Reklama

TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii [RANKING WESZŁO]

Szymon Podstufka

Autor:Szymon Podstufka

18 kwietnia 2020, 09:35 • 240 min czytania 17 komentarzy

Jak zapewne wiecie – a jeśli nie wiecie, to niniejszym informujemy – najnowszy numer Kwartalnika Sportowego, współtworzony przez redaktorów Weszło, poświęcony będzie w całości rankingowi stu najlepszych piłkarzy wszech czasów. Nie chodzi tu jednak tylko o poustawianie nazwisk we właściwej kolejności – ten ranking to tak naprawdę tylko pretekst do sentymentalnej podróży przez całą historię futbolu. W najnowszym Kwartalniku przeczytacie zatem: wywiad Dominika Piechoty z Martinem Souto, znanym argentyńskim dziennikarzem i przyjacielem Leo Messiego; opowieść Hernana Casciariego o tym, kim przez lata był Messi dla argentyńskich emigrantów w Barcelonie; wywiad brazylijskiego dziennikarza Marcelo Bechlera z legendarnym Zico; reportaż Tomasza Lipińskiego z Neapolu, miasta Diego Maradony czy też teksty biografów Johana Cruyffa i Franza Beckenbauera. I wiele, wiele innych kapitalnych treści.

TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii [RANKING WESZŁO]

Co ważne – możecie ułożyć własny ranking na stronie Kanału Sportowego (KLIK). Za sporządzenie własnego zestawienia do czwartku 1 czerwca czeka na was zniżka na najnowszy numer Kwartalnika Sportowego. Zachęcamy zatem, byście dołączyli do zabawy!

A skoro część autopromocyjną mamy już prawie za sobą, to przypominamy również, że na Weszło przed trzema laty przygotowaliśmy autorski ranking stu najwybitniejszych zawodników w dziejach piłki nożnej. Oczywiście od tego czasu sporo się wydarzyło i pewnie dziś poustawialibyśmy już zestawienie nieco inaczej, wskoczyłoby też do niego kilku współczesnych gwiazdorów, których dorobek wiosną 2020 roku był jeszcze niedostatecznie imponujący. Później będziecie zresztą mogli porównać nasze przemyślenia z decyzjami kolegów z Kwartalnika Sportowego i sprawdzić, który ranking bardziej odpowiada waszym ocenom.

TOP100 – NAJLEPSI PIŁKARZE W HISTORII FUTBOLU

UŁÓŻ WŁASNY RANKING 100 NAJLEPSZYCH PIŁKARZY WSZECH CZASÓW I ZGARNIJ ZNIŻKĘ NA KOLEJNY NUMER KWARTALNIKA SPORTOWEGO

Tak czy owak – zapraszamy do lektury. Kolejność kolejnością, tutaj po prostu jest co poczytać!

Reklama

100. CLARENCE SEEDORF

„Klej spajający Andreę Pirlo z Kaką” – pisał o nim „The Independent”. Clarence Seedorf był zdecydowanie jednym z najwybitniejszych pomocników w historii futbolu. A już zdecydowanie znajdował się w czołówce tych najbardziej wszechstronnych.

Ktoś powie: talizman. No bo gdziekolwiek zagrzał miejsce na dłużej niż dwa sezony, tam wygrywał Ligę Mistrzów. Pierwsze schodki do wielkiej kariery pokonał z niesamowitym Ajaksem Louisa van Gaala, przez Sampdorię trafił do madryckiego Realu, wreszcie na półtora dekady zahaczył w Mediolanie, którego stał się legendą. Ale bynajmniej nie w Interze, który był jego pierwszym klubem w tym mieście.

Jego idolem był Frank Rijkaard. Pomocnik postawił sobie więc bardzo ambitny cel. W wywiadzie dla „The Guardian” stwierdził, że poprzeczka wisiała na wysokości trzech triumfów w Lidze Mistrzów. – On wygrał te rozgrywki dwa razy, ja chciałem zdobyć Puchar Mistrzów choć o ten jeden raz więcej.

Cel udało się zrealizować w dwustu procentach, cztery razy Holender urodzony w Surinamie mógł z uśmiechem od ucha do ucha wykonywać rundę honorową z prestiżowym trofeum. A zaliczyć mu trzeba też przecież triumf numer pięć, choć Real w sezonie 1999/2000 opuścił zimą i nie uczestniczył już w drugiej części szarży po puchar.

Reklama

Co go wyróżniało? To jeden z tych graczy, o których można powiedzieć bez naciągania rzeczywistości: wszystko. Szybkość? Miał ją, dzięki czemu nie było problemu, by wystąpił na przykład w roli skrzydłowego. Siła? Oj tak, wielu rywali się o tym przekonywało. Trzeba też wspomnieć o potężnym kopnięciu z dystansu, cudownych goli w karierze Seedorfa nie brak. Jak choćby ten z Atletico, kiedy z ponad czterdziestu metrów zaszokował Vicente Calderon w derbach z 1997.

Do tego dochodziła elegancja tak pasująca do drugiej linii Milanu Carlo Ancelottiego. On, Pirlo czy Kaka byli nie mniej eleganccy niż modele Armaniego. W końcu swoje domowe mecze rozgrywali w stolicy mody.

Seedorfa wyróżniało również to, jak głodny pozostawał mimo upływających lat. – Kiedy jesteś ambitny, nigdy nie starcza ci zwycięstw. Przez chwilę cieszyłem się trzeci trofeum, ale niedługo później miałem potrzebę sięgnięcia po czwarte. A potem po piąte. Miesiąc-dwa cieszyłem się triumfem, ale potem zaczynał się kolejny sezon, a ja chciałem znów zwyciężać – mówił w rozmowie z Anną Kessel z „The Guardian”.

W późniejszych latach kariery zatrudniał prywatnego fizjoterapeutę, by ten przygotowywał jego organizm najlepiej, jak się tylko dało, do trudów kolejnych spotkań. Holender miał prawo być zmęczony, na najwyższym poziomie grał przez dwie pełne dekady, rozgrywając rokrocznie po kilkadziesiąt meczów. Był niezastąpiony dla swoich drużyn klubowych, z upodobaniem korzystali z jego usług najlepsi menedżerowie swoich czasów. Ancelotti, Hiddink, Capello, Lippi, Eriksson, van Gaal.

99. DRAGAN DŽAJIĆ

Podczas mistrzostw Europy w 1968 roku Dragan Dżajić naprawdę robił co mógł, by poprowadzić Jugosławię do końcowego sukcesu. Olśniewał przede wszystkim dryblingami, dynamiką i przeglądem pola, ale jak trzeba było, to i bramkę potrafił zdobyć. Najpierw jego trafienie pozwoliło wyrzucić za burtę turnieju Anglików, ówczesnych mistrzów świata. Potem gol reprezentanta Jugosławii zapewnił bałkańskiej ekipie prowadzenie w finałowym meczu z Włochami. Gospodarze turnieju zdołali jednak wyrównać w końcówce starcia. Wtedy rzutów karnych jeszcze nie rozgrywano (Włosi do finału awansowali po rzucie monetą), więc obie drużyny wybiegły na murawę Stadionu Olimpijskiego w Rzymie raz jeszcze, po dwóch dniach. Wówczas Dżajić został już przez gospodarzy powstrzymany.

Squadra Azzurra zwyciężyła 2:0, a tytuł mistrzów Europy przeszedł Jugosłowianom koło nosa. Sęk jednak w tym, że do drugiego meczu – przynajmniej zdaniem jugosłowiańskich zawodników – w ogóle nie powinno dojść. Dżajić i spółka w pierwszym finałowym starciu byli bowiem od faworyzowanych przeciwników o klasę lepsi.

Ponoć zostali po prostu skręceni.

– Sędzia Gottfried Dienst był dwunastym zawodnikiem Włochów – żalił się po latach Dżajić. – W eliminacjach poradziliśmy sobie z reprezentacją Niemiec Zachodnich, potem rozbiliśmy Francuzów 5:1, a już na turnieju pokonaliśmy Anglię. Doskonałe drużyny nie dawały sobie z nami rady. Jednak w rywalizacji z gospodarzami byliśmy bez szans. Tylko dlatego nasza generacja nie zdobyła złota.

Błyskotliwy skrzydłowy jest dzisiaj piłkarzem nieco zapomnianym, choć niedawno UEFA nominowała go do jedenastki wszech czasów mistrzostw Europy, co trochę odkurzyło zasłużone dla bałkańskiego futbolu nazwisko. Dżajić znakomitą część swojej piłkarskiej kariery spędził w ojczyźnie, przez piętnaście lat broniąc barw Crvenej zvezdy Belgrad. Urodził się zresztą 60 kilometrów od Belgradu, więc ze słynnym serbskim klubem związał się już jako młokos. Z „Czerwoną Gwiazdą” Dżajić rozstał się tylko na dwa lata, gdy – już jako weteran – pograł we francuskiej Bastii.

Występując w Belgradzie, skrzydłowy kompletował krajowe trofea. Blisko było też sukcesu na europejskiej arenie. W 1971 roku Crvena zvezda dotarła do półfinału Pucharu Europy i w pierwszym spotkaniu pokonała Panathinaikos Ateny aż 4:1. W rewanżu Grecy zdołali jednak w spektakularnym stylu odwrócić losy rywalizacji. Jugosłowiańska ekipa poległa 0:3 i z podkulonym ogonem wróciła do kraju.

Powód okrutnej klęski? Mówiąc delikatnie, brak Dżajicia w składzie nie był bez znaczenia.

Można się oczywiście zastanawiać, dlaczego tak powszechnie ceniony gigant jak Dragan nie odszedł w 1975 roku do klubu słynniejszego niż Bastia, która na pierwszy rzut oka nie imponuje, jeśli zestawi się ją z pogłoskami o tym, jakoby Dżajić znajdował się na szczycie listy życzeń Realu Madryt i Bayernu Monachium. Kwestia przeprowadzki Serba do Madrytu obrosła zresztą legendami. Ponoć temat pojawiał się na tapecie wiele razy, ale nigdy nie udało się dopiąć transferu.

– Jakiś czas po tym, jak karierę kończył słynny lewoskrzydłowy Realu, Francisco Gento, na Estadio Santiago Bernabeu zorganizowano dla niego specjalny mecz pożegnalny. Na trybunach komplet, sto tysięcy widzów – snuje opowieść Dżajić na łamach portalu Sport DC. – Wystąpiłem w tamtym spotkaniu jako członek drużyny „reszty świata”, którą wyselekcjonował osobiście Gento. Po końcowym gwizdku urządzono mu oczywiście wielką owację na stojąco. A wtedy on zdjął swoją koszulkę i na oczach tłumu wręczył ją mnie, mówiąc: „Będziesz kontynuować to, co ja właśnie skończyłem”. Gazety potraktowały to wydarzenie jako oficjalne potwierdzenie mojego transferu. Pisano codziennie o tym, że lada moment dołączę do składu „Królewskich”. Wszyscy wiedzieli, że Real przyciąga wielkich europejskich piłkarzy. Grał tam Günter Netzer, dołączył do niego Paul Breitner. Spodziewano się, że ja będę kolejną zagraniczną gwiazdą klubu.

Jak gdyby tego było mało, ekipę Los Blancos objął Miljan Miljanić, szkoleniowiec Crvenej zvezdy Belgrad.

Wszystko układało się w spójną całość.

– Wielkim zwolennikiem mojego transferu do Realu Madryt był również Bora Stanković, ówczesny prezydent FIBA. Niestety, 1974 rok był bardzo burzliwym okresem dla Jugosławii – dodaje Dżajić. – Uchwalono nową konstytucję, poszczególne republiki zyskały na znaczeniu. Działały prawie jak samodzielne państwa. W związku z tym w Serbii rozpętała się burza wokół mojego odejścia. „Zdrajca!”. „Sprzedał się hiszpańskim faszystom!”. Wyjechałem więc na Korsykę, gdzie zarobił więcej niż mogły mi zaoferować najpotężniejsze europejskie kluby. Ale żal pozostał. Nie mogłem pokazać pełni swojego talentu kibicom w takim klubie jak Real.

Z drugiej strony – może i dobrze się stało? W 1975 roku los skojarzył bowiem Real Madryt i Crveną zvezdę Belgrad w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów. Jugosłowiański klub awansował dalej, między innymi dzięki bramce Dżajicia. Trener „Królewskich”, wspomniany Miljan Miljanić, w ogóle nie pofatygował się do Belgradu. Mecz obejrzał w telewizji.

– Nie mógłbym obserwować tego meczu na żywo, na Marakanie. Nie potrafiłem oszukać swojego serca – przyznał. Dżajić podobnych rozterek przeżywać na swoje szczęście nie musiał.

98. DANIEL ALVES

Najbardziej utytułowany piłkarz w historii to nie jest wcale Pele, Maradona, Messi, Cruyff ani Ronaldo – nieważne który jest dla was tym prawdziwym. Zawodnik, który zdobył najwięcej drużynowych trofeów w dziejach piłki nożnej, to Dani Alves.

Ile to razy wydawało się, że Brazylijczyk jest już po drugiej stronie rzeki, a on znów zachwycał, znów – choć przecież trudno robi się to z pozycji prawego obrońcy – ciągnął swój zespół. Pożegnanie z Barceloną miało być początkiem zjazdu, tymczasem on w sezonie 16/17 zagrał przeciwko Monaco w półfinale Ligi Mistrzów taki koncert, jakiego nie powstydziliby się laureaci Konkursu Chopinowskiego. Trzy asysty – w tym jedna piętą – i przepiękny gol. To w ogromnej mierze za jego sprawą francuska rewelacja rozgrywek musiała się z nimi pożegnać, podczas gdy Stara Dama jechała na finał z Realem.

W efekcie zamiast odcinać kupony, jako 34-latek podpisał kolejny kontrakt w wielkim klubie. Tym razem w PSG. A następnie, nim wrócił do ojczyzny pograć nieco w Sao Paulo, raz jeszcze pokazał, jakim jest kozakiem – nie było na Copa America 2019 lepszego zawodnika, to właśnie on zgarnął nagrodę MVP.

Sam mówił w świetnym wywiadzie przeprowadzonym przez „Bola da Vez”, że potrzebuje bodźców, rywalizacji, by pozostać zmotywowanym. Przenosiny w kolejne wymagające środowiska to właśnie Alvesowi dawały.

– Jeśli chcecie zakontraktować kogoś, kogo uważacie za lepszego ode mnie, to proszę bardzo. Będziemy rywalizować. Żyję z tego. Żyję z rywalizacji. Jeżeli macie zakontraktować kogoś słabszego, to dla mnie nie ma to sensu. Chcę lepszego, bo to mnie motywuje”. Lubię trudne sytuacje. Nigdy nie miałem łatwo. Po 15 latach w piłce mam liczyć na coś łatwego? Tu wszystko jest trudne. A im trudniejsze, tym bardziej jestem zmotywowany.

Na placu gry zachwycał, żadnym nadużyciem nie będzie stwierdzenie, że to jeden z najlepszych prawych obrońców w dziejach futbolu. Szalał na tej pozycji w niesamowitej Barcelonie Guardioli, trzy razy wygrywał z Blaugraną Ligę Mistrzów. Jednocześnie miał też oblicze bardziej irytujące. To pozaboiskowe.

Koronnym przykładem jest żenujący filmik nagrany w odpowiedzi na krytykę po odpadnięciu z Ligi Mistrzów z Atletico, w którym Alves przebrał się za swoją narzeczoną i piskliwym głosikiem mówił: – Cześć, jestem Joana Sanz. Chcę wesprzeć mojego chłopaka, który jest bardzo smutny. Ale kochanie, to tylko mecze piłkarskie. Nic się nie dzieje. Życie toczy się dalej. Jesteś wart dużo więcej niż to wszystko, okej? Kocham cię. Kocham cię skarbie.

Sukcesy, jakie odniósł, pokazują jednak najlepiej, że – uwaga, wjeżdża tekst a’la złote myśli – gdy tolerowało się Alvesa kiedy był najgorszy, miało się go po swojej stronie, kiedy był najlepszy.

97. KEVIN KEEGAN

Karierę Kevina Keegana można rozpatrywać dwojako.

Z jednej strony – dwie Złote Piłki w dorobku ustawiają go w gronie zaledwie dziesięciu piłkarzy, którzy zostali wyróżnieni najbardziej prestiżową nagrodą więcej niż raz. Umówmy się – aż takim kozakiem Anglik nie był, żeby stawiać go w jednym szeregu Beckenbauerami i van Bastenami tego świata. Co wcale nie oznacza, że nagradzano go zupełnie na wyrost. W piłkę grał bowiem genialnie. Fani NBA z pewnością znajdą tutaj analogię do Steve’a Nasha, doskonałego rozgrywającego z Kanady, który dwukrotnie został nagrodzony tytułem najbardziej wartościowego zawodnika ligi. Ma zatem na koncie więcej tytułów MVP niż Kobe Bryant, Shaquille O’Neal czy Kevin Durant.

Krótko mówiąc – dorobek indywidualnych nagród nieco przerośnięty, ale kariera tak czy owak piękna i godna podziwu. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Keegan był zawodnikiem naprawdę czarującym na boisku, tak jak Nash na parkietach NBA.

Wielkie granie w przypadku Keegana zaczęło się po szokującym transferze do Liverpoolu. Dwudziestoletni Anglik trafił na Anfield z czwartoligowego Scunthorpe United, ale prędko udowodnił, że jego miejsce jest w elicie, a nie na piłkarskich peryferiach. Choć wielu miało co do tego uzasadnione wątpliwości.

– Zadebiutowałem w starciu z Nottingham Forest w sierpniu 1971 roku, ale możecie mi w to nie uwierzyć, jeśli widzieliście program meczowy tego spotkania. Po latach ktoś mi przysłał egzemplarz – wspomina Keegan w swojej autobiografii. – Okazuje się, że nie tylko nie wymieniono mnie wśród zawodników znajdujących się w kadrze meczowej, ale w zapowiedzi nie odnotowano nawet mojego transferu. Chyba twórca doszedł do wniosku, że to zbyt marginalne wzmocnienie, by w ogóle o nim wspominać. Zawodnicy Nottingham też patrzyli na mnie dziwnie. Po prostu mnie nie kojarzyli. Domyślam się, że większość kibiców również zachodziła w głowę, co to za knypek z bujną czupryną wybiega na murawę Anfield w koszulce The Reds.

