traktować jako przynajmniej delikatnych faworytów. W lidze wygrywali jeden mecz za drugim, a w ich kadrze roiło się od gwiazd, żeby wymienić choćby Luisa Figo, Rivaldo, Sonny’ego Andersona czy Luisa Enrique. Jednak w Kijowie na głowy piłkarzy Blaugrany spadł bardzo zimny prysznic. Zostali zdemolowani, przegrali aż 0:3. I nie mogli się wówczas spodziewać, że to co najgorsze w rywalizacji z Dynamem spotka ich dopiero dwa tygodnie później. Na Camp Nou.

Dynamo Kijów 3:0 FC Barcelona (1997/98)

Paradoksalnie, Barca do rewanżowego starcia z Ukraińcami przystępowała mimo wszystko w nie najgorszych humorach. Wspominaliśmy o dobrej dyspozycji zespołu w lidze – niedługo po niechlubnym występie na Stadionie Olimpijskim w Kijowie udało się tę formę potwierdzić zwycięstwem w El Clasico. Blaugrana pokonała Real Madryt 3:2 na Estadio Santiago Bernabeu, a gola na wagę triumfu zdobył w końcówce spotkania Giovanni. Brazylijczyk srodze rozwścieczył wówczas kibiców Realu. Nie tylko samym trafieniem, ale i „gestem Kozakiewicza” wymierzonym w kierunku trybun.

Tak czy owak, ten sukces pozwalał sądzić, że nieudane występy w Champions League – na czele z kijowskim blamażem – to tylko drobne wypadki przy pracy. Że prędzej czy później podopieczni van Gaala również w Europie zaczną pokazywać swoje piękniejsze oblicze.

BAYERN POKONA BARCELONĘ? KURS: 1,63 W FUKSIARZU!

Dla Barcelony zaplanowane na 5 listopada 1997 roku spotkanie z Dynamem było już meczem z gatunku tych o wszystko. Zwycięstwo mogło podtrzymać nadzieje Katalończyków na wyjście z grupy. Porażka oznaczała koniec marzeń o fazie pucharowej Champions League. – To mecz na śmierć i życie. Rosyjska ruletka van Gaala – pisała w zapowiedzi hiszpańska “MARCA”. “Mundo Deportivo” nie uderzało w aż tak wysokie tony. – Trzeba jak najszybciej zapomnieć o meczu w Kijowie, gdzie rywal wykreował sobie cztery okazje strzeleckie i wykorzystał aż trzy z nich. Po wielkim zwycięstwie nad Realem trener musi przegrupować Barcę. Dynamo z pewnością nie zawaha się ustawić całym zespołem w pobliżu własnej bramki, więc sforsowanie tej defensywy nie będzie prostym zadaniem.

Luis Figo obiecywał walkę do upadłego: – Przeciwko Dynamu będziemy bardziej zdeterminowani niż w „Klasyku”. Natomiast van Gaal podkreślał znacznie nadchodzącego spotkania: – To najważniejszy mecz, od kiedy zostałem szkoleniowcem Barcelony.

Jak widać, było spore ciśnienie w stolicy Katalonii, by przedwcześnie nie zakończyć swojej przygody z Ligą Mistrzów. Szkoleniowiec Dynama, Walery Łobanowski, dokonał tylko jednej zmiany w wyjściowym składzie względem pierwszego meczu. Z kolei van Gaal, rozpaczliwie poszukujący skutecznych rozwiązań taktycznych, całkowicie przemodelował zespół. No i pięć pierwszych minut rewanżowej konfrontacji z Dynamem mogło nawet zasugerować, że tym razem rozgryzł swoich rywali, ale przyjezdni błyskawicznie zatarli to wrażenie. W dziewiątej minucie gry Andrij Szewczenko wyprowadził swój zespół na prowadzenie po stałym fragmencie gry, wykorzystując błąd bramkarza Barcelony, Vitora Baii. Dwadzieścia minut później „Szewa” trafił do siatki po raz drugi, a jeszcze przed przerwą skompletował hat-tricka. W drugiej połowie rywali dobił Serhij Rebrow. 0:4. Absolutna klęska „Dumy Katalonii”.

FC Barcelona 0:4 Dynamo Kijów (1997/98)

Wystarczyły dwa wieczory, by Andrij Szewczenko z cenionego młodego zawodnika z Ukrainy przepoczwarzył się w mega-gwiazdę europejskiego futbolu. Analityk piłkarski Austin Reynolds znalazł trafne porównanie dla fenomenalnego występu “Szewy”.– Szewczenko grał jak Kylian Mbappe. Dzięki swojej szybkości, technice, dryblingowi i świetnemu wyczuciu przestrzeni stanowił nieustanne zagrożenie dla Barcelony, zwłaszcza w kontratakach.

