14 maja 2000 roku, ostatnia kolejka sezonu Serie A. Na grząską murawę Stadio Renato Curi wychodzą zawodnicy miejscowej Perugii i przyjezdnego Juventusu, wyprowadzani przez trójkę sędziowską, której przewodzi słynny Pierluigi Collina. Charyzmatyczny arbiter o diabolicznej aparycji widział już w swojej karierze wiele. W końcu to on w 1999 roku prowadził na Camp Nou kultowy już dzisiaj finał Ligi Mistrzów, z bliska obserwując być może najbardziej sensacyjną końcówkę spotkania w całych dziejach futbolu. Ale nawet tak doświadczony facet jak Collina nie mógł się spodziewać tego, co miało się w ciągu następnych trzech godzin wydarzyć w Perugii. No bo kto o zdrowych zmysłach mógł zakładać, że grający już w zasadzie o nic gospodarze poskromią potężny, naszpikowany gwiazdami Juventus i odniosą zwycięstwo, rzutem na taśmę pozbawiając „Starą Damę” pierwszego miejsca w lidze i – co za tym idzie – mistrzowskiego tytułu?

Wreszcie – kto mógł zakładać, że kluczowa dla losów scudetto okaże się rzęsista ulewa, która przetoczyła się tamtego dnia nad miastem, zamieniając boisko w mokradła?
Na obiekcie poświęconym pamięci Renato Curiego – utalentowanego pomocnika, który w 1977 roku zmarł na zawał serca podczas starcia Perugii… z Juventusem – z okazji ostatniej kolejki rozgrywek ligowych zgromadził się niemalże komplet widzów. 27 tysięcy mieszkańców regionu Umbria przybyło na stadion w poczuciu zadowolenia z powodu utrzymania w Serie A, ale bez większej wiary w triumf swojego zespołu. Choć na pewno z cichą nadzieją, że na boisku zdarzy się coś niezwykłego.
Na trybunach już przed pierwszym gwizdkiem Colliny zapanowała atmosfera, jak to się pięknie określa, piłkarskiego święta. Ostatecznie rzadko się zdarza, że to od występu takiego ligowego przeciętniaka jak Perugia zależą losy scudetto.
A tamtego dnia tak właśnie było. Juventus potrzebował wyjazdowego zwycięstwa, żeby z całą pewnością przyklepać mistrzowski tytuł, który jeszcze w marcu znajdował się właściwie w garści turyńczyków, a potem pomału zaczął się z niej wyślizgiwać, aż wreszcie jego losy zawisły na włosku. Ewentualny remis Bianconerich z Perugią otwierał nowe możliwości – w przypadku gdyby Juve i jego główny konkurent w wyścigu o scudetto, rzymskie Lazio, zrównali się punktami po trzydziestu czterech ligowych kolejkach, regulamin przewidywał rozegranie dodatkowego dwumeczu między liderami tabeli. Stawką takich miniaturowych play-offów byłoby miejsce na najwyższym stopniu podium.
Tabela Serie A po 33. kolejce sezonu 1999/2000.
Końcowy rezultat starcia Perugii z Juventusem przerósł jednak najśmielsze oczekiwania nawet najbardziej niepoprawnych optymistów z niebieskiej części Rzymu. Żadne baraże nie były już potrzebne do wyłonienia ostatniego mistrza Italii w XX wieku.
***
Wielu Włochów ma głębokie przekonanie, że Juventus – największy i najsilniejszy klub w Italii – jest zespołem, który od zawsze może liczyć na największe wsparcie sędziów. Kibice Juve też zaliczają się do tej grupy.
John Foot w książce „Calcio. Historia włoskiego futbolu”
***
Juventus do sezonu 1999/2000 przystępował z głodem mistrzowskiego tytułu, jakiego już dawno w tym klubie nie odnotowano. Poprzednie rozgrywki zakończyły się dla klubu katastrofalną, siódmą lokatą. Władze uznały, że coś się w zespole definitywnie wypaliło – w połowie rozgrywek doszło do podmianki na stanowisku trenera pierwszego zespołu. Z drużyną po pięciu latach pracy pożegnał się Marcello Lippi – szkoleniowiec, który poprowadził Juve do trzech tytułów mistrzowskich we Włoszech i triumfu w Lidze Mistrzów, a także do dwóch przegranych finałów w tych elitarnych europejskich rozgrywkach.