Keegan trafił do siatki w dwunastej minucie meczu. Stali bywalcy Anfield szybko wryli sobie jego nazwisko w pamięć.

Wkrótce wyrósł na największą gwiazdę Liverpoolu. Już jego drugi sezon w barwach The Reds zakończył się zdobyciem mistrzostwa Anglii. Potem przyszły kolejne tytuły mistrzowskie, triumf w Pucharze Anglii, dwa Puchary UEFA i – co najważniejsze – Puchar Europy w 1977 roku. W finale Anglik bramki nie zdobył, ale wcześniej regularnie pakował piłkę do sieci. Pełnił kluczową rolę w układance trenerów – najpierw Billa Shankly’ego, potem Boba Paisleya.

Po zdobyciu Pucharu Europy przeniósł zaś swoje talenty do Hamburgera SV. Kosztował pół miliona funtów, ustanowił zatem nowy rekord transferowy i w Anglii, i w Niemczech.

Był już wówczas piłkarzem-celebrytą. Jego charakterystyczna fryzura stała się najpopularniejszym uczesaniem wśród brytyjskich nastolatków. Kopiowano jego styl ubioru, młodzi zawodnicy naśladowali jego gesty, sposób biegu, a nawet akcent i ton głosu. Cała ta otoczka wokół Anglika nie podobała się jednak jego nowym kolegom z HSV. Początkowo Keeganowi nie podawano nawet piłki na treningach, w szatni był odludkiem. Na jego nieszczęście niemieccy zawodnicy poznali poziom jego zarobków. Wzbudziło to w nich frustrację i olbrzymią niechęć do gwiazdora, który kosił kilka razy wyższą pensję od nich. Resentymentów było zresztą więcej. W szatni panowało przekonanie, że zmiana na stanowisku trenera – towarzysząca transferowi Keegana – też została wykonana niejako pod Anglika.

Przełamywanie lodów potrwało dość długo. Swoją cegiełkę do ułatwienia Keeganowi aklimatyzacji dołożyli jednak kibice z Hamburga. Pewnego razu Kevin pożalił się w mediach, że nie może dostać w Niemczech swoich ulubionych płatków kukurydzianych. Parę dni później zdumiony kurier dostarczył mu kilkadziesiąt przesyłek, a w nich sympatyczne listy i opakowania płatków.

Ostatecznie cofnięty napastnik zdołał się w Hamburgu rozkręcić. W 1979 roku poprowadził klub do pierwszego mistrzostwa Niemiec w erze Bundesligi. Rok później HSV dotarło do finału Pucharu Europy, po drodze gromiąc 5:1 Real Madryt.

Zwyciężyć w rozgrywkach się jednak Keeganowi nie udało. Anglik nie dołożył też do swojego dorobku żadnego istotnego sukcesu z drużyną narodową, ale nie wydaje się być tym faktem zasmucony. – Byłem kundlem, który dostał się na wystawę psów rasowych. Uważam, że to duże osiągnięcie – stwierdził kiedyś.

Może Keegan pozostałby jednak kundlem, gdyby nie ten cudowny debiut na Anfield?

Niewiele brakowało, a Kevin… nie dotarłby wówczas na mecz.

– Moim życiowym problemem zawsze była bezmyślność – przyznał bez ogródek. – Po przenosinach do Liverpoolu zamieszkałem całkiem niedaleko stadionu. Podczas okresu przygotowawczego do sezonu nauczyłem się, że dotarcie na Anfield zajmuje mi mniej więcej pięć minut. Niestety, nie wziąłem pod uwagę, że pierwszy mecz sezonu może wzbudzić pewne zainteresowanie wśród ludzi i wokół Anfield pojawi się jakieś 50 tysięcy kibiców. Miałem się pojawić w szatni o 14:00, a o 13:45 tkwiłem jeszcze w Fordzie mojego ojca, który utknął w korku. Zator był olbrzymi z powodu blokady policyjnej. Kompletnie już spanikowany uchyliłem szybę i krzyknąłem do policjanta, że jestem piłkarzem Liverpoolu i spieszę się na mecz. Oczywiście mnie wyśmiał. „Jasna sprawa, synu! Ja też za dwadzieścia minut kończę zmianę, zakładam koszulkę, spodenki i pędzę na boisko”. Nie mogę go za to winić. Cieszę się tylko, że stewardzi wpuścili mnie na boisko, gdy spóźniony wybiegłem na rozgrzewkę.

– A potem? Zagrałem, strzeliłem, wygraliśmy. Moje życie już nigdy nie było takie samo jak przedtem – spuentował Keegan. – Zacząłem żyć jak w bajce. Najlepiej oddaje to chyba uczucie z tamtych lat, które mocno wryło mi się w pamięć: chciałem, by każdy kolejny mecz nadszedł jeszcze szybciej niż poprzedni.

96. FABIO CANNAVARO

Włoska piłka dekadami pracowała na miano tej, gdzie szczelny blok obronny jest punktem pierwszym na liście rzeczy do ogarnięcia każdego trenera. Dziś nawet ludzie śledzący Serie A od wielkiego dzwonu wiedzą, że są w tej lidze zespoły wyznające raczej filozofię Realu czasów Galacticos niż Milanu Fabio Capello.

Ale fakt, że wielu jeszcze nie tak dawno wciąż patrzyło na włoską piłkę przez pryzmat defensywy, to zasługa legionu doskonałych obrońców, jakich taśmowo produkowało calcio w XX i XXI wieku. Tylko jeden z nich jako kapitan wzniósł jednak ponad głowę trofeum za piłkarskie mistrzostwo świata. Oczywiście Fabio Cannavaro.

Mistrz świata 2006. Zdobywca Złotej Piłki 2006. Ostatni defensor, któremu udała się ta sztuka po dziś dzień.

Może i rok 2006 w piłce nie był wybitnym czasem zawodników najbłyskotliwszych, może i Cannavaro skorzystał między innymi na słabiutkim występie w Niemczech reprezentacji Brazylii na czele z Ronaldinho i Kaką. Ale tego, że wtedy wzniósł się na wyżyny gry obronnej, po prostu odmówić mu nie można.

Przez lata tworzył znakomitą parę w reprezentacji z Alessandro Nestą, z którym, swoją drogą, nigdy nie zagrał choćby jednego spotkania w piłce klubowej. Nie inaczej było właśnie w 2006, choć dla Nesty mundial zakończył się już na fazie grupowej. W spotkaniu z Czechami doznał kontuzji, w jego miejsce wskoczył Marco Materazzi. U boku pewnego jak skała kapitana obaj prezentowali się doskonale. Rywale nie byli w stanie strzelić Italii ani jednej bramki z gry. Gianluigi Buffon pokonany został dwukrotnie – raz przez Zinedine’a Zidane’a z rzutu karnego, a raz przez swojego kolegę z drużyny, Cristiana Zaccardo.

Cannavaro to jeden z tych stoperów, który zrobił wielką karierę pomimo swoich warunków fizycznych. Co innego być wielkim, postawnym chłopem i przestawiać napastników dzięki sile fizycznej, rzeczą dużo bardziej wymagającą jest wystrychanie na dudka drapieżców będąc raczej lichego wzrostu. Cannavaro mierzy 175 centymetrów, o pięć więcej niż na przykład Leo Messi. Ale nie bał się niczego ani nikogo. Gdy jako szczyl dopiero stawiający pierwsze kroki w piłce dostał zaproszenie na trening seniorów w Napoli, bezpardonowo władował się w mającego już w Neapolu boski status Diego Maradonę.

Wtedy jeszcze Cannavaro marzył o karierze pomocnika, przesunięto go jednak w Neapoli na środek obrony, co było strzałem w dziesiątkę. Nieoczywistym, ale w samiutki środek tarczy. Gdy w Napoli zrobiło się dla niego za ciasno – lata świetności przeminęły – stworzył znakomity duet z Lilianem Thuramem w Parmie. Kiedy Parmę przycisnęły problemy finansowe, natychmiast z nadarzającej się okazji skorzystał Inter. Po Euro 2004, z którego Włochów wyrzucili Duńczycy do spółki ze Szwedami – znów został sparowany z Thuramem (i Buffonem, także byłym partnerem z Parmy), tworząc na dwa lata defensywę przepotężną, nie do zdarcia w piekielnie wtedy mocnej Serie A. Pewnie pozostałoby tak i na dłużej, ale afera calciopoli kosztowała Juve karny sezon w Serie B. Cannavaro nie chciał banicji poza najwyższą klasą rozgrywkową, po najlepszego obrońcę mundialu, a za moment także zdobywcę Złotej Piłki sięgnął Real Madryt, gdzie Fabio dwa razy z rzędu został mistrzem Hiszpanii. Gdy później wracał na rok do Juve skończyć poważny etap swojej kariery, kibice traktowali go jak zdrajcę, niewiernego. Ci z Turynu. Dla włoskich na zawsze pozostanie symbolem największego sukcesu calcio XXI wieku.

Jaki był przepis na sukces Fabio? – Zawsze o siebie dbałem. Nie piłem dużo, nie paliłem. Najważniejsze to porządnie się odżywiać, dużo spać i uprawiać seks.

95. LUIS FIGO

Luis Figo już na zawsze pozostanie postacią monumentalną dla historii futbolu. Z dwóch powodów. Po pierwsze – był po prostu fenomenalnym zawodnikiem, najwybitniejszym przedstawicielem złotej, choć koniec końców niespełnionej generacji portugalskiego futbolu. Po drugie – został bohaterem najgłośniejszej i być może również najbardziej przełomowej transferowej sagi w najnowszych dziejach piłki. Kiedy w 2000 roku Figo z wielkim medialnym hukiem zamienił FC Barcelonę na Real Madryt, odsłaniając tym samym galaktyczne oblicze „Królewskich”, rynek transferowy zmienił się na dobre. A rywalizacja między i tak zwaśnionymi od dziesięcioleci klubami przeskoczyła na jeszcze wyższy poziom zajadłości, graniczącej z nienawiścią.

Świński łeb na murawie. Obrazek, którego nie trzeba na pewno nikomu przypominać, prawda?

Figo do Barcelony trafił w 1995 roku, a zatem w schyłkowym okresie katalońskiego Dream Teamu. Na Camp Nou dobiegało wówczas końca wieloletnie panowanie Johana Cruyffa, który uczynił z „Dumy Katalonii” najpotężniejszą i najpiękniej grającą drużynę w Europie. Co wcale nie oznacza, że przygoda Figo z Barceloną nie obfitowała w sukcesy. Wręcz przeciwnie. Choć trzeba uczciwie powiedzieć, że Portugalczyk postawił na Katalonię trochę z braku laku. W pierwszej kolejności marzyła mu się gra w Serie A. Marzyła do tego stopnia, że na wszelki wypadek Figo podpisał kontrakt i z Juventusem, i z Parmą. Skończyło się to oczywiście wielki skandalem i banem transferowym w Italii. Wtedy wybór skrzydłowego padł na Barcę.

Pięć sezonów, dwa tytuły mistrzowskie, na dokładkę Puchar Zdobywców Pucharów i kilka mniej znaczących trofeów. Apetyty na pewno były większe, Barcelona co roku gra przecież o pełną pulę, ale Figo mógł się czuć w klubie spełniony.

Zakładał nawet opaskę kapitańską. Dlaczego zatem w 2000 roku postanowił wywołać transferową eksplozję?

Pisaliśmy na Weszło: „Czy Figo źle się czuł w Barcelonie? Niekoniecznie. Czy parł na transfer do innego klubu? Też nie. Figo w 2000 roku chciał po prostu więcej forsy. Oczekiwał takiej podwyżki zarobków, która była dla niego – tak mu się przynajmniej wydawało – poza zasięgiem w stolicy Katalonii, a którą Florentino Perez był w stanie zapłacić bez mrugnięcia okiem. Nowy prezes „Królewskich” traktował bowiem ściągnięcie portugalskiej super-gwiazdy do Madrytu jako punkt honoru, a pobicie przy okazji światowego rekordu transferowego miało stanowić dodatkowy symbol mocarstwowej pozycji Realu. – Uważałem, że w Barcelonie nie traktowano mnie uczciwie – powiedział Portugalczyk w rozmowie z FourFourTwo. – Nie byłem opłacany tak wysoko, jak na to zasługiwałem. To prawda, że kiedy już się porozumiałem z Realem, działacze Barcy jednak chcieli zapłacić mi tyle, ile żądałem. Była szansa, by odwołać transfer, ale stało się to za późno. Nie chciałem, żeby mój agent miał kłopoty i odszedłem do Madrytu. (…) Najpierw był moment gniewu. A potem… Potem wszystko stało się nagle rzeczywistością.

Cała saga z przenosinami Portugalczyka do Madrytu trwała miesiącami. Perez, kandydując jeszcze na urząd prezydenta klubu, przeprowadził sondę, pytając socios o zawodnika, którego najbardziej chcieliby zobaczyć w białym trykocie Realu. Głosowanie z dużą przewagą wygrał właśnie Luis Figo. – Pamiętam go jeszcze zanim trafił do Barcelony – wspominał Manolo Sanchis, legenda Królewskich, w rozmowie z Bleacher Report. – Grał wtedy w Sportingu i był nastolatkiem. Nikt go nie znał. Przyjechał na Bernabeu i zrobił z nas miazgę. Zapytałem: „Kto to, u diabła, jest?”. Doprowadzał nas do szaleństwa. Niesamowity zawodnik, crack.

Obietnica Pereza była zatem jasna. „Jeżeli zawiodę i nie kupię Figo, zapłacę za was wszystkich składkę członkowską” – powiedział w obliczu osiemdziesięciu tysięcy słuchaczy.

– To zapewnienie było jak trucizna – opowiadał Diego Torres z El Pais. – Obietnica Pereza idealnie trafiła w fantazję Madridistas. Sen o super-potędze. Zniszczenie Barcelony jednym przelewem? Nagle Lorenzo Sanz i jego Puchary Europy przestały się liczyć. Wszyscy mieli je w dupie. Kibice Realu nie chcieli Figo, bo tak bardzo go cenili czy uwielbiali. Chcieli go, żeby pokazać, że mogą go mieć, skoro tego pragną.

Misterny plan się powiódł.

Florentino został prezydentem klubu, zrzucając ze stanowiska Sanza, choć ten dwa razy zatriumfował w Lidze Mistrzów i był absolutnie przekonany, że te sukcesy pozwolą mu na gładkie zwycięstwo w wyborach. Figo i jego agent nie zdołali się już wykaraskać z zawartych pochopnie umów, prezydent Barcelony miał w tej sytuacji związane ręce. Dokonało się”.

Dziś – jeżeli chodzi o klubową karierę Portugalczyka – to właśnie ze śnieżnobiałą koszulką Realu kojarzy się go w pierwszej kolejności. Tam Figo zdobył dwa kolejne tytuły mistrza Hiszpanii, wywalczył też z „Królewskimi” upragniony Puchar Mistrzów. Karierę spuentował natomiast w Interze Mediolan, a na jego półkę trafił szereg nagród za zwycięstwo w Serie A, Pucharze i Superpucharze Włoch. Krótko mówiąc – kariera kompletna, przynajmniej jeśli spojrzeć na jej klubową część. Bez wątpienia Figo może uchodzić za jednego z najwybitniejszych skrzydłowych w dziejach futbolu, choć trzeba pamiętać, że on często grał w zasadzie jak ustawiony w bocznym sektorze boiska playmaker. Taktyczne nie można go na pewno szufladkować.

Jeżeli jednak wspomnimy galaktyczną paczkę Realu, to Figo zawsze sprawiał wrażenie zawodnika najmniej uwielbianego. O miłości nie wspominając. Choć na boisku robił przecież znakomitą robotę.

Ciekawie opisywał to zjawisko Leszek Orłowski w książce „Real Madryt. Królewska era Galacticos”: – Figo żalił się, że w wieku 32 lat został uznany za martwego piłkarsko oraz że na Bernabeu nie zorganizowano mu żadnego pożegnania. Dlaczego Perez w taki sposób potraktował swoje pierwsze dziecko, jeśli założyć, że wszyscy Los Galacticos to w pewnym sensie jego potomstwo? Otóż uważam, że jak dzieci traktował Zidane’a, Ronaldo i Beckhama, natomiast nigdy Figo. Nie przebierając w słowach, Portugalczyk był dla prezydenta dziwką. Perez wziął go, wykorzystał, sowicie opłacił, po czym pozbył się bez sentymentów, gdy uznał, że nadszedł na to czas. Sądzę, że w głębi duszy ten przepojony ideami caballerismo (choć nie zawsze postępujący w zgodzie z nimi) człowiek pogardzał piłkarzem, gdyż ten dla pieniędzy wyrzekł się klubu, w którym go kochano. Brzydził się Figo. Nigdy już przecież nie powtórzył manewru z wykradzeniem gwiazdy Barcelonie, chyba nawet na poważnie nie próbował. Zrobił to raz, bo musiał.

94. FRANK RIJKAARD

Jeżeli chodzi o słynne holendersko-mediolańskie trio, Frank Rijkaard zawsze pozostanie „tym trzecim”. Po prostu nie był aż tak wielkim kozakiem Marco van Basten i Ruud Gullit, z którymi przyszło mu przez wiele lat dzielić szatnię i w reprezentacji Holandii, i w klubach, przede wszystkim w AC Milanie. Ale być zawodnikiem nieco mniejszego kalibru niż wspomniana dwójka to przecież żadna ujma na honorze. Natomiast sam fakt, że Rijkaard jest wymieniany jednym tchem z tymi gigantami to nie lada nobilitacja.

Nobilitacja zasłużona, ponieważ Rijkaard również był wspaniałym zawodnikiem.

Jego kariera to właściwie niekończące się pasmo sukcesów. Zaczęło się już w Ajaksie, gdzie Rijkaard zdobył kilka tytułów mistrzowskich, dokładając też Puchar Zdobywców Pucharów. Potem przyszedł czas na niezapomniany Milan pod dowództwem Arrigo Sacchiergo. Rossoneri zdominowali wówczas europejskiego rozgrywki, dwa razy z rzędu sięgając, zresztą w wielkim stylu, po Puchar Europy. Po drodze kadra Holandii zwyciężyła również podczas mistrzostw Europy – to do dziś jedyne złoto w dorobku Oranje.