Barca w dwóch ostatnich meczach fazy grupowej wywalczyła cztery punkty, ale nie pozwoliło jej to na podźwignięcie się z ostatniego miejsca w stawce. Sezon jednak nie okazał się dla Katalończyków zupełnie nieudany. Wręcz przeciwnie, ekipa van Gaala na krajowym podwórku zgarnęła podwójną koronę. Ba, rok później udało jej się też obronić ligowy tytuł. Aczkolwiek w Lidze Mistrzów mistrzowie Hiszpanii raz jeszcze wypadli blado i polegli w fazie grupowej. Choć trzeba zaznaczyć, że tym razem przyszło im wojować w grupie śmierci – uplasowali się bowiem za plecami Bayernu Monachium i Manchesteru United.

AC Milan (1999/2000)

W sezonie 1999/200 przedstawiciele UEFA zdecydowali się na kolejną reformę Ligi Mistrzów i ustanowili aż dwie fazy grupowej, po których rywalizacja przechodziła na etap pucharowy. Umówmy się, że porażka w tej drugiej fazie grupowej na ogół wielkiego wstydu nie przynosiła (choć były wyjątki), ponieważ do tego etapu nie docierały już przypadkowe zespoły. Ale i na pierwszym etapie grupowych zmagań zdarzało się potknąć gigantom europejskiej piłki. Przykładem może być choćby AC Milan, który w 1999 roku sromotnie poległ w rywalizacji z Chelsea, Herthą Berlin oraz Galatasaray.

“Rossoneri” zdawali się wówczas wracać na właściwe tory. Ekipa dowodzona przez Alberto Zaccheroniego zakończyła sezon 1998/99 z mistrzostwem Włoch, czego naprawdę nie należy lekceważyć, bo od tamtego czasu Milan zdołał wywalczyć scudetto jeszcze tylko dwukrotnie. Apetyty po powrocie do Champions League były zatem na San Siro olbrzymie, tym bardziej że przez dwa poprzednie sezony mediolańczyków w ogóle brakowało w europejskich pucharach. Na dodatek siłę ognia zespołu wzmocnił wspomniany Szewczenko – bohater Dynama, które tak dzielnie się spisywało w Lidze Mistrzów. No i pierwsze kolejki fazy grupowej nie zwiastowały przesadnych problemów. Milan zremisował na wyjeździe z Chelsea, pokonał u siebie Galatasaray. Okej, domowy remis z Herthą to nie był rezultat przesadnie satysfakcjonujący, ale z drugiej strony – wciąż mówimy o trzech meczach bez ani jednej porażki.

Potem było jednak już tylko gorzej.

Dariusz Wosz zapewnił “Starej Damie” zwycięstwo z Milanem na Stadionie Olimpijskim w Berlinie. Trafienie Dennisa Wise’a pozwolił The Blues wywieźć z Mediolanu remis 1:1. A w ostatniej kolejce ekipa Galatasaray po niebywałym finiszu spotkania pokonała “Rossonerich” 3:2.

Galatasaray SK 3:2 AC Milan (1999/2000)

To jeden z najcenniejszych triumfów w historii tureckiego futbolu. Pozwolił on bowiem Galatasaray na zajęcie trzeciego miejsca w grupie, gwarantującego miękkie lądowanie w Pucharze UEFA. Podopieczni Fatiha Terima wygrali te ostatnie rozgrywki, co do dziś pozostaje największym klubowym sukcesem Turków.

Juventus FC (2000/01)

Kadencja Carlo Ancelottiego w roli szkoleniowca Juventusu to była piękna katastrofa. Już pal licho, że kibice “Starej Damy” nie znosili Włocha z uwagi na jego piłkarską przeszłość i nazywali go “grubą świnią”. Pewnie Ancelotti jakoś by to przebolał, gdyby drużyna pod jego wodzą notowała satysfakcjonujące rezultaty. A i niewykluczone, że fani przekonaliby się do trenera, gdyby tylko zagwarantował on “Bianconerim” trofea. No ale Juve pod wodzą Ancelottiego seryjnie przegrywało i to na ogół w taki sposób, że pamięta się okoliczności tych klęsk po dziś dzień. Weźmy choćby sezon ligowy 1999/2000 – wydawało się, że Juventus ma już scudetto w garści, a jednak cztery porażki w ośmiu ostatnich spotkaniach finalnie zepchnęły drużynę na drugiej miejsce w tabeli.