Może i przygoda Lippiego z Juve została w lutym 1999 roku przerwana w niezbyt przyjemnych okolicznościach, ale i tak wypadało się przed Włochem z szacunkiem ukłonić na pożegnanie, ponieważ zbudował na Stadio delle Alpi drużynę mocarną. W swoim czasie zwyczajnie najpotężniejszą w Europie.
Lippi, choć w Turynie obcował przez lata z największymi gwiazdami europejskiego futbolu, nie był nigdy typem szkoleniowca, który swoim najlepszym zawodnikom zapewnia na boisku swobodę i daję im wolną rękę. Jego filozofia trenerska zawiera się w zasadzie w jednej sentencji: – Jedenastka złożona z najlepszych zawodników niekoniecznie stanie się najlepszym zespołem. Tak właśnie działał Lippi – w jego turyńskiej układance nie brakowało piłkarzy, którzy nie byli wielkimi wirtuozami techniki. Włoski szkoleniowiec dbał bowiem o to, żeby jego najcenniejsze perełki – choćby Zinedine Zidane czy Alessandro Del Piero – były otoczone boiskowymi wojownikami. Wszystkich jednak – czy to artystów, czy rzemieślników – obowiązywały na murawie twarde, taktyczne ramy. Żadnej improwizacji czy grania pod siebie. Liczył się tylko zespół.
Podopieczni Lippiego wcale na to nie narzekali. – Lippi był dla mnie jak przełącznik światła – opowiadał Zinedine Zidane. – Pstryknął i mnie zaświecił. Zrozumiałem co to znaczy pracować dla jakiegoś ważnego celu. Kiedy przyjechałem do Włoch, futbol był dla mnie pracą, ale przede wszystkim chciałem się dobrze bawić na boisku. W Turynie trener rozpalił we mnie żądzę zwycięstwa, która nigdy nie wygasła.
Kiedy zimą 1999 roku „Stara Dama” zmieniła Lippiego na Carlo Ancelottiego, była to zatem zmiana wręcz rewolucyjna. Nie w sensie transferowej ofensywy proponowanej przez nowego managera. Raczej w kontekście całej filozofii zarządzania drużyną.
Ancelotti – najpierw doskonały i niezwykle utytułowany piłkarz, a od połowy lat dziewięćdziesiątych obiecujący trener – zwykł gwarantować swoim podopiecznym znacznie więcej swobody niż jego poprzednik, który odcisnął tak wielkie piętno na najważniejszych zawodnikach z turyńskiej szatni. Carletto pod wieloma względami stanowił wręcz całkowite przeciwieństwo Lippiego. Słuchał uwag swoich podopiecznych, był otwarty na ich sugestie. Raczej dobry wujek niż srogi ojciec. Dlatego w środowisku, w którym ten drugi czuł się jak ryba w wodzie, Ancelotti kompletnie nie potrafił się odnaleźć. – Juventus to było dla mnie całkiem nowe otoczenie. Zupełnie odmienne od tego, co znałem. Nigdy nie poczułem się tam naprawdę komfortowo. Byłem trybikiem w maszynie – jednym z wielu pracowników wielkiej korporacji. Szukasz uczuć? Poszukaj ich gdzie indziej – opowiadał obecny szkoleniowiec Napoli.
Sezon 1998/99 zakończył się dla Juve marnie, ale wtedy jeszcze do Ancelottiego nikt nie miał prawa mieć pretensji o słabsze wyniki – drużyna wiosną punktowała przyzwoicie, przegrała tylko trzy spotkania. W tamtych czasach świat calcio był tak naszpikowany mocnymi zespołami, że nie sposób było tłuc wszystkich jak leci, zwłaszcza w sytuacji, gdy zespół przechodził przez okres przebudowy, obfitujący naturalnie w rozmaite turbulencje.
W kolejnych rozgrywkach oczekiwano już od Ancelottiego, że przywróci „Starą Damę” na należne jej miejsce. Czyli – pierwsze.
Kolejka do scudetto była jednak długa. Swoje ambicje wciąż miała Parma, w której Carletto uprzednio pracował, osiągając z nią nawet mistrzostwo kraju. Ku chwale Interu Mediolan bramki strzelał Ronaldo – dręczony kontuzjami, ale i tak uważany za najgroźniejszego napastnika na świecie. W barwach Fiorentiny szalał inny fenomenalny snajper, Gabriel Batistuta. Niezłą paką dysponowała Roma. Tę wyliczankę można ciągnąć naprawdę długo. Jednak najpoważniejszymi argumentami w walce o mistrzostwo Italii – poza Juventusem rzecz jasna – dysponowały w tamtym czasie dwie drużyny: Milan i Lazio.