Ostatni rozdział swojej bogatej kariery Rijkaard postanowił napisać w Amsterdamie. I trzeba przyznać, że przygotował efektowną puentę.

Wygrał Ligę Mistrzów.

Indywidualnie trudno mu w zasadzie cokolwiek zarzucić, w każdym elemencie piłkarskiego rzemiosła był co najmniej solidny, a w niektórych osiągnął poziom arcymistrzowski. Może mógł tylko lepiej panować nad swoim wybuchowym temperamentem, ponieważ incydent z opluciem Rudiego Völlera ciągnie się za nim do dziś.

Rijkaard potrafił z powodzeniem grać zarówno w środku pola, jak i w centrum defensywy. Jego technika i atrybuty fizyczne stały zresztą na wystarczająco wysokim poziomie, by pozwolić Holendrowi na efektywne podłączanie się do ataków swojego zespołu. W szesnastce przeciwnika Rijkaard także bywał śmiertelnie niebezpieczny, zwłaszcza podczas pierwszego etapu swojej kariery. Ruud Gullit swojego wieloletniego kumpla scharakteryzował tak: – Był jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. Kontrolował drugą linię dzięki swojej sile, technice i czuciu pola gry. Z jednej strony – inicjował ataki. Z drugiej – kontrolował, byśmy nie nadziali się na kontrę. Do każdej drużyny wznosił balans między defensywą a ofensywą.

Cóż – nic dodać, nic ująć.

Rijkaard pod wieloma względami stanowił ucieleśnienie idei futbolu totalnego, choć może nie aż do tego stopnia jak sam Gullit. Niemniej, Frank też radził sobie praktycznie we wszystkich sektorach boiska. Choć chyba najbardziej zawsze imponowała jego niespotykana twardość.

Twardość, którą początkowo kwestionowano. Przede wszystkim dlatego, że klimat wokół futbolu nie był w kraju tulipanów najlepszy, gdy Rijkaard wkraczał na wielką piłkarską scenę. Holandii zabrakło przecież na mistrzostwach świata w 1982 roku. „Pomarańczowi” sensacyjnie polegli wówczas w eliminacjach do turnieju. W tym samym roku Ajax odpadł natomiast w przedbiegach z Pucharu Europy po bardzo zajadłym dwumeczu z Celtikiem Glasgow. Aad de Mos, czyli głęboko rozgoryczony szkoleniowiec Ajaksu, stwierdził wtedy gorzko: – Niczego nie osiągniemy z chłopczykami pokroju Rijkaarda.

Mocny cios w psychikę 20-letniego zawodnika.

Ajax próbował wtedy pozbyć się Rijkaarda, młodego piłkarza zaoferowano paru przeciętnym ekipom z Eredivisie.

Tak naprawdę pomysł na Holendra znalazł dopiero Arrigo Sacchi w Milanie. To on oszlifował ten diament i stworzył z Rijkaarda prawdziwy, piłkarski brylancik. – Sacchi uczynił z Rijkaarda defensywnego pomocnika najwyższej klasy. Wielu zawodników potrafiło świetnie się prezentować na tej pozycji. Keane, Vieira, Desailly, Dunga. Byli wspaniali. Ale Rijkaard grał jeszcze lepiej od nich – stwierdził z przekonaniem Ronald Koeman.

93. ZLATAN IBRAHIMOVIĆ

Przedstawianie Szweda i jego dokonań to właściwie formalność, bo każdy szanujący się kibic futbolu wie na jego temat wszystko. Niech zatem formalności stanie się zadość. Zlatan Ibrahimović to mistrz Holandii. Dwukrotny. Mistrz Włoch. Czterokrotny, a jeśli doliczyć tytuły odebrane Juventusowi z uwagi na aferę calciopoli, to sześciokrotny. Co dalej? Oczywiście mistrz Hiszpanii. No i mistrz Francji, gdzie zatriumfował cztery razy z rzędu.

Facet ze zwyciężania na krajowym podwórku uczynił swój znak rozpoznawczy. Od sezonu 2001/02 do sezonu 2015/16 jego klub tylko dwukrotnie nie zakończył ligowych zmagań na pierwszej pozycji. Ajax zakończył kampanię 2002/03 na drugim miejscu, a Milan w sezonie 2011/12 musiał uznać wyższość Juventusu.

Nie trzeba rzecz jasna dodawać, że Szwed był głównym bohaterem niemal każdego z tych mistrzowskich sezonów, prawda?

Olbrzymi potencjał tkwiący w Zlatanie było widać już na początku XXI wieku, gdy Szwed – jeszcze młodziutki i nieopierzony – wylądował w Amsterdamie. Już wówczas stanowił niespotykane połączenie doskonałych warunków fizycznych z nieziemską koordynacją ruchową, kunsztem technicznym i błyskotliwością. Grał jak mały, przebiegły skrzydłowy, który został zaklęty w ciele niemożliwego do przepchnięcia dryblasa. Talentu nie roztrwonił. Zachwycał przez prawie dwadzieścia lat. Jeszcze w 2019 roku zakończył sezon zasadniczy Major League Soccer ze średnią bramek minimalnie przekraczającą jednego gola na mecz.

Jasne, to tylko MLS. Ale mówimy o cholernym 37-latku.

Inna sprawa, że Ibrahimović nie zostanie zapamiętany wyłącznie z niesamowitych liczb, jakie przez całą karierę zanotował. Według RSSSF (Rec.Sport.Soccer Statistics Foundation) Szwed plasuje się obecnie na piętnastej pozycji wśród najskuteczniejszych zawodników w dziejach futbolu, c jest oczywiście imponujące, ale tu chodzi o urodę, a nie o liczbę trafień. Zlatan to wyjątkowy specjalista od goli spektakularnych, efektownych, niezapomnianych. Ekwilibrystyczne uderzenia, potężne bomby, strzały piętką – w arsenale tego gościa nigdy nie brakowało boiskowych fajerwerków.

Brakuje mu natomiast sukcesów w najbardziej prestiżowych rozgrywkach. Liga Mistrzów? Nigdy nie dotarł nawet do finału. Mistrzostwa świata, Europy? Miewał przebłyski, ale to tyle. W momentach próby często zawodził. Mylił się, znikał.

Dlatego trudno było ulokować go wyżej.

92. JUAN ALBERTO SCHIAFFINO

Jest 65. minuta niepisanego finału mistrzostw świata. Na Estádio do Maracanã trwa wielkie święto. Brazylijczycy na oczach dwustu tysięcy rozanielonych kibiców prowadzą z Urugwajem i pewnym krokiem zmierzają w stronę pierwszego triumfu na najważniejszej piłkarskiej imprezie świata. Dla nikogo nie jest to zresztą zaskoczeniem. Gospodarze 7:1 wygrali ze Szwecją, 6:1 pokonali Hiszpanów. Kolejnych oponentów przerastali o głowę. Wydawało się, starcie z Urugwajem będzie dla Canarinhos formalnością.

Przed meczem brazylijskie gazety publikowały zdjęcia drużyny narodowej z wymownymi podpisami: „Jutro wygramy z Urugwajem”, albo „Oto mistrzowie świata”. Na płycie boiska przeprowadzono próbę generalną koncertu ku czci przyszłych triumfatorów, ze specjalnie przygotowaną na tę okoliczność pieśnią: „Brasil Os Vencedores” („Brazylia, zwycięzcy”).

W gratulacjach prześcigali się również politycy.

Angelo Mendes de Moraes, gubernator Rio de Janeiro, adresował do zawodników tego rodzaju głodne kawałki: „Wy, którzy już za kilka godzin zostaniecie okrzyknięci mistrzami świata przez miliony rodaków… (…) Wy, którym już teraz oddaję hołd jako zwycięzcom…”.

Powtórzmy – to wszystko działo się PRZED meczem. Kiedy więc gospodarze wyszli na prowadzenie na początku drugiej połowy, publice puściły resztki hamulców. Przecież Brazylii do mistrzostwa świata wystarczał remis, a Urugwajczycy sprawiali wrażenie onieśmielonych dopingiem i w ogóle całą otoczką spotkania. Podobno prezydent tego kraju, Julio Perez… posikał się podczas odgrywania hymnów.

W anonsowanej już, 65. minucie spotkania stało się jednak coś kompletnie nieprzewidzianego.

Urugwajowi udała się wreszcie jakaś akcja prawą stroną boiska, a w polu karnym instynktem strzeleckim popisał się Juan Alberto Schiaffino. Goście wyrównali, by za niespełna kwadrans wyjść na prowadzenie. Ryk radości zamarł w dwustu tysiącach gardeł. Maracanã spowiła się budzącym grozę milczeniem, przerywanym wyłącznie szlochami kibiców, gdy Urugwajczycy zaczęli świętować triumf na mundialu. Drugi w historii tego niewielkiego kraju.

Bolesne wspomnienie klęski żyje w Brazylijczykach do dziś.

Dla Schiaffino tamten gol i tamten triumf to z kolei największe osiągnięcie w karierze.

Co oczywiście nie oznacza, że dorobek legendy południowoamerykańskiego futbolu można sprowadzić wyłącznie do tego jednego trafienia. Urodzony w 1925 roku zawodnik – występujący przede wszystkim jako cofnięty napastnik – już w latach czterdziestych wypłynął na szerokie wody i wyrósł na gwiazdę Peñarolu Montevideo, z którym zdobywał liczne mistrzostwa kraju. Sprawdził się również w Europie. W 1954 roku przeniósł się do AC Milanu za rekordowe 56 milionów lirów (72 tysiące funtów) i momentalnie wyrósł na jedną z największych piłkarskich gwiazd Serie A i w ogóle Starego Kontynentu. W 1958 roku zdobył nawet gola w finale Pucharu Europy, ale Rossoneri musieli koniec końców uznać wyższość dominatorów z Realu Madryt.

Schiaffino za młodu pragnął występować jako centralnie ustawiony napastnik, skoncentrowany przede wszystkim na zdobywaniu bramek. Trenerzy szybko wybili mu to z głowy, zwracając uwagę łakomemu na gole piłkarzowi, że jego skromne warunki fizyczne nie pozwolą na skuteczną walkę z obrońcami. Urugwajczyk niedostatki w przygotowaniu atletycznym postanowił nadrabiać techniką. Wyrósł na jednego z najbardziej błyskotliwych zawodników swojej generacji.

– „Pepe” miał radar zamiast mózgu – przyznał Cesare Maldini.

– Opierałem swoją grę na instynkcie – opowiadał w 1994 roku na łamach brazylijskiej prasy. – Podam przykład. Na mistrzostwach świata w 1950 roku nie wiedzieliśmy niczego o naszych rywalach. Ani o Brazylijczykach, ani tym bardziej o Hiszpanach czy Szwedach. Po prostu wychodziliśmy na boisko, by dać tam z siebie maksa. W finale nasze szanse oceniano na 1%. Brazylijczycy byli w euforii. Wymagało od nas wiele odwagi, by wyjść na boisku i wygrać w takich okolicznościach. Ale zwyciężyliśmy i pozostawiliśmy naszych rywali w rozpaczy. Trener Brazylii wymknął się ze stadionu przebrany za kobietę. Kilku kibiców dostało na trybunach zawału, zmarli na miejscu. Piłkarze ukrywali się tygodniami. Było mi ich trochę żal, ale przede wszystkim czułem dziką radość. Uwolniliśmy się wreszcie od cierpienia, które towarzyszyło nam przez cały mecz. Nasze łzy szczęścia oznaczały łzy goryczy naszych przeciwników.

91. CAFU

Jeśli chodzi o produkcję piłkarzy ofensywnych – błyskotliwych, nieprzewidywalnych i nienagannych technicznie – Brazylia jest ojczyzną zdecydowanie największej ich liczby. Wśród najznakomitszych pomocników właściwie każdej dekady w dziejach futbolu znajdziemy przedstawicieli tego narodu. Ale jest jeszcze jedna pozycja, na której historyczna dominacja piłkarzy z kraju kawy jest nie do zakwestionowania. To prawa strona defensywy.

Gdy w 2009 roku „Bleacher Report” wybierał dziesięciu najlepszych piłkarzy w dziejach na każdej pozycji, wśród czterech czołowych prawych obrońców trzech było Brazylijczykami. Djalma Santos, Carlos Alberto Torres i Cafu. A przecież w kolejnych latach coraz więcej argumentów, by włączyć go do czuba analogicznego rankingu, dawał Dani Alves.

Rzeczony Cafu – sklasyfikowany przez dziennikarzy „BR” najwyżej – stworzył wraz z Roberto Carlosem najbardziej charakterystyczną, legendarną już wręcz, parę bocznych obrońców przełomu wieków.

U Cafu na pierwszy rzut oka było widać, że swoje piłkarskie szlify odbierał jako skrzydłowy. Nigdy nie wyzbył się ofensywnego zacięcia, choć na prawą obronę został przestawiony jeszcze w Brazylii, w dość młodym dla piłkarza wieku. Słynny trener Tele Santana popchnięty został ku tej decyzji koniecznością, gdy kontuzję odniósł podstawowy prawy defensor Sao Paulo, Ze Teodoro. Jak miało się okazać, był to jeden z najszczęśliwszych dla brazylijskiego futbolu urazów.

Cafu bowiem na skrzydło już nie wrócił. I choć z początku narzekał na swoją dolę, bowiem musiał wielu zachowań uczyć się od nowa, gdy w 1990 roku otrzymał swoje pierwsze powołanie do reprezentacji Brazylii, już wiedział, że było warto.

Sir Alex Ferguson powiedział kiedyś, że Cafu ma chyba dwa serca, tak niestrudzenie zasuwa od linii do linii. Nawet po trzydziestce nie zatracił tego atutu, jego wydolność praktycznie do ostatnich dni przygody z piłką mogła niesamowicie imponować.

Z Milanem Cafu wygrał Ligę Mistrzów, Serie A, superpuchary, Klubowe Mistrzostwa Świata, ale szczytem jego dokonań były te z kadrą. Dwa ostatnie wielkie triumfy Brazylii – na mundialu w 1994 i 2002 – to wygrane w których Cafu miał ogromny udział. W pierwszym ze swoich finałów musiał zastąpić po 21 minutach kontuzjowanego Jorginho i grać przeciwko Roberto Donadoniemu – spisał się znakomicie. W drugim grał już od deski do deski, znów bezbłędnie.

– Granie przeciwko piłkarzowi takiemu jak Cafu to koszmar. Obiegający boczny obrońca tworzący sytuację dwa na jeden przeciwko tobie to ostatnia rzecz, jakiej chcesz w meczu. A Cafu napierał przez pełne 90 minut. Nie dawał ci chwili spokoju. A poza tym, że był wielkim zagrożeniem z przodu, był również niezwykle uzdolnionym obrońcą – charakteryzował Brazylijczyka Denis Irwin, legenda Manchesteru United.

– On i Roberto Carlos zmienili sposób gry bocznych obrońców. Ludzie myśleli, że boczny defensor powinien tylko bronić, ale w nowoczesnym futbolu równie ważne jest, by swobodnie czuł się z piłką przy nodze. Cafu wskazał swoim kolegom po fachu drogę – to z kolei Michael Owen.

90. PHILIPP LAHM

– Philipp był szczególną osobą w moim życiu. Jest jednym z najlepszych piłkarzy, jakich kiedykolwiek widziałem i jednym z najbardziej inteligentnych, jakich kiedykolwiek trenowałem. Może grać na dziesięciu pozycjach, bo tak doskonale rozumie piłkę nożną. Najlepszym prezentem, jaki może dostać menedżer, jest jego obecność w zespole – to słowa Pepa Guardioli.

Guardiola zrewolucjonizował postrzeganie Lahma, wyrwał go z ram pozycji bocznego obrońcy i z zawodnika naprawdę znakomitego w tej roli zrobił gracza unikatowego. Granica pomiędzy defensorem a graczem drugiej linii kompletnie się w jego przypadku zatarła, był elementem spajającym cały zespół Bayernu. Swego czasu Twittera obiegła grafika, na której widać doskonale, jak centralną postacią był w tym zespole jego wychowanek.

Pierwszy raz na taki manewr, na przesunięcie Lahma do linii pomocy, Guardiola zdecydował się za radą swojego asystenta Domeneca Torrenta w meczu o Superpuchar Europy z Chelsea. Bayern wygrał to spotkanie po serii jedenastek, menedżer zwycięskiego zespołu zaś twierdził, że oto Philipp Lahm wszedł na kompletnie nowy poziom. – Aby wygrywać mecze, musisz wystawiać najlepszych swoich zawodników, takich jak Lahm, w centrum wydarzeń – mówił.

Poza dwuletnim okresem na wypożyczeniu w Stuttgarcie, gdzie wraz z Andreasem Hinkelem stworzył świetną parę bocznych obrońców (parę na miarę dwóch finiszów na podium Bundesligi), nigdy nie zdecydował się opuścić klubu, który go wychował. Wygrał z nim więc wszystko, co było do wygrania – osiem tytułów mistrza Niemiec, sześć krajowych pucharów, wreszcie Ligę Mistrzów. Z kadrą zaś został mistrzem świata, jego pożegnaniem był wygrany mecz o złoto z Argentyną w lipcu 2014.

89. ELIAS FIGUEROA

14 grudnia 1975 roku niebiosa wskazały palcem na Eliasa Figueroę.

„Gol iluminado”. „Gol rozświetlony”. Takie miano nosi trafienie Figueroi, które dało Internacionalowi Porto Alegre pierwszy w historii tytuł mistrza Brazylii. Przy stanie 0:0 do rzutu wolnego z prawej strony boiska podszedł Valdomiro Vaz Franco. Dośrodkował piłkę na pole karne, prosto na głowę Don Elíasa, który zdobył jedyną bramkę tamtego meczu.

Trafienie arcyważne, dla Interu – historyczne. Ale nie to uczyniło je wyjątkowym, nie chodziło też o jego urodę – ot, uderzenie głową, precyzyjne, ale takie, jakich wiele. Na wideo i na zdjęciach z tego spotkania widać jednak, jak w pochmurny grudniowy dzień pojedynczy promień słońca przedarł się i oświetlił sylwetkę Figueroi, kiedy Chilijczyk wzniósł się w powietrze.