Kluczowy okazał się mecz na wodzie przeciwko Perugii. W ostatniej kolejce Serie A turyńczycy przerżnęli 0:1 i spadli na drugie miejsce w stawce. Mistrzostwo przypadło rzymskiemu Lazio. Rok później triumfowała zaś Roma. Ponownie z minimalną przewagą nad Juve. – Pierwszy raz polegliśmy w starciu z ulewą. Za drugim razem, rok później, przegraliśmy po bramce strzelonej przez japońskiego piłkarza, który w ogóle nie zostałby dopuszczony do gry, gdyby w ostatniej chwili nie zmieniono przepisów dotyczących zawodników spoza Unii – złościł się “Carletto” w swojej autobiografii. – Rzym tętnił wtedy życiem!

BENFICA POKONA DYNAMO? KURS: 1,30 W FUKSIARZU!

Sukcesów w tamtym czasie Juve nie odnosiło rzecz jasna również w Lidze Mistrzów. Czego najlepszym przykładem jest pierwsza faza grupowa w sezonie 2000/01. “Stara Dama” zaczęła bój o awans od absolutnie szalonego starcia z Hamburgerem SV, zakończonego wynikiem 4:4. Potem udało się zwyciężyć u siebie z Panathinaikosem, a w trzecim meczu zremisować z silnym wówczas Deportivo La Coruña. Kłopotów swojej drużynie narobił Zinedine Zidane, który obejrzał bezpośrednią czerwoną kartkę, no ale w rewanżu z Hiszpanami również doszło do podziału punktów. Sytuacja w grupie była zatem zupełnie przyzwoita. Jednak tendencja zespołu do potykania się o własne nogi na ostatniej prostej ponownie dała o sobie znać. Juventus najpierw przerżnął u siebie 1:3 z HSV, a potem oberwał tym samym stosunkiem goli od Panathinaikosu. Podopieczni Ancelottiego w dwóch meczach obejrzeli cztery czerwone kartki.

Co ciekawe, jednym z ukaranych zawodników ponownie był “Zizou”, który zaatakował jednego z piłkarzy HSV. UEFA wlepiła mu zawieszenie na pięć meczów. Francuski rozgrywający wydatnie popsuł sobie wówczas notowania i ostatecznie przegrał wyścig o Złotą Piłkę z Luisem Figo mimo triumfu na Euro 2000.

Juventus FC 1:3 Hamburger SV (2000/01)

Przygoda Ancelottiego z Juventusem zakończyła się w 2001 roku tak, jak się zakończyć musiała. To był związek zwyczajnie skazany na niepowodzenie, nieudany na wszystkich płaszczyznach. Choć w gruncie rzeczy do sukcesu brakowało bardzo niewiele. – Pewnego dnia Gianni Agnelli zaprosił mnie na spotkanie. Poświęcił mi całą godzinę, w czasie której powiedział, że mnie lubi i we mnie wierzy. „Nie zdobyliśmy mistrzostwa, mamy jednak za sobą dobry sezon. Jesteś dobrym człowiekiem, Carlo. Pamiętaj o tym, ponieważ w życiu nie ma nic ważniejszego” – mówił. Następnego dnia wyleciałem z roboty.

W ramach ciekawostki warto też napomknąć, że zwycięstwo Panathinaikosu nad Juve było kolejnym etapem zemsty na “Starej Damie”, jakiej dokonał obecny selekcjoner reprezentacji Polski – Paulo Sousa. Portugalczyk w momencie podpisania kontraktu z greckim klubem był już wprawdzie daleki od swojej topowej dyspozycji, kontuzje nie dawały mu spokoju, ale wciąż pamiętał sposób, w jaki działacze Juve pozbyli się go z klubu w latach 90. i pokonanie Edwina van der Sara uderzeniem bezpośrednio z rzutu wolnego dostarczyło mu nie lada satysfakcji, o czym sam wspominał w wielu wywiadach.

Liverpool FC (2002/03)

Sezon 2000/01? Puchar UEFA, Puchar Anglii, Puchar Ligi Angielskiej. Potem na dokładkę Superpuchar Europy oraz Tarcza Dobroczynności, plus Złota Piłka dla Michaela Owena jako wisienka na torcie. Sezon 2001/02 – wicemistrzostwo Anglii. Wydawać się mogło, że Liverpool pod wodzą Gerarda Houlliera zmierza we właściwym kierunku. W gruncie rzeczy francuski szkoleniowiec dokonywał na Anfield pod wieloma względami podobnych działań co Arsene Wenger w Arsenalu. On również uczynił z klubu nazbyt przesiąkniętego (stereo)typowo brytyjską swobodą w podejściu do obowiązków ciążących na profesjonalnych sportowcach organizację poukładaną, nowoczesną. Można rzec: kontynentalną. Brakowało tylko mistrzostwa Anglii, by Houllier zrównał się sławą z Wengerem.