W 1999 roku górą byli Rossoneri, którzy wyprzedzili rzymską ekipę o jeden punkt.
Finisz sezonu miał swoją wielką dramaturgię. Po trzydziestu dwóch kolejkach ligowych zmagań na czele tabeli plasowało się Lazio. Podopieczni Svena Gorana-Erikssona mieli na koncie najwięcej punktów, najwięcej strzelonych goli i najmniej straconych bramek. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Biancocelesti już nie wypuszczą z rąk upragnionego mistrzostwa, na które klub czekał od ćwierćwiecza. Jednak w przedostatniej kolejce Lazio tylko zremisowało na wyjeździe z Fiorentiną i dało się wyprzedzić mediolańczykom. Marzenia o scudetto kolejny raz szlag trafił.
Prezydent klubu, Sergio Cragnotti, był jednak opętany żądzą wprowadzenia swojego klubu na szczyt. – Po rewolucji finansowej związanej z nowymi prawami telewizyjnymi, Cragnotti postanowił wydać jeszcze więcej pieniędzy na transfery – wspominał Eriksson. – Pracowałem we Włoszech z wieloma prezydentami-kibicami, ale żaden z nich nie był aż takim pasjonatem. Tylko raz w życiu nie rozmawiałem z nim o futbolu, gdy podczas naszego wspólnego śniadania telewizja podała informację o śmierci księżnej Diany.
Juventus i Lazio latem 1999 roku udały się zatem na zakupy.
Ci pierwsi zatrudnili kilku zawodników, którzy dopiero budowali swoją reputację w światowym futbolu. Do Turynu trafił przede wszystkim Darko Kovacević, napastnik Realu Sociedad. Do tego Sunday Oliseh z Ajaksu, Gianluca Zambrotta z Bari, Igor Tudor z Hajduka Split. No i Edwin van der Sar, także z Amsterdamu. Ten ostatni był już oczywiście piłkarzem o uznanej klasie. Przechwycenie go za kilka milionów euro z Ajaksu było postrzegane jako transferowy majstersztyk działaczy Juventusu. Summa summarum – kadra turyńczyków prezentowała się zatem naprawdę godnie.
Działacze Lazio też nie próżnowali. Eriksson przedstawił prezydentowi Cragnottiemu swoją listę życzeń, które przedsiębiorca sukcesywnie spełniał. Przede wszystkim – do klubu trafił Juan Sebastian Veron, w tamtym czasie uważany za jednego z najlepszych środkowych pomocników świata. Do tego kapitalny Diego Simeone, Fabrizio Ravanelli, Nestor Sensini, Simone Inzaghi… Same konkrety, potężne wzmocnienia.
– Cragnotti był w tamtym czasie nie do zatrzymania – pisał Eriksson w swojej autobiografii. – Pamiętam jak dowiedziałem się, że Christian Vieri nie jest szczęśliwy w Atletico Madryt. Szepnąłem słówko prezydentowi, a on natychmiast zabrał się do roboty. Umówiliśmy spotkanie z działaczami Atletico w Mediolanie. Po wypiciu kawki zaczęliśmy negocjacje. Hiszpanie licytowali twardo – zażądali około 30 milionów funtów i nie chcieli zejść niżej. Cragnotti się zafrasował. „To dużo pieniędzy” – powiedział. „A Vieri strzela dużo goli” – usłyszał w odpowiedzi. Wtedy prezydent spróbował zaproponować wymianę. Atletico chciało Nedveda i Stankovicia, a nie było mowy, byśmy któregoś z nich oddali. Nie mogłem wyrazić na to swojej zgody. „Cóż, trzeba będzie dogadać się zatem w standardowy sposób” – stwierdził Cragnotti. I już się dalej nie targował. Po pięciu minutach transfer był dokonany.