Szaleństwo na punkcie tego symbolicznego momentu było tak ogromne, że kobiety z Porto Alegre przychodziły regularnie pod drzwi domu Figueroi, by dotknął ich chorych dzieci i je uzdrowił. Dorobił się przydomku „Bóg Beira-Río”.

Brazylijski nowelista i dramaturg Nelson Rodriguez napisał o nim kiedyś: „elegancki jak przyodziany w garnitur hrabia, niebezpieczny jak tygrys bengalski”. Do dziś nierozstrzygnięty pozostaje spór, czy to on, czy jednak Ivan Zamorano jest najwybitniejszym piłkarzem w historii chilijskiego futbolu.

Na korzyść Figueroi przemawia fakt, że gdy występował w Brazylii, mówiono o nim jako o zawodniku niezwykle przypominającym stylem gry pewnego europejskiego giganta. Franza Beckenbauera. Tak jak legendarny Niemiec, tak i Figueroa doskonale czytał grę, przewidywał posunięcia przeciwników na zielonej szachownicy, ale i wiedział, w którym momencie powinien opuścić swój posterunek i włączyć tryb ofensywny.

Zresztą sam Beckenbauer twierdził, że Figueroa był jednym z najlepszych na swojej pozycji w historii futbolu. Podobne zdania wygłosili też swego czasu Pele czy Daniel Passarella.

Z reprezentacją Chile Figueroa wystąpił na trzech mundialach, po jednym w latach 60. (Anglia 66), 70. (Niemcy 74) i 80. (Hiszpania 82). Trzykrotnie z rzędu był wybierany najlepszym piłkarzem grającym w Ameryce Południowej, co w tamtych czasach, kiedy najzdolniejsi zawodnicy nie trafiali do Europy w wieku nastoletnim, było nie lada osiągnięciem.

88. SAMUEL ETO’O

W barwach Mallorki był groźny i obiecujący. W barwach Interu był niezwykle pożyteczny. Z kolei w barwach Barcelony był po prostu fenomenalny. Samuel Eto’o na początku bieżącego stulecia wyrósł na gwiazdę ligi hiszpańskiej i kroczek po kroczku budował swoją pozycję w świecie futbolu, aż wreszcie stał się jedną z najwybitniejszych dziewiątek ostatnich lat.

Właściwie trudno cokolwiek Kameruńczykowi zarzucić. W barwach FC Barcelony wygrał wszystko, wielokrotnie triumfował zarówno na krajowej, jak i europejskiej arenie. Zdobywał kluczowe gole w starciach o największym ciężarze gatunkowym, a to jest zawsze dla napastnika zadanie najtrudniejsze. Natłuc bramek ogórasom w lidze? Ha, wielu to potrafi. Ale wpakować piłkę do siatki w dwóch finałach Champions League? To już specjalność nielicznych, tymczasem Eto’o takim osiągnięciem może się pochwalić. Najważniejsze europejskie rozgrywki zawojował zresztą trzykrotnie, triumfując w nich także jako zawodnik Interu Mediolan. Wtedy zresztą dowiódł, jak inteligentnym i elastycznym jest piłkarzem. Jako żołnierz Jose Mourinho, musiał się bowiem liczyć z walką na wielu frontach, często desantowano go na kompletnie niezbadanym terytorium.

Radził sobie nawet wówczas, gdy portugalski szkoleniowiec przesunął go awaryjnie na prawą stronę defensywy. – Samuel u Jose grał głównie na prawej stronie ataku. Kiedy do klubu przyszedł Rafa Benitez, to też chciał go ustawić na tej pozycji. Eto’o zaprotestował: „Nie chcę tam grać. Robiłem to wyłącznie dla Mourinho” – wspomniał Wesley Sneijder w swojej autobiografii.

Sukcesy Eto’o nie kończą się jednak wyłącznie na futbolu klubowym. Kameruńczyk dwukrotnie powiódł swoją reprezentację do triumfu w Pucharze Narodów Afryki.

Nie był to wymarzony napastnik do prowadzenia – swoje utarczki miał z nim nie tylko Benitez, ale i Frank Rijkaard, czy nawet wspomniany Mourinho. Nie wspominając już o tym, jak dużą niechęcią darzą się nawzajem Eto’o i Pep Guardiola. Niemniej, większość szkoleniowców przyjmowała nieco krnąbrną postawę kameruńskiego super-snajpera za dopust boży. Z prostej przyczyny – jego obecność w klubie gwarantowała gole i najcenniejsze trofea.

Czepiać można się Eto’o w zasadzie wyłącznie o brzydki finisz pięknej kariery. Jednak w swoim najlepszym czasie Kameruńczyk był zwyczajnie nie do zdarcia. – Kiedy Ronaldinho przyszedł do Barcelony, klub nie wygrał niczego. Kiedy ja tu trafiłem, wygraliśmy wszystko – stwierdził swego czasu Eto’o. Z właściwą sobie skromnością.

87. PAOLO ROSSI

Dla doświadczonego polskiego kibica, pamiętającego jeszcze mundialowe medale biało-czerwonych, Paolo Rossi jest jednym z największych nocnych koszmarów. To właśnie jego dublet w półfinale mistrzostw świata sprawił, że w 1982 roku nie zagraliśmy o złoto najważniejszej piłkarskiej imprezy na świecie.

Bolesne to tym bardziej, że trudno powiedzieć, by Paolo Rossi był wtedy napastnikiem uważanym za jednego z najlepszych na świecie. Ba, on na ten mundial miał w ogóle nie pojechać.

W 1980 roku włoską piłką wstrząsnęła afera korupcyjna „Totto nero”. „Czarnego totka”. Nakręcona przez Massimo Crucianiego i Alvaro Trincę, którzy uznali, że zarobią fortunę na obstawianiu wyników meczów włoskich klubów, wynagradzając za odpowiednie rozstrzygnięcia konkretnych zawodników. Sprawa się rypła, w niedzielę 23 marca policyjne samochody wjechały na sześć ligowych boisk, by funkcjonariusze mogli zakuć w kajdany zawodników odbywających przerwę w szatni.

Na liście skorumpowanych znalazło się nazwisko Paolo Rossiego. Złotego chłopca włoskiej piłki, który mimo bardzo słabych początków w Juventusie i na wypożyczeniu w Como (zaledwie 6 meczów w rok w Serie B) rozbłysnął pod wodzą trenera Giovana Fabbriego w Vicenzie. Przekonał do siebie do tego stopnia, że gdy przyszło składać oferty po zakończeniu okresu współwłaścicielstwa piłkarza, Vicenza pobiła transferowy rekord świata. Stamtąd zaś po spadku trafił do Perugii, gdzie skumał się z niewłaściwymi ludźmi.

Wspomniany Cruciani zeznał bowiem, że Rossi dostał od niego 2 miliony lirów za 2:2 i strzelonego gola w meczu z Avellino. Paolo skompletował dublet, umowę wypełnił, ale za wejście w układy z oszustami dostał trzy lata zawieszenia.

1980 + 3, no jak byk oznaczało to, że na mundial w 1982 Rossi nie pojedzie. Dla włoskiego kibica to był cios prosto w serce, bo przecież w 1978 Rossi dostał Srebrną Piłkę dla drugiego najlepszego piłkarza mistrzostw, po świetnym sezonie z Vicenzą (król strzelców Serie A) strzelał Francji, Węgrom i Austrii. Italia zatrzymała się dopiero w półfinale na Holendrach. Nadzieje były przed starciem o finał tym większe, że w meczu o złoto czekała Argentyna, którą wcześniej już Włosi pokonali.

Federacja zdecydowała się jednak skrócić zawieszenie Rossiego tak, by mógł na mistrzostwa pojechać. Ba, mógł zagrać już w sezonie 1981/92, przed którym z powrotem ściągnął go do siebie Juventus. Ten sam Juventus, który najpierw skreślił jego starszego brata, a później – także i jego. Nie było jednak tak, że nagle odpalił, że na mundial ruszył w niesamowitej formie. Po pierwszych trzech meczach grupowych krytykowano go, że snuje się po boisku jak duch. Włosi zdobyli zaledwie dwie bramki w trzech pierwszych meczach, ledwo wyszli z grupy z trzema punktami za trzy remisy, jedynie lepszym stosunkiem bramek niż ten Kamerunu (2:2 vs. 1:1).

Od drugiej fazy grupowej, a konkretnie od ostatniego jej spotkania, zaczął się jednak Paolo Rossi show.

My najbardziej pamiętamy spotkanie przeciwko Polsce, ale świat Rossi zachwycił najbardziej kilka dni wcześniej, gdy naprzeciw, w bezpośrednim starciu o wyjście z grupy, stanęła wielka Brazylia. Brazylia z Zico, z Falcao, z Socratesem.

Scena miała tego dnia tylko jednego bohatera. Rossi nie strzelał w tamtym spotkaniu goli pięknych. Miały one raczej urodę bramek Filippo Inzaghiego. Ale wyczuwał okazje jak pies myśliwski wyczuwa zwierzynę. A to stanął na drodze uderzenia i zmienił jego kierunek, a to zaś przeciął niechlujne podanie rywala, by stanąć oko w oko z bramkarzem. Trzy razy w tym meczu był remis – 0:0, 1:1 i 2:2, trzykrotnie Rossi dawał Italii prowadzenie.

To, dublet z Polską, wreszcie pierwsze z trzech włoskich trafień w finale z RFN – wszystko dało mu miano dopiero trzeciego w historii piłkarza, który na jednym mundialu zgarnął wszystkie trzy najważniejsze nagrody. Złoty medal, Złotą Piłkę dla najlepszego zawodnika, a także Złotego Buta dla króla strzelców. Przed nim dokonali tego tylko Garrincha (w 1962) i Mario Kempes w 1978.

W piłce klubowej osiągnął mniej niż w reprezentacyjnej, dość powiedzieć, że przez cztery lata w Juventusie naszpikowanym gwiazdami – z Bońkiem czy Platinim za plecami – zdobył zaledwie 24 ligowe gole. Im większa była jednak okazja, tym bardziej drapieżne oblicze Rossiego oglądaliśmy. Mistrzostwa mistrzostwami, w ostatnim sezonie w Starej Damie Rossi został przecież też zdobywcą Pucharu Europy, samemu będąc 3. najlepszym strzelcem rozgrywek (jedynie za Platinim i Torbjörnem Nilssonem). Stąd pamiętając też, o ile bardziej prestiżową imprezą był w latach 70. i 80. mundial, zwyczajnym nieporozumieniem byłoby pominięcie niekwestionowanego bohatera dwóch z nich.

86. ROB RENSENBRINK

Gdyby to był ranking piłkarzy z najlepszym poczuciem humoru, Rensenbrink nie załapałby się nawet do TOP1000. Wśród Holendrów. O imieniu Rob. W ramach primaaprilisowego żartu on i Willem van Hanegem wmówili dziennikarzom, że ich kolega z kadry – Johnny Rep nie żyje, bo zginął w katastrofie helikoptera. No ubaw po pachy.

Ale Rensenbrink na szczęście dla futbolu był zdecydowanie bardziej pomysłowym grajkiem, gdy zakładał buty i zamiast mówić ustami, przemawiał swoją grą.

Czy to najwybitniejszy piłkarz holenderski, który nie zagrał ani w Ajaksie, ani w Feyenoordzie, ani w PSV? Wielce prawdopodobne. Choć w młodym wieku zachwycał w amsterdamskim DWS, kiedy decydował się na kolejny krok, PSV nie należało do zespołów, w kierunku których spoglądało się będąc piekielnie utalentowanym lewonożnym dryblerem mijającym obrońców z taką łatwością, z jaką rano smaruje się tosta masłem. Z kolei Feyenoord i Ajax miały na pozycji Rensenbrinka prawdziwych kozaków. W Rotterdamie lewa strona należała do pięknie się starzejącego Coena Moulijna, w razie potrzeby zmienianego przez Wima van Hanegema. W Amsterdamie przyszłoby mu się mierzyć z jeszcze większymi grajcarami. Johan Cruyff i Piet Keizer. Powodzenia.

Gdy więc odchodził z DWS, wybrał ścieżkę nieoczywistą. Prowadzącą do Brugii. Wtedy nie mógł jeszcze wiedzieć, że nie rozegra już choćby jednego spotkania w lidze holenderskiej, a całą karierę spędzi poza ojczyzną.

Czy żałował? Na pewno nie. W Club Brugge nie zaznał co prawda smaku mistrzostwa kraju, ale to tam zapracował sobie na przenosiny do Anderlechtu, stając się kluczową postacią jednej z najlepszych ekip w historii futbolu w krajach Beneluksu.

Grając przeciwko Anderlechtowi, szalejącego Rensenbrinka nie potrafił zatrzymać nawet wielki Franz Beckenbauer. Fiołki w pierwszym etapie gry Rensenbrinka dwukrotnie wygrały ligę, by późnij oddać krajową dominację, ale wygrać dwa Puchary Zdobywców Pucharów i dwa Superpuchary Europy.

Popisy Rensenbrinka nie uchodziły selekcjonerom Oranje, tak uzdolnionego technicznie gracza nie wypadało nie powoływać. I tak Rensenbrink został dwa razy wicemistrzem świata, w 1978 roku znajdując się o kilkanaście centymetrów od piłkarskiej nieśmiertelności.

Doliczony czas gry finału z Argentyną. Kilka minut wcześniej Dirk Nanninga wyrównał stan meczu, zanosiło się na dogrywkę. Holendrzy zagrali jednak piłkę ze środka boiska bezpośrednio w pole karne, gdzie Argentyńczycy kompletnie zgłupieli. Futbolówka leciała, leciała, odbiła się od murawy i spadła na lepszą, lewą nogę Rensenbrinka. Ubaldo Fillol źle wyszedł do rywala, odsłonił mu krótki słupek. I wtedy Rensenbrinka jego niezawodna zwykle kończyna zawiodła.

Trafił w słupek.

Holendrzy nie zostali szóstą reprezentacją szczycącą się tytułem mistrza świata, nie udało im się to po dziś dzień. Wtedy byli najbliżej.

Tym lepiej, że to on, a nie jakiś no name, któremu wyszedł jeden strzał w życiu, został zdobywcą równo tysięcznej bramki w historii mistrzostw świata. To zawsze jakaś, choć tylko minimalna, osłoda.

85. JOSE LEANDRO ANDRADE

Nazywano go Maravilla Negra, czyli „Czarny Cud”. Po przeczytaniu takiej ksywki od razu można sobie wyobrazić jakiegoś wybitnego dryblera albo bramkostrzelnego napastnika, ale to nie ten przypadek. Jose Leandro Andrade był – wedle dzisiejszej nomenklatury – defensywnym pomocnikiem. A raczej skrzyżowaniem defensywnego pomocnika z bocznym obrońcą. Nie pytajcie o szczegóły. Dość powiedzieć, że była to typowa pozycja dla przedwojennych systemów taktycznych.

Urodzony w 1901 roku Urugwajczyk swoją boiskową rolę dopracował natomiast do absolutnej perfekcji.

Andrade w ojczyźnie stał się postacią niemalże mityczną, owianą zupełnie zdumiewającymi legendami. Jego matka była najprawdopodobniej Argentynką. Za ojca podał się natomiast w szpitalu mężczyzna, który w 1901 roku zbliżał się do… setnych urodzin. Był niewolnikiem-uciekinierem, do Brazylii przedostał się bliżej nieznanym sposobem z Afryki Zachodniej. Wśród okolicznych mieszkańców zasłynął jako wzięty szaman. Zarabiał na życie odprawiając przedziwne, rzekomo lecznicze rytuały, a przede wszystkim rzucając miłosne zaklęcia i sprzedając afrodyzjaki.

Stanowi to jakąś podpowiedź w kwestii tego, jak takiemu staremu dziadydze udało się zbałamucić tajemniczą Argentynkę i spłodzić z nią syna.

Kiedy Andrade-junior przeniósł się z rodzinnej miejscowości Salto do stolicy kraju, Montevideo, by zostać tam profesjonalnym piłkarzem? Temat badał Hans Ulrich Gumbrecht w książce „In Praise of Athletic Beauty”, ale nie udało mu się dogrzebać żadnych szczegółów. Znów musimy opierać się na informacjach z pogranicza prawdy i legendy. Jedna z wersji głosi, że większą część swojego nastoletniego życia upłynęła Andrade na działalności kupiecko-artystycznej. Miał on pracować jako sprzedawca gazet i pucybut, a wieczorami dorabiać sobie grą na tamburynie, bębnach i skrzypcach. Wedle innej teorii, chłopak poszedł raczej w ślady ojca i zainteresował się branżą matrymonialną. Podobno jako nastolatek został żigolakiem w portowej dzielnicy Salto.

Jest to w sumie dość prawdopodobne. W 1925 roku u 24-letniego wówczas piłkarza zdiagnozowano syfilis. – Na pierwszy rzut oka Andrade nie wygląda na chorego. Chyba stracił kilka kilogramów, ale to wszystko. Wrażenie ulega jednak zmianie, gdy zacznie się z nim rozmawiać. Na jego twarzy wypisana jest depresja – pisał po latach jeden z niewielu urugwajskich dziennikarzy, którym udało się porozmawiać z zawodnikiem o jego chorobie.

Kłopoty ze zdrowiem nie przeszkodziły jednak defensywnemu pomocnikowi w osiąganiu gigantycznych sukcesów. Andrade to trzykrotny mistrz Urugwaju, w swoim czasie największa gwiazda tamtejszej ligi, zawodnik uwielbiany i przyciągający na stadiony dzikie tłumy kibiców. Przede wszystkim jednak, błyszczał on na arenie międzynarodowej. Najpierw dwa razy poprowadził swój zespół do triumfu na Igrzyskach Olimpijskich, zachwycając publikę, a w 1930 roku zwyciężył z urugwajską kadrą na pierwszym w dziejach mundialu. Do tego trzeba jeszcze doliczyć trzy mistrzostwa Ameryki Południowej.

Dzień po zwycięstwie w mistrzostwach świata został w Urugwaju ogłoszony świętem narodowym, tak mocno rozradowany naród celebrował ten sukces.

Jeżeli chodzi o kwestie czysto piłkarskie, Andrade był zdecydowanie wyróżniającą się postacią drużyny narodowej, jej niekwestionowanym liderem, choć jego popularność wykraczała daleko, daleko poza bramy stadionów.