Albo sukcesu w Champions League, gdzie temu ostatniemu akurat wiodło się średnio.

Mogło się wydawać, że sezon 2002/03 to będzie kolejny etap progresu The Reds pod wodzą francuskiego managera. Po dwunastu ligowych kolejkach Liverpool nie miał bowiem na koncie ani jednej porażki w Premier League i liderował w tabeli. W Lidze Mistrzów też nie było najgorzej. Okej, porażka z Valencią i remis z FC Basel przyjęto jako rezultaty rozczarowujące, ale potem Liverpool zgniótł w dwumeczu Spartak Moskwa aż 8:1. Szło więc ku dobremu. Pozornie.

WOLFSBURG POKONA LILLE? KURS: 2,23 W FUKSIARZU!

Od 9 listopada do 11 stycznia Liverpool nie wygrał ani jednego meczu w lidze na jedenaście (!) podejść. Najsłynniejsze spotkanie z tej czarnej passy to naturalnie porażka 1:2 z Manchesterem United po dublecie Diego Forlana i katastrofalnych pomyłkach Jerzego Dudka. Na europejskiej arenie było równie słabo – najpierw The Reds polegli u siebie z Valencią, a potem zremisowali na wyjeździe 3:3 z FC Basel i spadli do Pucharu UEFA. Starcie ze Szwajcarami miało zresztą niezwykle dramatyczny przebieg – rywale Liverpoolu prowadzili już 3:0, lecz Anglikom udało się odrobić straty. Do zdobycia bramki na wagę awansu zabrakło jednak czasu.

FC Basel 3:3 Liverpool FC (2002/03)

Gdyby ten mecz potrwał jeszcze przez pięć minut, zwycięstwo byłoby nasze – spekulował Houllier. Tylko tyle mu pozostało. Summa summarum The Reds zakończyli sezon 2002/03 na piątym miejscu w Premier League, rok później poprawili się tylko o jedną lokatę. W końcu Francuza na stanowisku szkoleniowca zastąpił Rafael Benitez, który z miejsca poprowadził ekipę z Anfield do końcowego triumfu w Champions League.

Bayern Monachium (2002/03)

1998 rok? Ćwierćfinał Ligi Mistrzów. 1999? Finał przegrany w dramatycznych okolicznościach. 2000? Półfinał. 2001? Długo wyczekiwany triumf. 2002? Kolejny ćwierćfinał. Co tu dużo mówić, Bayern Monachium na przełomie wieków bez wątpienia należał do ścisłego grona największych piłkarskich potęg Starego Kontynentu. Tym trudniej wytłumaczyć to, co się stało z bawarskim zespołem w fazie grupowej Ligi Mistrzów 2002/03. To był totalny blamaż podopiecznych Ottmara Hitzfelda. A przecież przed sezonem Bayern – w swoim stylu, kosztem oponentów z krajowego podwórka – dokonał poważnych wzmocnień. Do Monachium trafili Sebastian Deisler, Ze Roberto, a przede wszystkim Michael Ballack, czołowa postać niemieckiego futbolu.

Jasne, Bawarczycy trafili do piekielnie trudnej grupy. Milan – potęga. Deportivo La Coruña – kozacy. RC Lens też sroce spod ogona nie wypadło. Ale żeby zdobyć w tym towarzystwie zaledwie dwa punkty w sześciu meczach? No po prostu nie wypada drużynie, która dopiero co rozdawała karty w Lidze Mistrzów.

Bayern Monachium 2:3 Deportivo La Coruña  (2002/03)

Co ciekawe, Bayern ani jednego spotkania nie przegrał różnicą większą niż jedna bramka. Najpierw 2:3 u siebie z Deportivo po hat-tricku Roya Makaaya, który niedługo potem sam zaczął przywdziewać trykot FCB. Następnie dwie porażki 1:2 z Milanem, gdzie błyszczał Filippo Inzaghi. A później kolejne 1:2 z “SuperDepor”, gdzie raz jeszcze kluczową rolę odegrał napastnik rodem z Holandii. Plus dwa remisy z Lens. Trudno zatem tutaj mówić o wielkiej kompromitacji niemieckiego zespołu, aczkolwiek efekt końcowy był zatrważająco kiepski – nie udało się Bayernowi nawet przeskoczyć do Pucharu UEFA.