***
Zdarza mi się stanąć przed wysokim lustrem i wyginać jak akrobata. Wykręcam szyję i gapię się na własny tyłek. Moje płaskie pośladki nie przedstawiają sobą jakiegoś szczególnie spektakularnego widoku, ale nie o widok w tym wszystkim chodzi. Patrzę na nie i myślę: „Może nie widać tego gołym okiem, ale nie raz zbierałem baty”. (…) Żyję w nieustannym poczuciu zagrożenia utratą pracy.
Carlo Ancelotti
***
Przebieg sezonu 1999/2000 długo w sumie nie wskazywał, że kibiców Lazio i Juventusu czekają jakieś szalone emocje w końcówce rozgrywek. Po dziesięciu kolejkach ligowych zmagań w tabeli prowadzili rzymianie, ex-aequo ze „Starą Damą”. Ci pierwsi strzelali znacznie więcej bramek (24 do 13), ale sporo ich też tracili (13 do 6). To zaowocowało kilkoma wpadkami, na które ekipa o mistrzowskich ambicjach nie powinna sobie nigdy pozwolić. W piętnastej kolejce Biancocelesti przegrali 0:2 z Venezią, a Juventus skromniutko pokonał Hellas Werona. Było to zwycięstwo odniesione w paskudnym stylu, po golu Filippo Inzaghiego. Ale cóż – punkty to punkty.
Juventus na tym etapie sezonu wciąż ledwie przekraczał średnią jednego gola na mecz. Żeby walczyć o mistrzostwo w tak paskudnym stylu potrzeba naprawdę przebiegłego napastnika na szpicy.
– Pippo zawsze miał w sobie coś z bestii. Nie wskazałbym chyba na niego, gdyby ktoś zapytał mnie o napastnika idealnego. Inzaghi to piłkarz niekompletny, ale w polu karnym jest po prostu najlepszy. On wabi piłkę, uwodzi ją. W obrębie szesnastki potrafi zdobyć bramkę na wszelkie możliwe sposoby: prawą nogą, lewą nogą, uderzając z całej siły, rykoszetem, udem, łydką, piętą, z zamkniętymi oczami, tyłkiem, opuszkiem palca. Dobija niewykorzystane karne, strzela uchem, dużym palcem u nogi, kieruje piłkę do siatki myślami, potrafi nawet strzelić gola sznurowadłami. Zdarza się i tak, że bramkę zdobywa inny piłkarz, a na boisku i tak cieszy się Inzaghi – charakteryzował swojego dawnego podopiecznego Ancelotti.
Inzaghi w całym sezonie strzelił 15 goli. Niby nie tak znowu wiele, ale to była 1/3 wszystkich trafień Bianconerich.
Po dwudziestu kolejkach znów na prowadzeniu w Serie A znajdowało się Lazio. Juve miało na tamtym etapie sezonu zaledwie jedną porażkę na swoim koncie, ale remisowało mecze na potęgę. Rzymianie byli bardziej bezkompromisowi. Do bezpośredniego starcia obu ekip doszło w jedenastej serii spotkań. Na Stadio Olimpico w Rzymie padł – a jakże! – bezbramkowy remis.
W drugiej części sezonu Lazio złapało lekki dołek formy. Najpierw był remis z Parmą w 21. kolejce, potem porażka z Milanem. Później dwa zwycięstwa i kolejne straty – podział punktów z Interem i porażka z Hellasem. Tymczasem ekipa Ancelottiego nabrała tempa – w 26. kolejce wygrała 3:2 w derbach Turynu i miała już dziewięć punktów przewagi nad wiceliderem tabeli. Wymarzona sytuacja dla tej doświadczonej, dobrze zbilansowanej drużyny. „Stara Dama” jeszcze w marcu 2000 roku miała pełną kontrolę nad sytuacją w lidze. A wtedy rozpoczął się kataklizm. – Cały czas powtarzałem wszystkim, że wygramy ligę. Cragnotti mi nie wierzył i mówił to otwarcie. Zawodnicy chyba też mi nie wierzyli, chociaż się do tego nie przyznawali. Ale mieliśmy skład na miarę mistrzostwa – twierdził Eriksson. – Mieliśmy mnóstwo wspaniałych zawodników i wszyscy byli zwycięzcami. Zwycięzcami. Taką mieli mentalność.