– Trudno dzisiaj stwierdzić, jak dobry był Andrade. Relacje z jego występów są zbyt entuzjastyczne, by dawać im wiarę – dowodzi cytowany już Gumbrecht. – Wszyscy naoczni świadkowie jego gry podkreślają natomiast niesamowitą elegancję w ruchach. Zasłynął też z tego, że nigdy nie okazywał radości ze zdobytych bramek. Nie pojawiał się również na treningach, a czasami zdarzało mu się nawet nie dotrzeć na mecz. To tłumaczy, dlaczego ominęło go tak wiele spotkań kadry.

Mimo wszystko, poświęcenia dla kadry nie można mu odmówić. Podczas półfinałowego meczu Igrzysk Olimpijskich w Amsterdamie (1928) pomocnik urugwajskiej drużyny stracił wzrok w jednym oku. Prawdopodobnie wskutek zderzenia ze słupkiem, które było efektem rozpaczliwej interwencji, ratującej zespół przed utratą gola.

Dziennikarze z tamtych lat nie mają wątpliwości. W latach dwudziestych nie było na globie lepszej drużyny piłkarskiej od reprezentacji Urugwaju. Andrade grał w niej jedną z głównych ról.

Podczas Igrzysk Olimpijskich w Paryżu (1924), gdy choroba nie dawała mu się jeszcze we znaki, Andrade stał się tak popularny wśród kobiet, że wzbudzał wręcz zazdrość kolegów z drużyny. Jego karnacja, elegancja w ruchach i atletyczna sylwetka zrobiły takie wrażenie na Francuzkach, że zawodnikowi proponowano nawet występy taneczne w Moulin Rouge. Urugwajczyk pozwolił się uwieść jednej z największych skandalistek przedwojennego Paryża, pisarce Sidonie-Gabrielle Colette, która mówiła potem o nim, że jest „subtelny i barbarzyński zarazem”. Miłe chwile z piłkarzem przeżyła również Josephine Baker, francuska tancerka i aktorka, a przy okazji… jedna z kochanek biseksualnej Colette. Ot, miłosny trójkącik. – Josephine Baker była pierwszą czarnoskórą gwiazdą kina, a Jose Leandro Andrade był pierwszym czarnoskórym gwiazdorem futbolu – pisze Brian Oliver z brytyjskiego Guardiana.

Finał mistrzostw świata z 1930 roku był niestety ostatnim występem Andrade w narodowych barwach. Umieszczono go na trzecim miejscu wśród najlepszych zawodników turnieju, ale widać było, że piłkarz jest już, mówiąc z angielska, past-prime. U szczytu formy pewne odebrałby jeszcze poważniejsze wyróżnienia.

Wkrótce jego kariera dobiegła nieubłaganego końca. Historia jego życia kończy się zaś bez planszy z cyklu: „I żyli długo i szczęśliwie”. W 1956 roku niemiecki dziennikarz, Fritz Hack, wyprawił się do Urugwaju w poszukiwaniu jednej z największych gwiazd przedwojennego futbolu. Okazało się, że odnalezienie Andrade nie jest zadaniem prostym, ponieważ piłkarz przepadł jak kamień w wodę i przestał utrzymywać kontakt z krewnymi, o byłych kolegach z kadry nie wspominając. Dociekliwy Hack nie dał jednak za wygraną i w końcu odnalazł dawnego kochanka paryskich artystek. Andrade gnieździł się na poddaszu opuszczonej chałupy. Choroba kompletnie zdewastowała jego organizm, a alkohol tylko przyspieszył całkowitą degrengoladę.

Piłkarz nie potrafił nawet składnie odpowiedzieć, jak się nazywa. Zmarł w przytułku, w wieku 55 lat.

84. KAKÁ

Dwa palce wskazujące skierowane ku górze. Spojrzenie również. Kibice Milanu naoglądali się tego gestu co nie miara. Bardzo, ale to bardzo często był on poprzedzony błyskiem geniuszu jednego z najwybitniejszych zawodników, którzy przywdziewali czerwono-czarne barwy klubu z Mediolanu.

Jego błyskotliwość w tamtym okresie, w okresie gry dla Rossonerich, wznosiła się na absolutne wyżyny. W 2007 roku, po wygraniu z Milanem Ligi Mistrzów, został wybrany najlepszym piłkarzem świata. Ale jego najbardziej pamiętny moment w meczu o Puchar Mistrzów, to ta niezwykła asysta dwa lata wcześniej, gdy Liverpool dokonał cudu w Stambule.

Gdyby trzeba było Kakę w jego prime time scharakteryzować kilkusekundowym klipem, byłyby to właśnie te dwa magiczne dotknięcia piłki. Pierwsze – przyjęcie podania z obrotem, który kompletnie zmylił pilnującego Brazylijczyka Stevena Gerrarda. Drugie – zagranie z własnej połowy za linię obrony Liverpoolu. Piłka zdaje się być w zasięgu Jamiego Carraghera, ale jednak mija jego wyciągniętą nogę o włos i dobiega celu – Hernana Crespo. Drugi raz tego wieczora, w odstępie zaledwie kilku minut, Kaka obsługuje Argentyńczyka doskonałym zagraniem za linię defensywy. Wcześniej w dużym tłoku zrobił to samo przed szesnastką The Reds.

Dla niego kupowało się bilety na Milan, można było bowiem być pewnym, że zachwyci swoją techniką, nieprawdopodobną elegancją w poruszaniu się po boisku i prowadzeniu futbolówki. Tak jak on wielokrotnie podkreślał, że swój los zawierza Jezusowi, tak piłka zdawała się na 90 minut zawierzać swój los brazylijskiemu maestro.

W 2009 roku Kaka na niecały miesiąc został najdroższym piłkarzem świata, lecz zamiast napędzić kolejny etap pięknej kariery, przenosiny do Realu Madryt Brazylijczyka zastopowały. Nie stał się choćby po części tak wpływowym dla losów Królewskich graczem jak ten, który wskoczył w klasyfikacji transferowej ponad niego – Cristiano Ronaldo.

Do Milanu w 2013 wracał już w zupełnie innym punkcie kariery. Skreślony przez Jose Mourinho, w czym udział miała również odniesiona w Madrycie ciężka kontuzja kolana. Dzięki powrotowi na stare śmieci dobił co prawda do setki goli w barwach włoskiego klubu, ale ani Milan nie rozdawał już kart w Europie, ani Kaka nie był tym samym graczem, o którym marzył każdy klub na świecie. Liczbowo zaliczył najsłabszy ze swoich sezonów w Mediolanie.

83. LUIGI RIVA

Idziemy o zakład, że gdybyście bez sprawdzania mieli powiedzieć, kto jest najlepszym strzelcem reprezentacji Włoch w historii, maleńki procent wskazałby właśnie Luigiego Rivę. Del Piero, Baggio, Rossi – nasuwają się raczej takie nazwiska. Tymczasem to właśnie były zawodnik Cagliari dzierży od prawie pół wieku ten dość prestiżowy rekord.

Godna podziwu jest też wierność Rivy barwom zespołu z Sardynii. To właśnie przenosiny skrzydłowego (przemianowany na napastnika został później) z Legnano położyły podwaliny pod jedno z najbardziej szokujących rozstrzygnięć w historii Serie A. Pod jedyne scudetto Sardynii.

Riva w Sardynii się zakochał, choć przecież nie była to miłość łatwa. – Spójrzcie na mapę, a dowiecie się, co myślą o nas Włosi – mówił swoim piłkarzom trener Manlio Scopigno. Jeśli nie wiecie – Sardynia wygląda jakby wielki but wygląda ją z dala od lądowej części Włoch.

Zresztą sam Riva po powrocie z Sardynii powiedział siostrze, że to sprawiła na nim wrażenie włoskiej Afryki. Takiego miejsca, gdzie zsyła się za karę.

Ale do Sardynii się przekonał i został jednym z najznakomitszych obywateli tej wyspy. – Riva jest dla Sardynii kimś wiecznym, legendą, niemalże obiektem kultu – mówił Vito Biolchini, dziennikarz z Cagliari.

Jak czytamy w książce Johna Foota „Calcio. Historia włoskiego futbolu”, Riva stał się ikoną. Nie tylko był świetnym piłkarzem, był też znakomicie zbudowany, przez co „bary oraz sypialnie, nie tylko na Sardynii, pełne były plakatów z jego podobizną”.

Piłkarzem był odważnym, brawurowym, uosobieniem słów o wsadzaniu głowy tam, gdzie inni boją się wstawić nogę. Miał przy tym lekkość zdobywania bramek spektakularnych. Ta zdobyta szczupakiem w eliminacjach mistrzostw świata przeciwko NRD, to tylko jeden z wielu przykładów.

Trzy razy został dzięki temu królem strzelców Serie A, trzykrotnie nie miał też w tym względzie sobie równych w Coppa Italia. Najpiękniejszy okres w karierze przypadł na lata 1968-70. To wtedy zdobył to pamiętne scudetto z Cagliari, został mistrzem Europy z reprezentacją Italii (zdobył gola w finale z Serbią), a także dwa razy z rzędu mógł się tytułować capocannoniere.

82. LUIS SUAREZ

Sezon 2015/16. Luis Suarez zdobywa 40 bramek w lidze hiszpańskiej i zgarnia Trofeo Pichichi, na dokładkę otrzymując też Złoty But – nagrodę dla najlepszego strzelca w Europie. To już drugi bucior ze złota, który trafia nad kominek urugwajskiego super-snajpera. Wiadomo, nie mówimy o najbardziej prestiżowej nagrodzie jaką zna futbol. Ale dwa Złote Buty zdobyte w epoce Cristiano Ronaldo i Lionela Messiego to osiągnięcie niebagatelne. Wybitne. Świadczące o niezwykłej klasie. Suarez momentami grał w tej samej lidze co ci dwaj giganci. Był skuteczny, spektakularny. Siląc się na wielkie słowa można nawet powiedzieć, że nieokiełznany.

Oczywiście nie zawsze w pozytywnym znaczeniu. Ekscesy z jego udziałem nie ograniczają się przecież wyłącznie do kąsania przeciwników. Suarez to również notoryczny symulant, na dodatek zawodnik, który nie stroni od fauli bez piłki. Cóż – taki jego urok.

Swoje wyskoki Urugwajczyk rekompensuje z nawiązką pięknymi golami. Strzelał ich mnóstwo w lidze holenderskiej, angielskiej, a w ostatnich latach skutecznością błyszczy na hiszpańskich boiskach. Pewnie wielu kibiców jako jego najbardziej spektakularny sezon wciąż kojarzy rozgrywki 2013/14, gdy urugwajski snajper kompletnie zdominował Premier League i zanotował aż 31 trafień, które ostatecznie nie przełożyły się jednak na mistrzowski tytuł dla The Reds. Najcenniejsze trofea Suarez zaczął kompletować dopiero po przeprowadzce do Katalonii. Z Barceloną wygrał wszystko, z Ligą Mistrzów włącznie. W finale z Juventusem walnął zresztą kluczowego gola.

Do tego nie sposób nie wspomnieć o reprezentacyjnej przygodzie Suareza. Triumf na Copa America w 2011 roku i czwarte miejsce na mundialu w Republice Południowej Afryki to sukcesy, których niewątpliwie nie byłoby bez Luisa. Jego heroicznej robinsonady pewnie nie trzeba nikomu przypominać, ale i tak to zrobimy. Dla kibiców z Urugwaju jest to scena wręcz kultowa.

– Gdybym miał wybrać jednego napastnika do mojego zespołu i nie mógłby to być Messi, wskazałbym na Suareza. Barcelona była drużyną, gdzie wykorzystano wszystko jego atuty. To ktoś więcej niż doskonały strzelec – jest kreatywny, ciężko pracuje, wywiera wpływ na przebieg meczu w różnych płaszczyznach. To zawodnik szanowany nie tylko przez kibiców, ale również przez partnerów z zespołu. Szanują go przede wszystkim za ciężką pracę – stwierdził swego czasu Brendan Rodgers i trudno nie przyznać mu racji.

Suarez w konkursach popularności brylować nigdy nie będzie. Za dużo ma za uszami. Jego piłkarska klasa jest jednak niepodważalna.

81. JOHN CHARLES

Jesteście w stanie wyobrazić sobie brytyjskiego stopera, który przez całą karierę nie został ukarany choćby jedną żółtą czy czerwoną kartką? Który trafia do ligi włoskiej i zyskuje sobie przydomek „Il Gigante Buono”? „Łagodny olbrzym”?

Jeśli już samo to brzmi irracjonalnie, to dodajmy jeszcze jeden z pozoru niepasujący element. Otóż ten środkowy obrońca jest też równocześnie znakomitym napastnikiem.

Oto kariera Johna Charlesa, po dziś dzień uważanego za najwybitniejszego zagranicznego piłkarza w dziejach Juventusu. Tercet, jaki stworzył z Omarem Sivorim i Giampiero Bonipertim, to jeden z najlepszych, jakie kiedykolwiek oglądali włoscy kibice. Nim Charles pojawił się w Turynie, Juventus przeżywał niesamowite ciężary. Balansował tuż nad strefą spadkową, o romansie z czołówką mógł pomarzyć.

Stąd zdecydowano się ściągnąć posiłki nieprzetartym jeszcze szlakiem, z Wielkiej Brytanii. Nigdy wcześniej nikt nie zapłacił za piłkarza z angielskiego klubu tyle, ile Juventus bez szemrania wydał na Charlesa. Piłkarz dostał co prawda niższy kontrakt niż w Leeds, ale odbił to sobie w bonusach. Ten za podpis – 10 tysięcy funtów – był równowartością 625 jego tygodniówek (16 funtów), a w pakiecie powitalnym znalazły się też klucze do mieszkania i samochód marki FIAT. Do tego był suto wynagradzany za bramki, asysty i występy w pasiastej koszulce. Potrafił za spotkanie zgarnąć równowartość dwunastu-trzynastu pensji.

Nic dziwnego, skoro gole strzelał jak na zawołanie. Obrońcy we Włoszech nie potrafili znaleźć na niego sposobu, był zawodnikiem o tak potężnej budowie, że obrońcy się od niego odbijali. Wygrać z nim pojedynek główkowy, to jak wejść na Mount Everest bez tlenu. A jednocześnie był szybki, zwinny i bezlitosny pod bramką. To, co przychodziło mu z łatwością w Anglii (w najlepszym sezonie w Leeds strzelił 42 gole w 39 meczach), udanie powtarzał na boiskach Italii. Pierwsze dwa sezony to dwa tytuły capocannoniere. Kibice Juventusu zgromadzeni tłumnie na lotnisku w dniu jego transferu mieli rację śpiewając: „oto nasz zbawiciel”.

Kiedy po pięciu latach żegnał się z Turynem, by wrócić do Leeds, w bagażu miał trzy złote medale Serie A oraz dwa za zwycięstwa w pucharze Włoch. John Foot w książce „Calcio” pisał po latach: „Charles i Sivori dokonali transformacji Juventusu”. Walijczyk wrócił później na krótko do Włoch, ale w barwach Romy rozegrał garstkę meczów nim zdecydował, że tęskno mu za ojczyzną i wrócił do Cardiff.

80. JOSEF BICAN

Tak to już jest z piłkarzami sprzed wielu dekad, że czasami ich legendy trzeba dzielić przez trzy, by otrzymać bardziej rzeczywisty obraz. Trudno uwierzyć choćby w to, by prawdziwą była historia o tym, że Josef Bican był tak doskonałym snajperem, że mylił się średnio raz na dwadzieścia okazji strzeleckich.

Niemniej kiedy IFHHS, Międzynarodowa Federacja Historyków i Statystyków Piłkarskich, podliczała osiągnięcia najlepszych napastników XX wieku, okazało się, że to nie Pele, Alfredo di Stefano czy ktoś inny z mainstreamowych legend zdobył w minionym stuleciu najwięcej goli. Pierwsze miejsce należało właśnie do wspomnianego Bicana.

Dziś premie za zdobyte bramki potrafią być liczone w tysiącach euro. Gdy Josef Bican zaczynał grać w Hercie Wiedeń, otrzymywał za każdego gola jednego szylinga. Dla chłopaka, który dzień w dzień na bosaka kopał zwinięte w kulkę szmaty – piłka była dla niego i jego rówieśników za droga – to był prawdziwy majątek. Może to właśnie obietnica zarobku sprawiła, że Bican tak się w strzelanie zaangażował.

To jednak nie w Austrii jego forma wzleciała wysoko w niebiosa, a w Czechosłowacji, dokąd uciekł niedługo przed anszlusem Federalnego Państwa Austriackiego przez Rzeszę Niemiecką. W Slavii Praga został królem ligi czechosłowackiej. Podobno potrafił pobiec 100 metrów poniżej 11 sekund, uderzał równie precyzyjnie z obu nóg. Był napastnikiem przewyższającym rywali w każdym aspekcie, dzięki czemu pokonywanie bramkarzy przychodziło mu z dziecinną łatwością.

Trudno powiedzieć, która z liczb związanych z jego karierą jest tą najbardziej imponującą. 57 bramek w 26 meczach na przestrzeni zaledwie jednego sezonu? Pięć kolejnych sezonów, kiedy był najlepszym strzelcem w całej Europie? Może dziesięć tytułów najlepszego ligowego strzelca w barwach Slavii? Albo 581 goli strzelonych dla praskiego klubu w 514 spotkaniach.

Czy jednak aż trzy spotkania, w których udało mu się zdobyć po siedem (!!!) goli?

Sam nie był człowiekiem przesadnie skromnym, anegdota o jednej pomyłce na dwadzieścia prawdopodobnie wzięła się z tego, że sam mówił: – Szansa na bramkę musi zostać na gola zamieniona. Jeśli miałem pięć okazji, strzelałem pięć goli. Jeśli siedem, zdobywałem siedem bramek.

79. TELMO ZARRA

21 czerwca 1942 roku, finałowe starcie Copa del Generalísimo. Na madryckim Estadio Chamartín mierzą się ze sobą FC Barcelona i Athletic Bilbao. Podstawowy czas gry nie przynosi rozstrzygnięcia – Katalończycy prowadzili wprawdzie 3:1, ale w końcówce dali sobie wbić dwa gole i sędzia nie miał innego wyjścia, jak tylko zaprosić obie strony do rozegrania dogrywki. Wydawać się mogło, że przewaga psychologiczna jest po stronie ekipy z Kraju Basków. Zwłaszcza nabuzowany był Telmo Zarra, największa gwiazda klubu z Bilbao. To on wpakował do siatki bramkę na 3:3. Do dogrywki przystąpił z wielkim apetytem na kolejne trafienie. Tym razem na wagę triumfu, nie remisu.