Dla Hitzfelda był to przedostatni sezon na ławce trenerskiej Bayernu. Niemiec miał dość, potrzebował przerwy. – Praca w Bayernie to wspaniałe, ale jednocześnie okrutne wyzwanie – opowiadał „Generał”. – W każdym meczu musisz zwyciężyć, inny rezultat zawsze jest rozczarowaniem dla twoich przełożonych, no i oczywiście dla kibiców. Czegoś takiego nie odczuwałem na przykład w Borussii Dortmund. Nawet wówczas, gdy walczyliśmy o mistrzostwo Niemiec. Bayern pod tym względem jest specyficzny. Sześć lat pracy w Monachium eksploatuje człowieka bardziej niż dwadzieścia w innym klubie. Już po zwycięstwie w finale Ligi Mistrzów w 2001 roku zasugerowałem Uliemu Hoenessowi, że przydałby mi się odpoczynek. Nie chciał o tym słyszeć. Zostałem więc na stanowisku, ale nie odzyskałem już dawnej radości z prowadzenia zespołu. Coś się skończyło.

Manchester United (2005/06)

Jeżeli chodzi o kluby należące tradycyjnie do ścisłego europejskiego topu, Manchester United ma chyba na swoim koncie najwięcej potknięć w fazie grupowej Ligi Mistrzów. W tej chwili wracamy do tego najsłynniejszego, bo najbardziej sensacyjnego. W 2005 roku „Czerwone Diabły” trafiły bowiem do grupy, która nie sprawiała wrażenia niebezpiecznej. Lille, Benfica, Villarreal – jasne, solidne drużyny, których sir Alex Ferguson nie miał prawa lekceważyć, ale też nie byli to tacy oponenci, by gwiazdom United trzęsły się na ich widok kolana. Tymczasem zespół z Old Trafford kompletnie sobie w tym zestawieniu nie poradził, notując jedną z najbardziej niewytłumaczalnych klęsk za kadencji legendarnego szkockiego managera.

To była niezwykle – jeśli można to tak ująć – defensywa grupa. Wystarczy spojrzeć na liczbę goli na koncie Villarrealu, jednej z największych sensacji całej edycji Ligi Mistrzów. Trzy trafienia strzelone, jedno stracone. W sześciu meczach! Dzisiaj rezultat właściwie niewyobrażalny, no ale piłka wbrew pozorom bardzo mocno się zmieniła na przestrzeni ostatnich piętnastu lat. Wajcha została przesunięta w kierunku ofensywnego futbolu, aktywnego pressingu.

SL Benfica 2:1 Manchester United (2005/06)

Manchester United zmagania w fazie grupowej zaczął przyzwoicie – od bezbramkowego remisu z Villarrealem właśnie. Potem angielska drużyna pokonała u siebie Benficę i zremisowała z Lille, również na Old Trafford. Tak naprawdę dopiero ten trzeci wynik mógł uchodzić za wpadkę „Czerwonych Diabłów”. Mimo to, po trzech kolejkach faworyci plasowali się na pierwszym miejscu w grupie i nic nie zapowiadało nadchodzącego dramatu.

Sytuację odmieniła rewanżowa konfrontacja z Francuzami, przegrana 0:1. Potem jeszcze jeden podział punktów z Villarrealem, no i nagle wyszło na to, że Manchester jedzie do Lizbony nie po to, by przypieczętować awans, ale by uniknąć blamażu. Unik okazał się nieskuteczny. Benfica wygrała 2:1.

Ferguson został zatem poskromiony przez… Ronalda Koemana. – Naszym sekretem było ustawienie Geovanniego na szpicy – szpanował po końcowym gwizdku Holender. – Rozmawiałem z nim przed meczem i wyjaśniłem, że jest stworzony do tej roli zwłaszcza w ataku pozycyjnym. I spisał się doskonale. Manchester nie spodziewał się tego rozwiązania, dlatego tak dobrze zadziałało. Zasłużyliśmy na to zwycięstwo, zwłaszcza że potrafiliśmy odrobić straty w starciu z tak klasowym przeciwnikiem jak Manchester United. Cierpieliśmy, ale zrobiliśmy wystarczająco dużo, by prowadzić. Tak naprawdę stracona bramka wynikała z tego, że na pierwszym etapie meczu byliśmy bardzo zdenerwowani i naszym defensorom brakowało koncentracji. Ale zareagowaliśmy właściwie.