W dwudziestej siódmej kolejce Lazio pokonało w derbach Romę. W następnym spotkaniu ograło 1:0 Juventus dzięki trafieniu Diego Simeone. Poza remisem z Fiorentiną, Biancocelesti kroczyli od zwycięstwa do zwycięstwa. „Stara Dama” też wygrywała niełatwe potyczki, między innymi właśnie z Violą, a także z Interem Mediolan. Ale w trzydziestej drugiej kolejce przydarzyła się turyńczykom olbrzymia wpadka – klęska 0:2 w Weronie przeciwko miejscowemu Hellasowi. Oba gole wpakował do siatki Fabrizio Cammarata – wychowanek Juventusu.
Dwa mecze do końca. Lazio ma spotkanie z Bologną na wyjeździe i Regginą u siebie. Rywale wymagający, ale bez przesady. Przed Juventusem trudniejsze zadanie – domowe starcie z Parmą, a potem wyjazd do Perugii.
Tabela Serie A po 32. kolejce sezonu 1999/2000.
Zdecydowanie bardziej napięta atmosfera panuje w turyńskim obozie. Przede wszystkim z uwagi na osobę szkoleniowca. Carlo Ancelotti – najdelikatniej rzecz ujmując – nie był nigdy faworytem tamtejszych kibiców. Uważano go po prostu za intruza. Wroga, który w swojej przebiegłości wkręcił się w łaski włodarzy klubu i teraz demoluje Juventus od środka. Niechęć turyńskich tifosich do Ancelottiego dalece wykraczała poza kwestie czysto sportowe, ale trzeba też dodać, że szkoleniowiec nie pomagał sobie osiąganymi wynikami. W lidze szanse na mistrzostwo były spore, lecz styl gry – odrażający. Poza tym powszechną była opina, że z taką plejadą gwiazd „Stara Dama” już dawno powinna mieć tytuł w kieszeni, zamiast bawić się w kotka i myszkę z Lazio, którego nie traktowano jako pełnoprawnej potęgi świata calcio.
Jeszcze gorzej ekipa Ancelottiego radziła sobie na europejskiej arenie. W czwartej rundzie Pucharu UEFA została rozwalcowana 0:4 przez Celtę Vigo i pożegnała się z rozgrywkami w żenującym stylu.
Dla ultrasów Juventusu szkoleniowiec nie był zatem żadnym „Carlo Ancelottim”, tylko „grubą świnią, która nie potrafi trenować”.
– Jako świnia, która nie umie trenować, tak naprawdę nigdy nie lubiłem Turynu – wyznał Ancelotti w swojej autobiografii. – Był zbyt mroczny, od mojego życia dzieliły go całe lata świetlne. Z drogi, modnisie – nadchodzi grubas z pełną miską emiliańskiego tortellini. Tak naprawdę nigdy nie pokochałem Juventusu i prawdopodobnie już nigdy go nie pokocham. Po części ma to związek z powitaniem, na jakie mogę liczyć ze strony elit tamtejszej inteligencji. Zawsze rywalizowałem z Juventusem. Nawet jako mały chłopiec rękami i nogami, aż do szpiku kości, kibicowałem Interowi. Miałem bzika na punkcie Sandro Mazzoli. Nagle znalazłem się po drugiej stronie barykady – to znaczy po drugiej stronie samego siebie.
– Co jakiś czas wraca do mnie pewne szczególne wspomnienie. Pracowałem w Turynie dopiero od tygodnia. Jechałem właśnie do biura, gdy pośrodku Piazza Crimea dostrzegłem obelisk. Moją uwagę przykuło jednak napisane sprayem hasło: „Świnia nie umie trenować”. W siedzibie klubu czekali już na mnie wezwani przez Moggiego liderzy kiboli. „Macie dogadać się z Ancelottim, jasne?”. Nie, dla nich to nie było jasne. Nie ma sensu im czegokolwiek tłumaczyć, szkoda kasy na korepetytora – dodał Carlo.
Cóż – można sobie wyobrazić sympatyczniejsze okoliczności do walki o utracone scudetto.
***
Tamtego pamiętnego dnia słońce świeciło nad Rzymem.
Sven-Goran Eriksson
***
Przedostatnia kolejka Serie A w 2000 roku obfitowała w emocje. Gigantyczne emocje. Lazio z olbrzymim trudem zdołało zwyciężyć 3:2 w Bolonii. Dwa gole dla gospodarzy zdobył Giuseppe Signori – jedna z największy postaci w dziejach rzymskiego klubu. Napastnik z premedytacją odpalony z klubu przez Erikssona, ponieważ Szwed nie potrafił nawiązać owocnej współpracy z zawodnikiem, który – w jego mniemaniu – nie miał w sobie mentalności zwycięzcy.