Ale to Barca ukąsiła jako pierwsza. W 101. minucie spotkania Katalończycy wyszli na prowadzenie. Zarra nie dawał jednak za wygraną i los się do niego uśmiechnął. W samej końcówce finałowego starcia Bask znalazł się w wymarzonej sytuacji strzeleckiej. Wystarczyło dopełnić formalności i wpakować futbolówkę do siatki.

Zarra chybił.

Zdarzało mu się to niezwykle rzadko. Karierę w klubie z Bilbao zakończył mając w 251 ligowych bramek w 278 występach. Ładował piłkę do siatki z regularnością zbliżoną do wyczynów Cristiano Ronaldo i Leo Messiego. Jednak tamtego dnia zabrakło mu zimnej krwi, precyzji, spokoju. Oddał puchar Barcelonie, ku rozpaczy baskijskich kibiców.

Nie może więc dziwić, że do kolejnej edycji krajowego pucharu Zarra przystąpił z gorącym pragnieniem zrehabilitowania się. I trzeba powiedzieć, że udało mu się tego dokonać w wielkim stylu. Athletic Bilbao zwyciężył w finale z Realem Madryt, a jedynego gola w starciu z Los Blancos zdobył właśnie Telmo. W dogrywce. Tym razem noga już mu nie zadrżała. Równolegle Athletic Bilbao sięgnął także po pierwsze od siedmiu lat mistrzostwo Hiszpanii. Pisało się wtedy, że Zarra – słynący z doskonałej gry głową – ma największy łeb w Europie zaraz po Winstonie Churchillu. Bo trzeba pamiętać, że gdy w Hiszpanii pełną parą toczyły się piłkarskie rozgrywki, centrum Starego Kontynentu płonęło w ogniu II Wojny Światowej.

Ostatecznie Zarra zapisał się w historii futbolu jako jeden z najbardziej regularnych napastników, zwłaszcza jeżeli chodzi o gole w kluczowych meczach. Czterokrotnie pokonywał bramkarzy w finałowych starciach – pisząc wedle obecnej nomenklatury – Pucharu Króla. Sześć razy został najskuteczniejszym zawodnikiem hiszpańskiej ekstraklasy. Wsławił się też zwycięskim trafieniem w mundialowej konfrontacji Hiszpanów z Anglikami.

Dla Bilbao stał się postacią wręcz mityczną, choć koniec końców zdobył z klubem tylko jeden mistrzowski tytuł. Wiele z jego strzeleckich rekordów wymazali z kart historii dopiero Cristiano Ronaldo z Lionelem Messim.

78. KENNY DALGLISH

Gdy w 2009 roku magazyn FourFourTwo wybierał najlepszego napastnika brytyjskiej piłki po II wojnie światowej, Dalglish był bezkonkurencyjny. Cantona, Henry, Rush, Keegan, Hunt – wszyscy oni musieli uznać wyższość Szkota, do którego… kibice Liverpoolu kompletnie nie byli przekonani, gdy trafiał do ich klubu.

Dalglish musiał bowiem błyskawicznie wskoczyć w buty niesamowitego Kevina Keegana, którego odejście do Hamburga było ciosem prosto w serce fanów The Reds. Wątpili oni szczerze w to, że Szkot ze śmiesznym akcentem będzie wartościowym następcą, mimo że dla niego Liverpool bił brytyjski rekord transferowy, wykładając na stół 440 tysięcy funtów.

Okazał się kimś jeszcze od Keegana lepszym.

Dalglish miał przede wszystkim łatwość zdobywania bramek najważniejszych. W chwilach, kiedy presja innym pętała nogi, on rozkwitał. Już w debiutanckim sezonie pokazał to ponad wszelką wątpliwość. Debiut z Manchesterem United w meczu o Tarczę Wspólnoty? Gol. Ligowy debiut z Middlesbrough? Bramka już po siedmiu minutach. Superpuchar Europy z Hamburgiem Keegana? 6:0 dla Liverpoolu, szósty gol autorstwa Dalglisha. Finał Pucharu Europy z Club Brugge? Zwycięska bramka dająca The Reds drugi z rzędu triumf w tych rozgrywkach.

Z Dalglishem udało się sięgnąć jeszcze po dwa kolejne. Wraz z Ianem Rushem stworzył najlepszy duet w historii Liverpoolu. Walijczyk był w duecie tym, który częściej wykańczał, w sezonie 1983/84 robił to skutecznie aż 47 razy, dzięki czemu Liverpool założył potrójną koronę. Dalglish zaś pełnił zwykle rolę dyrektora kreatywnego, który jednak nie pękał, gdy to jemu przyszło kończyć akcję.

King Kenny nie był legendą wyłącznie Liverpoolu. Jego klasy starczyło, by pięknymi wspomnieniami obdarować w obfitości także kibiców Celticu. A więc… największego rywala ulubionego klubu Dalglisha z dzieciństwa, Rangersów. Mieszkał nieopodal Ibrox, a na ścianach nastoletniego Kenny’ego wisiały plakaty właśnie z bohaterami tego klubu. Pozostały one tam nadal nawet w czasie, kiedy Dalglish stawiał kolejne kroki w młodzieżowych zespołach The Bhoys, coraz bardziej zbliżając się do jedenastki legendarnego Jocka Steina.

Podobnie jak później w Liverpoolu, w Celticu Dalglish również przekroczył – i to dość zdecydowanie – granicę 100 zdobytych bramek.

77. LUIS MONTI

Luis Monti na pewno nie może uchodzić za jednego z najbardziej eleganckich zawodników w dziejach Ameryki Południowej. Po boisku poruszał się bynajmniej nie z gracją, jego gra raczej nie zachwycała piłkarskich koneserów, miłośników technicznego futbolu. Imponowała natomiast bez wątpienia tym zwyczajnym, prostym kibicom, którzy przychodzą na trybuny, by zedrzeć gardło w dopingu. I oczekują od swoich ulubieńców ciężkiej, rzetelnej harówki od pierwszej do ostatniej minuty każdego spotkania.

Monti uwielbiał harować. Był boiskowym wojownikiem.

Nazywano go Doble Ancho, czyli – tłumacząc dosłownie i pewnie nieco topornie – „Podwójnie Szeroki”. Niekoniecznie dlatego, że przerażał warunkami fizycznymi. Był właściwie dość niskim zawodnikiem, według niektórych źródeł nie miał nawet 170 centymetrów wzrostu. Choć jego atletycznie zbudowana sylwetka na pewno musiała budzić uznanie. Monti był – jak na przedwojennego piłkarza – szeroki w barach, miał bardzo mocno rozbudowane uda i łydki, a przy tym wszystkim poruszał się po boisku w zdumiewająco szybkim tempie. I stąd właśnie przydomek Doble Ancho – defensywny pomocnik z Buenos Aires potrafił w pojedynkę zabezpieczać obie strony boiska, nie musiał się koncentrować wyłącznie na blokowaniu przeciwników szarżujących jedna flanką.

Po takich graczach nie zostają dla potomnych liczne nagrania cudownych bramek i spektakularnych dryblingów, ale każdy trener chce ich mieć w swoim zespole.

Urodzony w 1901 roku Monti był specjalistą w dziedzinie wślizgów, lecz jego podstawowy atut stanowiła mimo wszystko umiejętność czytania gry. Świetnie rozumiał futbol, wyobraźnią przerastał rywali i kolegów z zespołu – wiedział, gdzie się należy ustawić, by wyhamować atak przeciwnika. Sprawdzał się także w inicjowaniu akcji ofensywnych. Wielkim playmakerem nigdy nie został, ale piłki bez sensu nie tracił, kiedy już udało mu się wydrapać ją oponentowi spod nóg.

Pierwszą połowę swojej klubowej kariery spędził w argentyńskim San Lorenzo, gdzie kilka razy został mistrzem kraju. Potem przeniósł się na Stary Kontynent i został zawodnikiem Juventusu. Również wielokrotnie triumfując w lidze.

Co ciekawe, podobnie układa się jego reprezentacyjna kariera. W 1930 roku Monti wystąpił bowiem w finale mistrzostw świata jako piłkarz Argentyny, a cztery lata później dotarł do finału mundialu, ale już w barwach reprezentacji Włoch. To jedyny taki przypadek w dziejach piłki i prawdopodobnie ostatni, chyba że dojdzie w przyszłości do drastycznego poluzowania zasad, jeżeli chodzi o przynależność do konkretnej drużyny narodowej.

Z każdym finałem wiąże się zresztą ciekawa i mroczna historia.

Organizatorem premierowych mistrzostw świata był Urugwaj, którego reprezentacja była w tamtym czasie powszechnie uznawana za jedną z najpotężniejszych i najpiękniej grających na świecie. Wśród Urugwajczyków istniało zatem spore ciśnienie na to, by udowodnić swoją klasę podczas mundialu i za wszelką cenę odnieść zwycięstwo. Około stu tysięcy widzów zgromadziło się na Estadio Centenario w Montevideo, by podziwiać triumfującą ekipę gospodarczy. Ale mecz nie potoczył się po ich myśli.

Na przerwę Argentyna schodziła z prowadzeniem 2:1, a Monti zdominował środkową strefę boiska, przyćmiewając nawet Jose Andrade, dowodzącego drugą linią Urugwaju.

W drugiej połowie Argentyńczycy dali się jednak gospodarzom zdeklasować. Stracili aż trzy gole i ostatecznie przerżnęli finał 2:4. Dlaczego? Światło na sprawę rzuca Lorena Monti, wnuczka legendarnego pomocnika. – W przerwie meczu mój ojciec usłyszał, że zginie, jeżeli nie odpuści i nie pozwoli Urugwajowi zwyciężyć. W obawie o życie Argentyńczycy oddali spotkanie bez walki.

Na pocieszenie Monti musiał się zatem zadowolić nominacją do najlepszej drużyny turnieju.

Podobnego wyróżnienia doczekał się także cztery lata później, gdy – już we włoskich barwach – zdobył upragnione i w pełni zasłużone mistrzostwo świata. Co jednak paradoksalne, także i ten drugi finał Monti musiał rozegrać, będąc pogrążonym w obawach o swoje życie. Turniej odbywał się bowiem w Italii, a dyktator Benito Mussolini nie wyobrażał sobie, by reprezentacja gospodarzy miała ulec Czechosłowacji. Przed pierwszym gwizdkiem arbitra w szatni zespołu zjawili się smutni panowie i poinformowali wprost o konsekwencjach, jakie wyciągnie Il Duce w razie ewentualnej klęski. – Jeżeli zwyciężycie, chwała należy do was. W przypadku porażki, niech Bóg ma was w opiece.

– W Urugwaju chcieli mnie zabić, gdybym wygrał. We Włoszech, gdybym przegrał – żalił się po latach Monti, cytowany przez oficjalny portal FIFA. Lecz zaraz dodał: – Na szczęście zwyciężyliśmy. A wtedy Mussolini sowicie nas wynagrodził. Dostaliśmy wszystko – kobiety, pieniądze, samochody, domy, diamenty. Staliśmy się najbardziej uprzywilejowanymi obywatelami Włoch.

76. JOSEF MASOPUST

Brazylia, Meksyk, Hiszpania. Są losowania dobre, złe i tragiczne. Grupa, do jakiej trafiła Czechosłowacja na mundialu w 1962 roku zdecydowanie należała do trzeciej kategorii. Nie chcesz już na dzień dobry mierzyć się z Hiszpanią mającą w kadrze na mundial di Stefano, Puskasem, Luisem Suarezem i Gento. Nie jest wymarzonym scenariuszem kilka dni po starciu z taką ofensywną machiną konieczność powstrzymania kolejnej, jeszcze bardziej przerażającej – z Garrinchą, Pele, Didim.

Masopust i spółka do Chile jechali zdaniem wielu na wycieczkę. Jako że Czechosłowacja była państwem komunistycznym i trudno było z niego wyjechać w tak daleką podróż, już sama możliwość zobaczenia Ameryki Południowej i pozwiedzania niedostępnego dotąd kraju była bardzo przyjemną perspektywą. Ale zespół Rudolfa Vytlačila nie miał zamiaru wracać po trzech grupowych spotkaniach.

Jakież było zdziwienie całego piłkarskiego świata, gdy okazało się, że do spółki z Brazylijczykami, to właśnie Czechosłowacy spakują swoje walizki najpóźniej.

Masopust zostawił zaś po sobie tak doskonałe wrażenie, że kilka miesięcy później odebrał od znajomego dziennikarza telefon z informacją, że zostanie przed meczem z Benficą nagrodzony Złotą Piłką.

Nie tylko był on bowiem dyrygentem orkiestry, która w Chile zagrała melodię bez jednej fałszywej nuty. Zdobył się także na jeden z najsłynniejszych gestów fair play w historii futbolu. W drugim meczu fazy grupowej Czechosłowacja zremisowała 0:0 z Brazylią. W trakcie meczu, podczas oddawania uderzenia, kontuzji doznał Pele. Zmiany nie były wtedy jeszcze możliwe, najlogiczniejszym było więc obkopywanie brazylijskiego gwiazdora do momentu, kiedy ten nie będzie w stanie przebiec choćby kilku metrów. Masopust, lider czechosłowackiej jedenastki, zamiast dać sygnał do natarcia poprosił kolegów, by zastosowali wobec Pelego taryfę ulgową. Dzięki temu udało się Brazylijczykowi dograć do ostatniego gwizdka.

W finale, do którego Czechosłowacja doszła kosztem Hiszpanów, Meksykanów, Węgrów i Jugosłowian, Pele już jednak nie wystąpił. Mimo to w drugim starciu z Brazylijczykami czeska defensywa nie była już tak nienaganna, dała się przechytrzyć aż trzy razy. To jednak nie któryś z Canarinhos, a właśnie Masopust, otworzył wynik meczu o złoto.

W związku z panującym w Czechosłowacji ustrojem, świat futbolu nigdy nie przekonał się, ile jeszcze mógłby Masopust osiągnąć, gdyby tylko puszczono go do zagranicznej ligi wcześniej niż w wieku 38 lat. Dukla nie była zaś na tyle mocna, by zatriumfować w rozgrywkach kontynentalnych. Zapisała się jednak w historii nowojorskiego turnieju International Soccer League. W 1961 roku zaproszono Duklę do wzięcia udziału, a ta wzięła rozgrywki szturmem. Dziewięć meczów, osiem zwycięstw, trzydzieści dziewięć bramek strzelonych. Finał? 7:2 i 2:0 w dwumeczu z Evertonem.

Organizatorzy byli pod takim wrażeniem czechosłowackiego zespołu, którego największą gwiazdą był Masopust, że gdy w kolejnych latach rozgrywano ISL, Dukla była z urzędu zapraszana od razu na mecz finałowy, jako rywal zwycięzcy zmagań grupowych. W 1962 pokonała Americę Rio de Janeiro 3:2 w dwumeczu, w 1963 West Ham 2:1, a w 1964 – Zagłębie Sosnowiec w stosunku 4:2. Dopiero w 1965 ktoś znalazł sposób na prażan. Panie i panowie, pierwszym i ostatnim w historii pogromcą Dukli podczas turnieju nazywanego w Czechach Pucharem Ameryki, była Polonia Bytom.

Masopust zmarł pięć lat temu, w wieku 84 lat.

– Josef jest legendą. Był lepszym piłkarzem, niż ja kiedykolwiek.

Trudno o większy pean niż takie słowa w ustach Eusebio.

75. CHRISTO STOICZKOW

– Dlaczego Real Madryt nie wydaje swojej serii znaczków pocztowych? Bo nie wiadomo by było, na którą stronę trzeba napluć.

Najdelikatniej rzecz ujmując, Christo Stoiczkow nie był największym piłkarskim dyplomatą. Ale właśnie takich zawodników się pamięta. W takich się zakochuje, gdy grają dla twojego klubu lub nienawidzi całym sercem, jeżeli przywdziewają barwy przeciwnika.

Gdy trzeba było gryźć się w język, Stoiczkow okazywał się bezzębny. Kiedy Bułgarzy w fatalnym stylu przegrali mecz o trzecie miejsce na mundialu w USA, wypalił z armaty w kierunku selekcjonera Dymitara Panewa: – Marny z niego taktyk, jeszcze słabszy psycholog. Miał tylko dobrych piłkarzy.

Co sądził o Louisie van Gaalu, który w latach 90. był tym, który wydobył maksimum potencjału z młodzieży Ajaksu i z triumfem w Pucharze Europy na koncie przychodził objąć Barcelonę? – Łeb to on ma wielki, ale mózg malutki.

Cruyff? – Dobry trener, ale uparty jak osioł.

Holender – Cruyff, nie van Gaal – na długo nim został porównany przez Stoiczkowa do osła, a także oskarżony o promowanie swojego syna na siłę, stał się dla Bułgara wzorem. – Gdy byłem mały oglądałem w telewizji, jak Johann Cruyff w blasku fleszy podnosił Złotą Piłkę. Śniłem, że spotka mnie to samo – opowiadał, kiedy sam sięgał po to najbardziej prestiżowe indywidualne trofeum w futbolu w grudniu 1994 roku.

Roku słodko-gorzkiego, bo naznaczonego naprawdę dużymi rozczarowaniami. Najpierw w przegranym 0:4 finale Ligi Mistrzów, który był symbolicznym końcem wielkiego Dream Teamu Cruyffa. Później na wspomnianych już mistrzostwach świata, kiedy piękny sen Bułgarii został przerwany brutalnie w dwóch ostatnich spotkaniach. I o ile w meczu o brąz Szwedzi zwyciężyli bezdyskusyjnie, to już półfinał z Włochami nosił znamiona skandalu. Przed turniejem Stoiczkow wypowiedział słynne „Bóg jest Bułgarem”, wtedy zapytany o to stwierdził: „Bóg nadal jest Bułgarem, ale sędzia był Francuzem”.