Chelsea FC (2012/13)

W 2012 roku spełniło się wielkie marzenie Romana Abramowicza – jego Chelsea zatriumfowała w Lidze Mistrzów. Trzeba jednak z perspektywy czasu uczciwie powiedzieć, że był to sukces odniesiony absolutnie ponad stan. Londyńczycy na drodze do zwycięstwa w rozgrywkach mieli często więcej szczęścia niż rozumu. Jasne, należy doceniać ostatni wielki zryw formy weteranów z ekipy The Blues, takich jak Didier Drogba, Frank Lampard czy Petr Cech. Na kilka ciepłych słów zasłużył również Roberto Di Matteo, który przejął drużynę w trakcie sezonu i udało mu się uzdrowić atmosferę w szatni, co miało kluczowe znaczenie dla triumfu w Champions League. Wielką klasę regularnie udowadniał również Juan Mata, w tamtym okresie jeden z najlepszych playmakerów europejskiego futbolu.

Jednak sezon 2012/13 uwydatnił już wszystkie słabości ówczesnej Chelsea.

Juventus FC 3:0 Chelsea FC (2012/13)

Di Matteo pozostał na stanowisku managera The Blues, lecz prędko okazało się, że żaden z niego geniusz. Z roboty wyleciał w listopadzie. W momencie, gdy sytuacja drużyny nie była jeszcze dramatyczna, ale wszyscy w klubie zdawali już sobie sprawę, że ten szkoleniowiec to po prostu za mały rozmiar kapelusza.

Zastąpił go Rafa Benitez, który – owszem – ugasił kryzys w zespole, lecz tak naprawdę nigdy nie został zaakceptowany przez szatnię. Londyńczycy pod jego wodzą ani nie grali pięknie, ani przesadnie skutecznie. Z kolei nowi liderzy ekipy The Blues – wspomniany Mata, a także Eden Hazard, Oscar, David Luiz czy Cesar Azpilicueta – nie byli jeszcze wówczas w stu procentach gotowi, by odebrać pałeczkę od swoich słynnych, lecz wiekowych poprzedników. Efekt całego tego zamieszania? Obrońcy tytułu ponieśli bezprecedensową klęskę w fazie grupowej Champions League. Zajęli trzecie miejsce w stawce.

SEVILLA WYGRA Z SALZBURGIEM? KURS: 2,37 W FUKSIARZU!

Kluczowy okazał się dwumecz z Szachtarem Donieck – u siebie Chelsea wygrała 3:2, natomiast na wyjeździe poległa 1:2 i legitymowała się gorszym bilansem spotkań bezpośrednich. Choć najmocniej słabość zespołu obnażyło lanie zebrane od Juventusu. Potem londyńczycy zdołali wprawdzie nieco się zrehabilitować, ponieważ zatriumfowali w Lidze Europy, ale i tak – jak to się mówi – niesmak po ich występie w grupie Ligi Mistrzów pozostał.

Obrońcom trofeum tak grać nie wypada.

Juventus FC (2013/14)

Juventus w fazie grupowej Ligi Mistrzów poległ również choćby w sezonie 2009/10. Tego jednak nie będziemy turyńczykom za mocno wypominać, ponieważ wówczas nie stanowili oni jeszcze drużyny, która zasługiwała na status topowej. Straszyli głównie nazwą i wielkimi tradycjami, tymczasem w ich składzie aż roiło się od piłkarzy najzwyczajniej w świecie przeciętnych, albo będących już po drugiej stronie rzeki.

Co innego sezon 2013/14. To był już naprawdę mocny Juventus. Juventus odbudowany po aferze calciopoli. Juventus, który odzyskał mistrzowski tytuł i miał Antonio Conte na ławce trenerskiej. Co tu zresztą będziemy dużo opowiadać – w 2014 roku „Stara Dama” zakończyła rozgrywki ligowe z dorobkiem 102 punktów, ustanawiając tym samym rekord Serie A. Na krajowym podwórku podopieczni Conte nie mieli sobie równych. Drugą młodość przeżywał Andrea Pirlo, a w środkowej strefie dzielnie go wspierali również inni gwiazdorzy – Paul Pogba, Arturo Vidal i Claudio Marchisio. Do tego Gianluigi Buffon, Giorgio Chiellini, Leonardo Bonucci, Carlos Tevez… To była paczka, która miała prawo marzyć o włączeniu się do walki o triumf w Champions League.

A tymczasem – kompromitacja.