Skrzywdzony Signori robił wszystko, by podłożyć nogę swojemu byłemu klubowi. Nie chcieliście walczyć o scudetto ze mną? To nie wygracie go wcale. Ostatecznie jednak rzymianie zdołali przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Sęk w tym, że Juventus także wygrał.
Podopieczni Ancelottiego mieli olbrzymie kłopoty, żeby uporać się z byłym klubem włoskiego szkoleniowca. Wyszli na prowadzenie w sześćdziesiątej minucie meczu po bramce Alessandro Del Piero, lecz sytuacja cały czas pozostawała napięta. No i w końcu gospodarze się doigrali – w doliczonym czasie gry zawodnicy Parmy wywalczyli rzut rożny, po którym Fabio Cannavaro wpakował do siatki wyrównującego gola. Jednak sędzia Massimo De Santis z sobie tylko znanych powodów anulował tę bramkę.
W Italii gruchnął gigantyczny skandal.
– Cragnotti po meczu wyszedł z siebie – opowiadał Eriksson. – Ruszył do mediów i zaczął mówić o nieludzkiej niesprawiedliwości. Poczuliśmy się po prostu oszukani. Ze wszystkich stron padały oskarżenia, że Juventus kupił sędziego i mistrzowski tytuł. De Santis utrzymywał, że jeden z zawodników Juventusu został popchnięty w polu karnym i dlatego podyktował faul. To było kłamstwo. Powtórki puszczano we włoskiej telewizji dzień w dzień, ze wszystkich możliwych ujęć – sędzia zagwizdał faul dopiero w momencie, gdy piłka wpadała już do siatki. Wcześniej żadnego faulu nie odgwizdywał. Potem zresztą De Santisa zawieszono przecież po aferze calciopoli. Dostał nawet przydomek „ochroniarz Juventusu”.
Po tamtym spotkaniu kibice Lazio urządzili wielką demonstrację, maszerując ulicami Wiecznego Miasta z trumną opatrzoną napisem „calcio”. – Zamieszanie było tak wielkie, że wszyscy prawie zapomnieli, że liga się jeszcze nie skończyła – dodał szwedzki trener.
Wydawało się, że „Stara Dama” w ostatniej kolejce już nie może wypuścić z rąk mistrzowskiego tytułu. Jej rywalem była Perugia – zespół utrzymany w lidze, ale bez szans na cokolwiek więcej. Gospodarze musieli po prostu dokończyć sezon, tymczasem zdeterminowana do granic możliwości drużyna Juve grała o najwyższą stawkę. Przed Lazio zresztą też stało dość proste zadanie, czyli konfrontacja z Regginą, także pewną występów w Serie A w kolejnym sezonie ligowych zmagań. I rzymianie rzeczywiście ostatnie ligowe starcie potraktowali jak formalność – zwyciężyli aż 3:0. Już do przerwy mieli na swoim koncie dwubramkową przewagę po dwóch trafieniach z rzutów karnych.
Oba spotkania – starcie Lazio z Regginą i Juventusu z Perugią – zaczęły się dokładnie o tej samej porze. Ale kiedy rzymianie cieszyli się już ze zwycięstwa, na Stadio Renato Curi dopiero rozpoczynała się druga połowa meczu. Skąd ta zwłoka? Cóż, nieubłagane są wyroki pogody. Nad Perugią przeszło niewyobrażalne oberwanie chmury, które zamieniło i tak grząską murawę stadionu w regularne bagno.
Mimo to, Pierluigi Collina nie odwołał spotkania, choć woda wdarła się nawet do szatni obu ekip, po prostu zalewając obiekt.
***
Germano Bovolenta („La Gazzetta dello Sport”): – Niebo robi się czarne. Wzgórza nikną we mgle, podobnie jak dzwonnice kościołów. Pierwsza błyskawica rozjaśnia niebo. Grzmot, błyskawica, grzmot, błyskawica. Włączają się alarmy w samochodach. Jest jak w amerykańskim filmie grozy, jak w opowiadaniu Gabriela Garcii Marqueza. Krajobraz staje się niepokojący. Pada rzęsisty deszcz. Cała woda z umbryjskiego nieba ląduje na Stadio Renato Curi. Widać tylko sylwetki zawodników. Włączyć światła, wezwać technika oświetleniowego! Z głośnika słychać jakiś apel, ale dźwięk szybko pada. Walka o scudetto toczy się więc pod czarnym niebem. Scudetto? Lazio jest przed nami. Jeden karny, drugi karny. Nie ma telewizora. Czy to prawda, że faulu nie było?