Stoiczkow był krewki – podczas pobytu w Barcelonie sędziowie pokazali mu czerwoną kartkę jedenaście razy. Ale Stoiczkow był przede wszystkim piekielnie dobrym piłkarzem. Chciał wygrywać wszystko, niezależnie czy chodziło o finał Pucharu Europy, czy o treningową gierkę. W 1990 roku wygrał Złotego Buta dla najlepszego strzelca Europy, na mundialu został królem strzelców, otrzymał za niego Brązową Piłkę i nominację do jedenastki turnieju. Gdyby próbować wymienić wszystkie jego indywidualne wyróżnienia jednym tchem, można by zemdleć nie dochodząc nawet do połowy.

74. ROBERTO CARLOS

Roberto Carlos do dziś przeklina Roya Hodgsona, który w Interze Mediolan próbował zrobić z Brazylijczyka skrzydłowego.

Teoretycznie można stwierdzić, że angielski szkoleniowiec kombinował całkiem logicznie. No tak – dostał pod opiekę nieopierzonego w europejskich realiach 22-latka z Brazylii, z którego należało ulepić piłkarza. Carlos dysponował atomowym uderzeniem z dystansu, kapitalną szybkością. Był przebojowy, silny i miał zmysł do gry kombinacyjnej, a do tego znakomicie dośrodkowywał piłkę. Wydawał się idealnym materiałem na bocznego pomocnika. Sęk jednak w tym, że Brazylijczyk nie miał zamiaru godzić się na zmianę pozycji. – Roy Hodgson zniszczył mnie w Interze, kazał mi grać w linii pomocy. Nie miałbym szans na grę w reprezentacji Brazylii i ominąłby mnie turniej Copa America 1997. On nie wiedział zbyt dużo na temat futbolu. I wcale nie chodzi mi o to, że się nie dogadywaliśmy.

Z perspektywy czasu Roberto Carlos może jednak błogosławić dzień, w którym spotkał na swojej drodze Hodgsona. Konflikt z angielskim szkoleniowcem pozwolił bowiem Brazylijczykowi na przeprowadzkę do Realu Madryt. W latach dziewięćdziesiątych przenosiny z Serie A do La Ligi wyglądały oczywiście na krok w tył w karierze, ale już wkrótce „Królewscy” powrócili na europejski tron, a na początku XXI wieku Carlos stał się jedną z twarzy galaktycznego projektu Florentino Pereza.

Lewa obrona stała się królestwem Brazylijczyka. Do dziś zresztą Roberto Carlos może uchodzić za symbol ofensywnie grającego bocznego defensora. Jasne, nie był pierwszym obrońcą, który zapuszczał się odważnie na połowę przeciwnika. Ale nikt nie robił tego wcześniej aż tak odważnie, z aż takim przytupem i rozmachem.

No i nigdy wcześniej żaden boczny obrońca nie łupał takich bramek z rzutów wolnych.

– Szczerze mówiąc, to wydaje mi się, że ta piłka nie powędrowałaby w światło bramki, gdyby nie podmuch wiatru – przyznał po latach zawodnik na łamach Sports Illustrated, komentując swoje niezapomniane trafienie przeciwko Francji. Ale udajemy, że tego nie usłyszeliśmy. Niech legenda tej bramki trwa nadal.

Summa summarum Roberto Carlos w barwach Realu Madryt spędził dekadę. Trzykrotnie zatriumfował w Champions League, do tego dorzucił między innymi cztery tytuły mistrza Hiszpanii. Z reprezentacją Brazylii dwukrotnie dotarł do finału mistrzostw świata, w 2002 roku sięgając po najcenniejsze piłkarskie trofeum. Dwa razy zdobył też Copa America. Pod względem trofeów – kariera właściwie kompletna. Zabrakło mu tylko Złotej Piłki w dorobku. W 2002 roku musiał jednak naturalnie uznać wyższość Ronaldo. Zajął w głosowaniu drugą lokatę. Też kapitalną, jak na lewego obrońcą.

– Odkąd Roberto Carlos dołączył do Realu Madryt, klub trzykrotnie zatriumfował w Lidze Mistrzów. Jego gole, podania i jego pasja odmieniły drużynę, natchnął swoich partnerów do lepszej gry – pisał John Carlin z Guardiana w 2002 roku. – Jego gra w defensywie wyraźnie się z wiekiem poprawia i też stała się fundamentem sukcesów Realu. Może Raul jest ważniejszą postacią w szatni, może Hierro to kapitan, ale nikt nie potrafi przyćmić Roberto Carlosa. To on ma największy wpływ na drużynę. Jest wręcz niewiarygodne, że lewy obrońca może na boisku znaczyć tak wiele. Nigdy wcześniej boczny defensor nie dominował przebiegu gry do tego stopnia co Carlos. On w ciągu 10,5 sekundy potrafi stać się obrońcą, skrzydłowym i napastnikiem. Nie ma dziś bardziej ekscytującego zawodnika na świecie.

73. FRITZ WALTER

Naprawdę niewielu piłkarzy na świecie mogło się za życia pochwalić jednym z największych wyróżnień, jakie można sobie wyobrazić. Całym stadionem nazwanym ich imieniem.

Fritz Walter był jednym z nielicznych.

Historia głosi, że podczas II wojny światowej, konkretnie w jej ostatnich latach, Walter został wezwany do służby wojskowej i jego losy potoczyły się tak nieszczęśliwie, że miał zostać zesłany do łagru. W tamtym czasie zaledwie jeden na dziesięciu wywiezionych w takie miejsce Niemców miał dość szczęścia, by wrócić do domu.

To uśmiechnęło się jednak do Waltera jeszcze nim trafił do obozu pracy. Gdy oczekiwał w obozie przejściowym, zdarzało mu się kilka razy wziąć udział w meczach pomiędzy więźniami. Wpadł w oko węgierskim strażnikom, którym udało się przekonać Sowietów, że Walter nie jest Niemcem, a Austriakiem. I że tym samym powinien zostać odesłany z powrotem na zachód.

A że los jest figlarzem, to kilkanaście lat później Walter rozegrał znakomite spotkanie w finale mistrzostw świata przeciwko… Węgrom. Odbierając im szybko zdobyte prowadzenie, a wraz z nim – szansę na największy sukces w historii madziarskiej piłki.

To był szalony mecz. A raczej szalone dziewiętnaście minut. Po ośmiu Węgrzy prowadzili już 2:0, nie minął kolejny kwadrans, a już było 2:2. Walter dośrodkował z rzutu rożnego, z piłką minęli się wszyscy rywale mogący w którymś momencie przeciąć jej tor lotu, nie zrobił tego zaś Helmut Rahn, zdobywając pierwszą spośród dwóch swoich bramek tamtego dnia.

Walter mógł jako pierwszy niemiecki kapitan ucałować i wznieść ku niebu Puchar Julesa Rimeta. I on, i Rahn znaleźli się później w najlepszej jedenastce turnieju w Szwajcarii. Skalę sukcesu, jakim było odwrócenie losów meczu z Madziarami najlepiej pokazuje fakt, że w drużynie gwiazd 6 na 11 pozycji obsadzili wtedy właśnie Węgrzy: Grosics, Bozsik, Hidegkuti, Czibor, Puskas i Kocsis.

Dwa lata później Walter zrezygnował z gry w narodowych barwach. Ale jako że następców podobnej klasy nie było widać na horyzoncie, selekcjoner Sepp Herberger robił, co mógł, by przekonać Waltera do zmiany decyzji. Udało się na trzy miesiące przed kolejnym mundialem, który Niemcy zakończyli tym razem na półfinale. Mało tego – Herberger odezwał się do Waltera również i po upływie kolejnych czterech lat.

Będący jednak od dwóch wiosen poza futbolem, 40-letni wówczas zawodnik nie dał się namówić po raz drugi.

Koszulka reprezentacji Niemiec była jedną z zaledwie dwóch, jakie podczas całej seniorskiej kariery zakładał Walter. Nigdy bowiem nie opuścił FC Kaiserslautern – stąd nikt nie miał w 1985 roku wątpliwości, że stadion Czerwonych Diabłów powinien nosić imię Fritza Waltera. Choć spływały dla niego oferty z wielkich klubów – między innymi od najlepszych ekip z Hiszpanii – on wybrał stabilizację, do której namawiała go żona włoskiego pochodzenia, nomen omen Italia. – Patrzyła na mnie i mówiła: ty nie chcesz odchodzić. Jeśli masz być szczęśliwy, musisz zostać w Kaiserslautern. Są w życiu rzeczy, których nie da się kupić – wspominał.

Swoją grę dla Lautern zakończył z 306 bramkami w 379 spotkaniach. Jak opisał go w 2000 roku „The Independent”, Walter „był ofensywnym pomocnikiem nim pomoc jako formacja w ogóle została wymyślona”.

72. ANDREA PIRLO

Trudno znaleźć lepsze określenie Pirlo niż to już nadane. Il Maestro.

Zawodnik, którego geniusz doceniało się w pełni, gdy widziało się go z wysokości trybun. Jeden z najbardziej eleganckich piłkarzy, jakiego widział futbol.

W piłkę wcale grać nie musiał. I bez tego miałby zapewnione opływające w dostatki życie. Może również dlatego był tak dobry. Nie ciążyła na nim żadna presja. Gdyby pewnego dnia obudził się i postanowił, że kopanie balona zaszytego w skórę już go nie bawi, mógł wybrać numer do ojca i pracować w zbudowanej przez niego firmie z branży stalowej.

Ale futbol bawił go bardzo długo. Gdy nie trenował, oddawał się swojej ulubionej rozrywce – PlayStation. Zawsze wybierał Barcelonę, podobnie jak jego najczęstszy przeciwnik, Alessandro Nesta. Nigdy nie było nam jednak dane dowiedzieć się, czy Pirlo potrafiłby dyrygować grą Barcy poza PlayStation. Adriano Galliani jednak ani myślał puścić go do drużyny Pepa Guardioli, gdy ten wypytywał o jego usługi w 2010 roku. Odmowę usłyszeli też wysłannicy Realu Madryt zaraz po zdobyciu przez Pirlo tytułu mistrza świata cztery lata wcześniej.

Odszedł dopiero w 2012 roku do Juventusu. Przypadek, że w sezonie 2011/12 – ostatnim Pirlo na San Siro – Milan zajął najwyższą pozycję w lidze aż po dziś dzień? Że w siedmiu ostatnich sezonach z tym artystą środka pola Rossoneri byli na ligowym podium pięć razy, a w siedmiu po jego odejściu – zaledwie raz? No raczej nie.

A Pirlo szczęście znalazł w Juventusie, gdzie za grosze Beppe Marotta i jego ekipa zbudowali drugą linię, jakiej zazdrościła Starej Damie cała Europa. Z Pirlo pociągającym za sznurki, z Pogbą dającym nieprzewidywalność i wielką siłę, z niezmordowanym wojownikiem w osobie Arturo Vidala.

Udało się tej bandzie dojść aż do finału Ligi Mistrzów, gdzie jednak trafiła na barceloński walec z trio MSN w szczytowej formie.

Ale tak jak wielu kolegów z Juve nie znało smaku zwycięstwa w Champions League, tak Pirlo doskonale wiedział, jak ono smakuje. Zaznał go w pierwszej dekadzie XXI wieku z Milanem dwukrotnie. Z inną drugą linią, którą wymienia się wśród najbardziej legendarnych w historii piłki. Seedorf, Gattuso, Rui Costa i Pirlo za pierwszym, Seedorf, Ambrosini, Gattuso, Kaka i Il Maestro za drugim.

71. GUNNAR NORDAHL

Średnia 0,77 bramki na mecz – takim dorobkiem nie mogą się pochwalić nawet najwięksi napastnicy w dziejach Serie A. I wydaje się, że rekord Gunnara Nordahla długo pozostanie nienaruszony.

Szwedzki super-snajper stanowił centralną postać legendarnego tercetu GRE-NO-LI. Chodzi rzecz jasna o trzech Szwedów – Grena, Liedholma i właśnie Nordahla – którzy w latach pięćdziesiątych minionego stulecia stanowili o sile AC Milanu, a wcześniej osiągali również znaczące sukcesy w ojczyźnie. Nordahl był spośród tej trójki zdecydowanie najbardziej bramkostrzelnym zawodnikiem. Dość powiedzieć, że cztery razy został królem strzelców szwedzkiej, a pięć razy włoskiej ekstraklasy. Do tego dołożył również tytuł najlepszego strzelca Igrzysk Olimpijskich w 1948 roku gdzie, gdzie Szwedzi w wielkim stylu sięgnęli po złote medale. Niestety, transfer do Włoch uniemożliwił mu dalsze występy w narodowych barwach, co pozbawiło Szwecję co najmniej jednego medalu na mistrzostwach świata.

Gunnar, znany w Italii pod przydomkiem Il Pompiere, czyli „Strażak”, futbolówkę do siatki potrafił regularnie parkować wszędzie. Niezależnie od rangi zawodów i barw klubowych. Pole karne było jego królestwem. Choć trzeba dodać, że bardzo wiele goli ustrzelił także po efektownych rajdach.

Skąd jednak ksywa „Strażak”? Czemu nie „Bombardier” czy coś w tym stylu? Ano stąd, że Nordahl… po prostu był strażakiem. Zajmował się tym jeszcze podczas szwedzkiego etapu swojej kariery. W skandynawskim państwie nie istniał wówczas sport zawodowy, więc piłkarze, nawet wielcy gwiazdorzy, musieli jakoś zarabiać na życie. Nordahl gasił pożary. Nie może zatem dziwić, że skusił się na ofertę Milanu. We Włoszech napastnik był prawdopodobnie przez pewien czas najlepiej opłacanym zawodnikiem w Europie.

George Raynor, wieloletni selekcjoner reprezentacji Szwecji, powiadał o Nordahlu: – To nie był wyjątkowo utalentowany piłkarz. Na treningach nie wyróżniał się umiejętnościami na tle kolegów. Ale był urodzonym strzelcem. Miał w sobie tę instynktowną umiejętność ustawiania się zawsze w odpowiednim miejscu. A wykorzystywać sytuacje bramkowe potrafił z zamkniętymi oczami.

70. ZIZINHO

Brazylijscy kibice pewnie nigdy się nie nauczą w pełni doceniać dorobku Zizinho.

Jest on bowiem jednym z głównych bohaterów niesławnego Maracanazo, czyli finału mistrzostw świata z 1950 roku, który miał być największym triumfem w dziejach brazylijskiego futbolu, a okazał się najboleśniejszą klęską Canarinhos. Ekipa z Kraju Kawy, choć pewna zwycięstwa, na oczach dwustu tysięcy kibiców poległa w konfrontacji z Urugwajem. Zizinho w finale właściwie nie zaistniał. Pokpił mecz, podobnie zresztą jak wszyscy jego koledzy z zespołu. Wybrano go wprawdzie najlepszym zawodnikiem turnieju, ale trudno uwierzyć, by w jakikolwiek sposób mogło to Brazylijczyka pocieszyć. Indywidualne laury to w futbolu tylko miły dodatek. Gra się dla zespołowych trofeów.

On i jego koledzy po porażce w finale musieli się zresztą długimi tygodniami ukrywać przed światem. Wyjście na ulicę mogłoby się dla nich zakończyć tragicznie. Choć, mimo wszystko, trzeba odnotować słowa, które podczas mistrzostw wydrukowała La Gazzetta dello Sport: – Zizinho to Leonardo da Vinci piłki nożnej. Boisko jest dla niego płótnem, a nogami tworzy dzieła sztuki.

Zizinho, a właściwie Thomaz Soares da Silva, przyszedł na świat w 1921 roku i jeszcze jako nastolatek wyrósł na jedną z największych, o ile nie po prostu największą piłkarską gwiazdę w Rio de Janeiro. W 1939 roku utalentowany chłopak dostał szansę debiutu w słynnej ekipie Flamengo, której największą gwiazdą był wtenczas Leonidas – bohater mundialu z 1938 roku. Starszy z Brazylijczyków opuścił pole gry w końcówce sparingowego spotkania, a trener Flamengo postanowił przez kilkanaście minut obejrzeć w akcji Zizinho. Nastolatek nie pozostawił najmniejszych wątpliwości odnośnie tego, czy nadaje się do pierwszego zespołu. Zdobył dwie bramki i przyćmił Leonidasa. Szybko się okazało, że jest piłkarzem jeszcze zdolniejszym od swojego kultowego poprzednika.

W barwach ekipy Rubro-Negro ofensywny pomocnik grał aż do feralnego 1950 roku. Wówczas Flamengo postanowiło się go pozbyć, bez żalu oddając swoją gwiazdę do drużyny lokalnych rywali – Bangu. Zizinho w nowych barwach nie spuścił oczywiście z tonu, choć czuł się zdradzony i potraktowany w sposób okrutny. Na wysokim poziomie grał przez całą dekadę lat pięćdziesiątych.

Nigdy nie dostał jednak możliwości, by zrehabilitować się w narodowych barwach podczas mundialu. Nie pojechał ani na turniej w 1954, ani 1958 roku. Prawdopodobnie dlatego, że miał za długi jęzor i pozwalał sobie na otwartą krytykę niektórych posunięć brazylijskiej federacji piłkarskiej. W środowisku traktowano go zresztą często jako dziwaka, ponieważ nigdy nie trzymał się blisko z kolegami z zespołu. Więź przyjaźni połączyła go tylko z tymi zawodnikami, z którymi dzielił rozpacz po finale z 1950 roku. – Zizinho przez całe życie cierpiał, że kojarzy się go głównie z tą klęską – przyznał jeden z przyjaciół Brazylijczyka na łamach Guardiana. Sam Zizinho powiedział zresztą, że w rocznicę przegranego finału nie odbiera telefonów, bo nie ma już ochoty wysłuchiwać pytań o Maracanazo.

„Mistrz Ziza”, jak często nazywano ofensywnego pomocnika, wyróżniał się analitycznym podejściem do futbolu. W swojej autobiografii („Mestre Ziza – verdades e mentiras no futebol”) przedstawił mnóstwo ciekawych spostrzeżeń odnośnie gry w drugiej linii. – W Brazylii pomocnik ustawiony przed obrońcami, który ma pod kontrolą 70% akcji zespołu, był zwykle przewidziany do destrukcji. A przecież to właśnie on powinien odpowiadać za kreację.

Nic zatem dziwnego, że Zizinho – piłkarz jednocześnie błyskotliwy pod względem techniki, jak i pomyślunku – stał się największym piłkarskim idolem samego Pele.