Galatasaray SK 1:0 Juventus FC (2013/14)

Jasne, decydujący o losach awansu mecz w Stambule z Galatasaray przyszło piłkarzom Juventusu rozegrać w tak fatalnych warunkach spowodowanych opadami śniegu, że spotkanie momentami przypominało parodię futbolu. Były zresztą spore wątpliwości, czy mecz w ogóle się odbędzie i zostanie dokończony, ponieważ przygotowanie płyty boiska strasznie się przedłużało. No ale nikt nie kazał przecież „Starej Damie” zdobyć zaledwie trzech punktów w czterech pierwszych kolejkach fazy grupowej Ligi Mistrzów. Turyńczycy nawarzyli sobie piwa, między innymi remisując z FC Kopenhagą na wyjeździe i Galatasaray u siebie. A skoro go nawarzyli, to musieli wypić. Zresztą Conte do dziś uchodzi za managera, który z jakichś powodów nie gwarantuje sukcesu w pucharach.

Prztyczka w nos sprzedał mu wówczas Roberto Mancini, który pracował akurat w Stambule. – Myślę, że wygraliśmy w pełni zasłużenie – stwierdził bez ogródek Włoch po ostatniej kolejce grupowych zmagań, gdy Wesley Sneijder zapewnił Galatasaray zwycięstwo i awans do play-offów.

Liverpool FC (2014/15)

Jak blisko był Liverpool upragnionego mistrzostwa Anglii w 2014 roku, nie trzeba chyba nikomu przypominać. Fenomenalny duet Suarez – Sturridge niemalże poprowadził The Reds do końcowego triumfu. No ale ekipa z Anfield – nomen omen – poślizgnęła się na ostatniej prostej i ostatecznie na powrót na tron musiała jeszcze trochę poczekać. Jednak przed startem kolejnych rozgrywek apetyty wciąż były wśród kibiców Liverpoolu spore. Oczywiście do Barcelony sprzedany został wspomniany Suarez, niewątpliwie motor napędowy zespołu Brendana Rodgersa, ale działacze nie schowali przecież zarobionych na transferze Urugwajczyka pieniędzy do skarpety. Do klubu trafili zawodnicy, na których wydano w sumie około 120 milionów funtów. To były niebagatelne wzmocnienia.

Tym większym rozczarowaniem okazał się sezon 2014/15. The Reds zawiedli bowiem nie tylko w Premie League, gdzie uplasowali się na bardzo przeciętnym, szóstym miejscu. Na całej linii dali również ciała w Lidze Mistrzów.

Liverpool FC 0:3 Real Madryt (2014/15)

Jasne, o dwie porażki z Realem Madryt trudno mieć do angielskiej ekipy pretensje. „Królewscy” byli wówczas zdecydowanie mocniejsi kadrowo od Liverpoolu. Ale zaledwie jeden punkt wywalczony w dwumeczu z FC Basel? To już katastrofa. Zresztą The Reds swoje jedyne zwycięstwo w tamtej edycji Champions League odnieśli w pierwszej kolejce fazy grupowej, dzięki bramce Stevena Gerrarda w trzeciej minucie doliczonego czasu gry przeciwko Łudogorcowi Razgrad.

Liverpool mógł się jeszcze uratować w ostatniej kolejce, gdyby tylko wygrał u siebie z Bazyleą. Nie udało się. Przygodę w Lidze Europy zespół zakończył  natomiast na pierwszym dwumeczu. Trzeba było Juergena Kloppa, by ekipa z Anfield znów na poważnie zaczęła się liczyć w grze o europejskie trofea.

Atletico Madryt (2017/18)

Były ćwierćfinały, półfinały, finały Ligi Mistrzów, ale końcowego triumfu – nie. Diego Simeone w końcu wprost przyznał, że pragnienie zwycięstwa w Champions League stało się jego obsesją. Tym większym upokorzeniem dla Argentyńczyka musiało być odpadnięcie Los Colchoneros w fazie grupowej rozgrywek w sezonie 2017/18. Zwłaszcza że ekipę z Madrytu pogrążyły wówczas dwa remisy ze skazywanym na porażkę Karabachem Agdam.

– Najlepiej będę wspominał dwumecz z Atletico Madryt. Udało nam się im dwa razy urwać po punkcie w Lidze Mistrzów, na wyjeździe mieliśmy nawet w pierwszej połowie większe posiadanie piłki, dopiero w drugiej zepchnęli nas do obrony ze względu na to, że prowadziliśmy. Niesamowite przeżycie, wcześniej Atletico grało w finale Ligi Mistrzów, a my tymi remisami wyrzuciliśmy Atleti do Ligi Europy, którą zresztą później wygrało – wspominał Jakub Rzeźniczak.