Giancarlo Laurenzi („La Stampa”): – Boisko zmieniło się w pole ryżowe w Nankin. Murawa stała się wspaniałym, sztucznym jeziorem. Mieszają się różne kolory: zielony, szary, pomarańczowy, niebieski. Collina obserwuje to, po czym wraca do najbardziej mokrego tunelu stadionowego na świecie, gdzie czekają już na niego przedstawiciele obu klubów. Moggi stawia sprawę jasno: „w takich warunkach nie gramy”.
Maurizio Crosetti („La Repubblica”): – Czas oczekiwania się przedłuża. Rozwija się w wiele pozornie niepowiązanych ze sobą zdarzeń. W żółtym, gumowym tunelu chronią się sędziowie i fotoreporterzy. Rezerwowi stoją na ławkach, schowani pod wiatami niczym grzybiarze szukający schronienia pod rozłożystym drzewem. Wszyscy mają nadzieję, że burza się rozejdzie. Kibice uciekają ze stadionu. Dziwne, zepsute światło padające na murawę wygląda jak efekty specjalne w filmie o lądowaniu kosmitów. Collina wychodzi na boisko, schowany pod parasolem. Pod pachą trzyma piłkę, która po upadku na murawę w ogóle się nie odbija. Co odważniejsi fani zostali na trybunie – krzyczą „ole” po każdej kolejnej takiej próbie w wykonaniu arbitra. Eksperyment jednak trwa, biorą w nim udział kapitanowi obu drużyn. Conte ma na sobie bluzę, kapitan Perugii jest w koszulce. To symbol – pierwszy nie chce grać, drugi tak. (…) W końcu po siedemdziesięciu minutach zwłoki Collina powraca na boisko. Wykonuje kilka małych kopnięć, piłka zaczyna się toczyć. To wciąż jezioro, ale już nie Rów Mariański. Zaczynamy od nowa.
***
Po przedłużonej przerwie zawodnicy wyszli na boisko. W pierwszej odsłonie spotkania na stadionowym zegarze w Perugii utrzymywał się wynik 0:0, a zatem piłkarze Juve musieli w tak okrutnych warunkach wyjść na prowadzenie, jeżeli mieli zamiar zagwarantować sobie definitywnie mistrzowski tytuł. Presja jeszcze bardziej wzrosła, gdy dotarły do nich niepokojące wieści z Rzymu. – Nasz mecz był zakończony, ale nikt nie opuścił Stadio Olimpico – wspominał Roberto Mancini. Dla Włocha był to ostatni występ w barwach Lazio i ostatnia szansa na mistrzowski tytuł w Serie A. – Wszyscy powłączali radio w swoich telefonach i zaczęli wsłuchiwać się w transmisję z Perugii. Cztery minuty po tym, jak wznowiono mecz Juventusu, padła w nim bramka. Ale nie dla Juve. Stadion ryknął z radości.
– Atmosfera w szatni była chyba jeszcze bardziej napięta. Nie mieliśmy telewizora, też słuchaliśmy radia. Żaden z piłkarzy nie poszedł po meczu pod prysznic, wszyscy usiedli razem w milczeniu – opowiadał Eriksson. – Niektórzy wyszli. Nie potrafili wytrzymać emocji. Diego Simeone siedział jak słup soli, nie ruszył się ani o milimetr aż do końca meczu w Perugii. Sądził, że jak drgnie to zakłóci przepływ dobrej energii i Juventus wyrówna. Cragnotti co chwilę wchodził do szatni, a potem wracał do loży. Ja ledwo dyszałem. Czułem się jak po przebiegnięciu maratonu.
W 49. minucie spotkania Alessandro Calori wyprowadził Perugię nad jednobramkowe prowadzenie. Obrońca przez całą karierę strzelił zaledwie dwadzieścia ligowych goli. W tym jednego na wagę scudetto dla Lazio. Turyńczycy nie zdołali już bowiem odwrócić losów meczu.
– Collina doliczył pięć minut, ale mógł doliczyć nawet godzinę. Na tym boisku nie dało się już strzelić żadnej bramki – stwierdził trener Lazio.
– 144. Jedynka i dwie czwórki. To jak stary numer alarmowy z ubiegłego stulecia: 144. Dzwońcie, kibice Juventusu. Mam na imię Carletto. Może i jestem świnią, ale spełnię wasze najśmielsze marzenia. Wszystkie poza jednym: zdobyciem mistrzostwa Włoch – tak Ancelotti śmiał się po latach z własnej klęski. – Gdy trenowałem Juventus, zdobyliśmy 144 punkty w ciągu dwóch sezonów. Dwukrotnie doprowadziłem drużynę do wicemistrzostwa. Mistrzami Włoch zostawały jednak inne kluby. Najpierw zaszczyt ten przypadł w udziale Lazio, a rok później Romie. W tamtych czasach stolica Włoch tętniła życiem. Chcesz sprowadzić wielki potop na Perugię? Wciśnij jeden. Wolałbyś gola strzelonego przez Nakatę? Wciśnij dwa. Chcesz porozmawiać z (uprzejmym) konsultantem? Zadzwoń na komórkę do Moggiego. Jednego możesz być pewien – zawsze odbiera. Pierwszy raz polegliśmy w starciu z ulewą. Za drugim razem, rok później, przegraliśmy po bramce strzelonej przez japońskiego piłkarza, który w ogóle nie zostałby dopuszczony do gry, gdyby w ostatniej chwili nie zmieniono przepisów dotyczących zawodników spoza Unii.
Kolejny mecz, kolejny sędziowski skandal. Działacze Juventusu mieli pretensje do Colliny, że ten nie przerwał spotkania. Ale nic nie mogli zrobić. Mistrzostwo Włoch trafiło do Lazio, a rok później zostało „Starej Damie” sprzątnięte sprzed nosa przez Romę.
– Kiedy Collina zagwizdał po raz ostatni, kibice na Stadio Olimpico wdarli się na murawę. W szatni wszyscy przytulali wszystkich. Ja zostałem poproszony do loży VIP, gdzie siedział Cragnotti. Był przeszczęśliwy. Dzieło jego życia zostało dokonane – opowiadał Eriksson. Włoscy dziennikarze wreszcie musieli skończyć z nazywaniem go „wiecznym przegranym”. – Jego życie stało się kompletne i spełnione. Brakowało tylko jednego – trofeum. Nie ukoronowano nas tamtego dnia. Ceremonię koronacji mistrza Włoch przygotowano w Perugii. Nie dbałem jednak o to. Nawet nie pamiętam co robiłem po powrocie do domu, gdy udało mi się wreszcie przedrzeć przez świętujące tłumy kibiców Lazio. Wygrałem. Ja wygrałem. Stałem się „mityczny”. Il Mitico.
Z jednej strony Il Mitico, z drugiej „gruba świnia, która nie potrafi trenować”. A to przecież różnica tylko jednego punktu w tabeli. Cienka granica oddziela chwałę i hańbę.
Ancelotti najpierw przegrał mistrzostwo w starciu z Lazio, potem z Romą. Dawał też regularnie ciała na europejskiej arenie. Takiej serii klęsk przetrwać na stanowisku trenera Juventusu jasna nie mógł. Co zresztą – patrząc z perspektywy czasu – wyszło mu chyba na zdrowie. – Pewnego dnia Gianni Agnelli zaprosił mnie na spotkanie. Poświęcił mi całą godzinę, w czasie której powiedział, że mnie lubi i we mnie wierzy. „Nie zdobyliśmy mistrzostwa, mamy jednak za sobą dobry sezon. Jesteś dobrym człowiekiem, Carlo. Pamiętaj o tym, ponieważ w życiu nie ma nic ważniejszego” – mówił. Następnego dnia wyleciałem z roboty.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA:
Mnóstwo bramek, lecz „zero tituli”. Niespełniony Giuseppe Signori
Fabio Cannavaro – ulicznik z Neapolu, mistrz świata z Berlina
Nigdy nie jest za późno, by wystrzelić z formą. Historia Diego Forlána
Nie chciał być najemnikiem, został legendą. Historia Ivána Córdoby
„To jest Len Bias… Musisz przywrócić mu życie”
***
PAMIĘTAJCIE O PROMOCJACH W ETOTO!
fot. NewsPix.pl