Atletico Madryt 1:1 Karabach Agdam (2017/18)

Atletico po spadku do Ligi Europy zaprezentowało się godnie i po prostu wygrało turniej. Ale też nie sposób nie zwrócić uwag, że pomimo kolejnych przetasowań kadrowych drużyna do wymarzonego zwycięstwa w Lidze Mistrzów ostatnimi czasy nawet się nie zbliżyła.

Inter Mediolan (2020/21)

Ostatnie lata Interu Mediolan w Lidze Mistrzów stanowiły pasmo trudnych do wyjaśnienia niepowodzeń. Okej, raz się może przytrafić potknięcie. Dwa razy? To już wielki wstyd, no ale dobra, bywa. Jednak trzy razy z rzędu? Trudno nie podejrzewać nieczystych sił o ingerencję. Nerazzurri polegli w fazie pucharowej Ligi Mistrzów kolejny w 2018, 2019 i 2020 roku. Szczególnie bolesna była jednak ta ostatnia klapa. Ostatecznie mediolańczycy na krajowym podwórku w znakomitym stylu sięgnęli w tamtej kampanii po scudetto, no i dysponowali prawdziwie gwiazdorskim składem.

Romelu Lukaku, Lautaro Martinez, Achraf Hakimi, Nicolo Barella, Christian Eriksen, Stefan de Vrij, Milan Skriniar, Marcelo Brozović… Cholera, to może nie jest paka na triumf w Champions League, ale na udział w fazie pucharowej rozgrywek – obowiązkowo.

Inter Mediolan 0:2 Real Madryt (2020/21)

Tymczasem podopieczni Antonio Conte się na europejskiej arenie boleśnie wyłożyli. I to na kim? W fazie grupowej Ligi Mistrzów dali się wyprzedzić nie tylko Realowi Madryt, ale również Szachtarowi Donieck oraz Borussii Moenchengladbach. Odnieśli tylko jedno zwycięstwo w sześciu występach.

Kompletnie dziadostwo. Choć odzyskanie tytułu mistrzowskiego pozwoliło o tym szybko zapomnieć.

Jakie jeszcze wpadki warto odnotować

Wydaje wam się, że to by było na tyle, jeżeli chodzi o nieudane występy renomowanych, bogatych zespołów w fazie grupowej Ligi Mistrzów? Wbrew pozorom – nie. Listę można by było ciągnąć jeszcze dość długo, uzupełniając ją o ekipy, które w takim czy innym okresie sporo znaczyły w europejskim futbolu, ale przydarzył im się wstydliwy występ już na bardzo wstępnym etapie Champions League.

  • Arsenal FC (1998/99 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • FC Barcelona (1998/99 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • Arsenal FC (1999/2000 – 3. miejsce w pierwszej fazie grupowej)
  • FC Barcelona (2000/01 – 3. miejsce w pierwszej fazie grupowej)
  • AS Monaco (2000/01 – 4. miejsce w pierwszej fazie grupowej)
  • SS Lazio (2001/02 – 4. miejsce w pierwszej fazie grupowej)
  • Borussia Dortmund (2001/02 – 3. miejsce w pierwszej fazie grupowej)
  • Inter Mediolan (2003/04 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • Valencia CF (2004/05 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • Juventus FC (2009/10 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • Liverpool FC (2009/10 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • Manchester United (2011/12 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • Manchester City (2011/12 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • Borussia Dortmund (2011/12 – 4. miejsce w fazie grupowej)
  • Manchester City (2012/13 – 4. miejsce w fazie grupowej)
  • Manchester United (2015/16 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • SSC Napoli (2017/18 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • AS Monaco (2017/18 – 4. miejsce w fazie grupowej)
  • Borussia Dortmund (2017/18 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • Inter Mediolan (2018/19 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • Inter Mediolan (2019/20 – 3. miejsce w fazie grupowej)
  • Manchester United (2020/21 – 3. miejsce w fazie grupowej)
BAYERN POKONA BARCELONĘ? KURS: 1,63 W FUKSIARZU!

Czy FC Barcelonę jutro będzie można dopisać do tej listy? Wiele na to wskazuje, choć atutem “Dumy Katalonii” jest fakt, że wszystko jest w jej rękach. Wystarczy pokonać Bayern Monachium i wyjście z grupy zapewnione. Tylko gdyby tylko było takie proste…

CZYTAJ TAKŻE:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
3
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”
Ekstraklasa

Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Michał Trela
3
Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Liga Mistrzów

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
3
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”
Ekstraklasa

Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Michał Trela
3
Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Komentarze

6 komentarzy

Loading...