– Był zawodnikiem kompletnym. Grał w pomocy, ataku. Strzelał bramki, ale potrafił też kryć. Trafiał do siatki głową, choć sam również dośrodkowywał piłkę – zachwycał się „Król Futbolu”. – To najlepszy z brazylijskich piłkarzy, który nigdy nie zdobył mistrzostwa świata.

69. NILS LIEDHOLM

28 maja 1958 roku, słynny stadion Heysel w Brukseli.

Właśnie dobiegł końca finał Pucharu Europy. Zawodnicy Realu Madryt świętują trzeci z rzędu trumfy w tych rozgrywkach. Tym razem w pokonanym polu udało im się pozostawić AC Milan. „Królewscy” przegrywali najpierw 0:1, potem 1:2, ale ostatecznie zdołali przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść dzięki trafieniu Francisco Gento w dogrywce.

Największy gwiazdor madryckiej ekipy, Alfredo Di Stefano, zbliżył się do zrozpaczonego lidera Rossonerich, Nilsa Liedholma. Di Stefano miał ponoć świadomość, że w tym meczu triumf należał się Milanowi, a on i jego koledzy mieli więcej szczęścia niż rozumu, że udało im się koniec końców zgarnąć puchar. Fakt – Real przeważał jeśli chodzi o posiadanie piłki, oddawał też sporo strzałów, ale to mediolańczycy kreowali sobie znacznie bardziej klarowne sytuacje podbramkowe. Gdyby w porę zabili wynik, byłoby pozamiatane. Los Blancos by się po prostu nie pozbierali.

Di Stefano chciał docenić wspaniały występ Liedholma i zaproponował wymianę koszulek. Szwed odparł ponuro: – Zatrzymaj swoją koszulkę. Po latach i tak nikt nie będzie pamiętał, jak ten mecz wyglądał. Liczy się tylko to, że zwyciężył Real Madryt.

Smętne proroctwo Szweda było jednak trochę przesadzone. Został on bowiem kilka lat temu wybrany najwybitniejszym szwedzkim zawodnikiem stulecia. Ktoś tam zatem wciąż o jego legendarnych wyczynach pamięta, nawet jeżeli nie przełożyły się one ostatecznie na triumf w Pucharze Europy. Tym bardziej że Liedholm – fenomenalny rozgrywający, specjalista od precyzyjnych przerzutów, krosowych podań i podkręconych dośrodkowań – sukcesów ma w na koncie bez liku.

Jako zawodnik IFK Norrköping zdominował mocną w latach czterdziestych ligę szwedzką, po przeprowadzce do Milanu regularne triumfował natomiast w Serie A. Do tego dorzucił także złoty medal Igrzysk Olimpijskich z 1948 roku i drugie miejsce na mundialu dekadę później.

W finale rozegranym na szwedzkim stadionie Råsunda lepsza od gospodarzy okazała się reprezentacja Brazylii, w której brylowali Vava, Didi, Garrincha i Pele.

Prawie 36-letni Liedholm już w czwartej minucie spotkania wyprowadził Szwedów na prowadzenie, lecz summa summarum Canarinhos zatriumfowali 5:2. Byłoby zresztą zapewne u Nilsa więcej tych międzynarodowych sukcesów, ale przez jakiś czas przepisy nie pozwalały mu na reprezentowanie narodowych barw. We Włoszech stał się on bowiem profesjonalnym piłkarzem, a szwedzkie reguły dopuszczały do gry w kadrze tylko sportowców-amatorów.

Tymczasem Liedholm – nazywany w Italii „Baronem” ze względu na małżeństwo z przedstawicielką dawnej włoskiej szlachty – był profesjonalistą w każdym calu. Jako jeden z niewielu piłkarzy swojej generacji przykładał olbrzymią wagę do przygotowania motorycznego – szybkość i wytrzymałość nie wynikała u niego z naturalnych predyspozycji, została wypracowana podczas żmudnych sesji treningowych. Szwed katował się biegami na długich i krótkich dystansach, był generalnie wziętym lekkoatletą. Niektórzy z jego kolegów pukali się w czoło, gdy Liedholm samotnie śmigał wokół boiska, ale szybko do nich dotarło, że właśnie w tym tkwi sekret jego długowieczności i znakomitej formy.

Co ciekawe – tak nowoczesne podejście do futbolu nie przeszkodziło Liedholmowi w korzystaniu z usług… czarnoksiężnika. Szwed po odwieszeniu butów na kołku zajął się trenerką i wiele decyzji konsultował ze swoim zaufanym magikiem. Ten podpowiadał mu rozmaite posunięcie, które wyczytał z układu gwiazd albo wypatrzył w szklanej kuli.

Szkoda tylko, że magicznego wsparcia zabrakło „Baronowi” w 1958 roku. Gdyby nie dwie dotkliwe porażki w finałach najważniejszych piłkarskich imprez, pewnie byśmy go dzisiaj rozważali jako kandydata do jeszcze wyższej lokaty w zestawieniu.

68. MICHAEL LAUDRUP

Do eliminacji mistrzostw świata 1978 Duńczycy są losowani z ostatniego koszyka. Prowadzi ich Kurt Nielsen. Gość, który nie ma w domu telefonu i który do analizy rywala podchodzi podobnie jak Smuda podczas Euro 2012 do tej przygotowanej przez Huberta Małowiejskiego. Jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej w ogóle to nie selekcjoner, a specjalna komisja wybierała skład reprezentacji.

Gdyby ktoś duńskiemu kibicowi futbolu powiedział, że za kilka lat będzie oglądać jedną z najbardziej ekscytujących ekip w dziejach piłki reprezentacyjnej, mógłby zareagować tylko w jeden sposób. Wymownym gestem pukania się palcem w czoło.

Nie było tak, że Duńczykom brakowało piłkarskich talentów. Nie, Allan Simonsen w 1977 roku dostał przecież Złotą Piłkę, Per Rontved był w Bundeslidze nazywany drugim po Beckenbauerze na swojej pozycji, Frank Arnesen i Soren Lerby byli niezwykle istotni w mocnym Ajaksie. Potrzeba było jednak inteligentnego gościa, który zlepi z tego spójną całość.

Tego Duńczycy odnaleźli w Niemcu Seppie Piontku. Poprawę było widać bardzo szybko. Dania nie zakwalifikowała się na mundial w 1982, ale była jedynym zespołem, który pokonał Włochów po drodze do mistrzostwa świata. Miała jednak wrócić mocniejsza. A to dlatego, że pojawił się zawodnik, którego podłoga była dla większości sufitem. Michael Laudrup.

– Rozumieliśmy się bez słów. Trener Sepp Piontek grał jednym napastnikiem, mną, a Laudrup poruszał się za moimi plecami. Ja byłem tym bardziej fizycznym, on – finezyjnym. Miał dużą dowolność, mógł schodzić na lewo, na prawo, atakować ze środka. To ja przyjmowałem na ciało wszystkie ataki obrońców, wszystkie wślizgi, żeby zrobić mu miejsce. A on odwdzięczał się doskonałymi podaniami. Myślę, że tylko z Lubańskim nawiązałem podobną nić porozumienia do tej, jaką miałem z Michaelem – wspominał w wywiadzie dla Weszło Preben Elkjaer Larsen.

I choć Piontek uwielbiał dyscyplinę, ci dwaj – Elkjaer i Laudrup – byli u niego zwolnieni z obowiązków defensywnych. Wszystko po to, by pod bramką rywala tryskali energią. „The Times” nazwał jadących na Euro 1984 graczy Piontka przerażającą siłą, Bryan Robson umieścił Duńczyków połowy lat 80. w jednym szeregu z niesamowitą Brazylią z 1970 i zadziwiającą świat futbolem totalnym Holandią.

Tamten zespół nie doczekał się jednak spełnienia. Wychodził z grupy i na mistrzostwach Europy, i na mundialu dwa lata później, ale dwukrotnie dawał się ogrywać Hiszpanii.

Dla wielu 1:5 z 1986 to był koniec marzeń o wielkim reprezentacyjnym sukcesie. Ale nie dla Laudrupa, który miał całą karierę przed sobą. Swoją szansę jednak przeleżał na wakacjach. Na kolejny wielki turniej Duńczyków – Euro 1992 – miał pojechać z renomą jednego z najlepszych piłkarzy świata. Należącego do siejącego postrach w Hiszpanii i Europie tercetu stworzonego z Romario i Christo Stoiczkowem.

Jak tamta historia się zakończyła, wszyscy wiemy. Duńczycy wskoczyli na Euro za Jugosławię, wyeliminowaną z powodu przekroczenia przez wojska granicy z Bośnią, po czym ku zaskoczeniu wszystkich sięgnęli po złoto. Bez Laudrupa.

– Czy żałuję? Jasne, że tak. Wspaniałym byłoby podnieść ten puchar – mówił wielokrotnie.

Brak wielkiego triumfu w piłce reprezentacyjnej odbił sobie Laudrup nie raz i nie dwa na arenie klubowej. W tym samym roku, kiedy Dania sięgała po największe zwycięstwo w dziejach tamtejszej piłki, Michael wygrywał z Barceloną Puchar Europy. Pięć razy z rzędu był mistrzem Hiszpanii – cztery razy z Barceloną, raz z Realem. Dwukrotnie wybierano go też najlepszym zawodnikiem Primera Division.

No i co tu dużo mówić – odpalcie sobie kompilację zagrań tego duńskiego eleganta, jeśli nie mieliście okazji oglądać go podczas jego kariery. Kiwka, mięciutkie zagrania za linię obrony, prostopadłe piłki na wybiegającego partnera, uderzenia z dystansu – mocne, techniczne. Miał wszystko, czego oczekiwać można od playmakera. Nic dziwnego, że znajdował zatrudnienie w najlepszych klubach kontynentu. W Juventusie lat 80., w Barcelonie Cruyffa, w Realu Madryt, wreszcie w Ajaksie.

Pep Guardiola mówił: – To najlepszy zawodnik na świecie. Nie wiem, jak to możliwe, że nie dostał nagrody dla najlepszego piłkarza.

W podobnym tonie wypowiadał się zresztą gros szczęśliwców, którzy mieli okazję dzielić szatnię z Laudrupem.

67. GIACINTO FACCHETTI

Nie byłoby wielkich sukcesów Grande Interu w latach sześćdziesiątych, gdyby nie Giacinto Facchetti. Po prostu.

Oczywiście architektem tego zespołu był wybitny szkoleniowiec, Helenio Herrera. Oczywiście gwiazdami ofensywy byli Sandro Mazzola i Luis Suarez. Oczywiście opaskę kapitańską nosił na ramieniu Armando Picchi. Wszystko to prawda. Ale prawdą jest również, że to właśnie Facchetti stanowił spoiwo słynnego systemu taktycznego zwanego catenaccio, który pozwolił Interowi Mediolan odnosić olbrzymie sukcesy na europejskiej arenie. Dwa triumfy w Pucharze Europy z rzędu mówią tu same za siebie.

Facchetti w barwach Nerazzurrich spędził właściwie całą karierę, nie licząc czasów juniorskich. Zadebiutował w barwach Interu w 1960 roku i nieprzerwanie reprezentował jego barwy do roku 1978. Włoch zapisał się na kartach historii futbolu jako jeden z najwybitniejszych bocznych obrońców. Na boisku wyprawiał rzeczy, które wprawiały w osłupienie obserwatorów. Nie chodzi tu nawet o maestrię techniczną, bo od efektownych zagrań byli akurat w Interze inni zawodnicy. Jednak sam sposób, w jaki Facchetti poruszał się po murawie budził głęboki szok. Włoski defensor potrafił zbiec ze skrzydła do środka boiska, by wesprzeć partnerów w rozegraniu akcji albo poszukać strzału na bramkę. Często opuszczał strefę na dłuższą chwilę, by zagościć w okolicach pola karnego przeciwnika.

W latach sześćdziesiątych po prostu nikt tak w Italii i w ogóle w Europie nie grał. Ba, tego rodzaju zachowania stały się wśród bocznych obrońców normą tak naprawdę dopiero w tym stuleciu.

– Obrońca musi być w stanie bronić. To ważne by pomagać w ataku i stwarzać przewagę liczebną, ale obrońca musi mieć wszystko zorganizowane. Jeśli nie umiesz tego zrobić, jesteś tylko skrzydłowym – podkreślał jednakowoż Włoch. „Tylko skrzydłowym” – wymowne i mocno akcentujące, jak ważną rolę pełnił Facchetti w układance Herrery. On nie był jakimś tam skrzydłowym. Był bocznym defensorem.

Facchetti zasłynął również jako zawodnik niezwykle elegancki. Choć nie stronił od wślizgów, obejrzał w swojej karierze tylko jeden czerwony kartonik. Sędzia wyrzucił go z boiska za ironiczne komentarze odnośnie własnej pracy.

Słodko-gorzki przebieg miała natomiast reprezentacyjna kariera Włocha. Facchetti wraz z reprezentacją Italii zatriumfował w dość kontrowersyjnych okolicznościach podczas mistrzostw Europy w 1968 roku, ale nie udało mu się podobnego sukcesu osiągnąć na mundialu. Bez wątpienia największym rozczarowaniem był dla Włochów turniej z 1966 roku, gdy Squadra Azzurra poległa w fazie grupowej, ustępując pola reprezentacjom Związku Radzieckiego i… Korei Północnej. Facchetti był do tego stopnia wstrząśnięty swoją fatalną postawą na turnieju, że wystosował list otwarty do angielskich kibiców. Przeprosił ich za swoje nieudane występy, bo miał świadomość, że brytyjskie media zapowiadały go jako najlepszego obrońcę na świecie.

Lepiej poszło Włochom na mundialu w Meksyku. W 1970 roku Italia poległa dopiero w finałowej konfrontacji z Brazylią. Wcześniej Włosi pokonali natomiast po dogrywce Niemców 4:3, a spotkanie zostało wówczas okrzyknięte przed media „Meczem Stulecia”. Jednak zdobyć złota się Włochom nie udało. Po porażce z Brazylią Facchetti zachował jednak klasę. Z pełnym przekonaniem pogratulował rywalom znakomitego występu. – Dzisiaj byli od nas lepsi. Ale my i tak możemy być z siebie dumni.

– Facchetti był kapitanem naszego pokolenia – wspominał Dino Zoff. Sandro Mazzola dodał: – Był wielką postacią na boisku i poza nim. Był wspaniałym kolegą z zespołu i autorytetem w drużynie. Był zawsze gotowy do walki. Był wielki.

66. GÜNTER NETZER

– Podczas meczu umiem zrobić coś wyjątkowego w niecodziennych okolicznościach.

Skromność nie była największą zaletą Guntera Netzera, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Kreował siebie na bad boya, jego imidż przypominał bardziej wizerunek kreowany przez gwiazdy rocka, aniżeli przez piłkarzy. Z tymi pierwszymi łączyło go to, jak bardzo kochał dawać show.

W czerwcu 1973 na scenę w Düsseldorfie skierowane były oczy całych piłkarskich Niemiec. Oto w finale krajowego pucharu miały się tam zmierzyć Borussia Mönchengladbach i FC Köln. Jakim szokiem było dla kibiców Gladbach, gdy podczas wyczytywania wyjściowych jedenastek spiker nie wymówił nazwiska Netzer, to można sobie tylko wyobrażać. Pomocnik od dziesięciu lat stanowił o sile drugiej linii Źrebaków i oto w starciu tak prestiżowym Hennes Weisweiler podejmuje decyzję, by usadzić swojego gwiazdora na ławce.

Weisweiler wiedział jednak coś, co wciąż pozostawało zakryte dla kibiców i ekspertów. Za kilka dni Netzera miało w Borussii już nie być. Perspektywa gry w Realu Madryt okazała się zbyt kusząca, by pomocnik mógł się zdecydować na rozpoczęcie drugiej dekady w Gladbach.

A że Netzer był człowiekiem bardzo dumnym, to gdy Weisweiler w przerwie zwrócił się do swojego gwiazdora z pytaniem, czy zechciałby jednak pożegnać się z kibicami ostatnim wielkim występem, odmówił. Zgodził się dopiero gdy jednego z jego kolegów zaczęły łapać skurcze. Spojrzał na trenera i powiedział: „teraz mogę wejść”.

Pięciu kontaktów z piłką potrzebował, by zostać bohaterem.

Najpierw sugestywnym balansem ciała „strząsnął” kryjącego go zawodnika, ruszył w kierunku środka pola i zagrał do prawej strony, jednocześnie ruszając w kierunku pola karnego. Jeśli podanie od Rainera Bonhofa było perfekcyjne, to co powiedzieć o finiszu tej akcji? Netzer uderzył swoją słabszą lewą nogą bardzo mocno, tuż pod poprzeczkę, nie dając bramkarzowi Kolonii szans na reakcję.

W Realu nigdy takiego statusu, jak w Borussii, zdobyć mu się nie udało. W Madrycie liczyli na to, że Netzer będzie odpowiedzią na Johana Cruyffa, ale aż tak wysokiej piłkarskiej klasy nie prezentował. Podczas gdy w Niemczech był wybierany do drużyny sezonu przez siedem lat z rzędu, dwa razy nagradzany zostawał tytułem piłkarza roku, zapracował sobie też na drugie miejsce w plebiscycie Złotej Piłki, w Hiszpanii odnosił sukcesy drużynowe, ale indywidualnych już nie. Dwa razy wygrał ligę, dwa razy krajowy puchar.

Zdecydowanie największymi osiągnięciami były jednak te z reprezentacją Niemiec. W dwa lata został mistrzem świata i Europy, grając o prymat na Starym Kontynencie zapracował sobie na nominację do drużyny turnieju. W finale od jego uderzenia w poprzeczkę zaczęła się szybka seria trzech strzałów na bramkę Lwa Jaszyna zakończona trafieniem na 1:0 przez Gerda Müllera.

Oprócz tego, że znakomitym zawodnikiem, Netzer był też złotousty.

Kilka przykładów?

O swojej niechęci do zagrywania piłki głową: – Uważałem zagrania głową za podobne do zagrań ręką.

O obozach treningowych przed sezonem: – Sprawiały, że zaczynałem się zastanawiać, czy nie zawiesić butów na kołku.

O boiskowych relacjach: – Słupek jest przyjacielem bramkarza. Takim, na którym nie można polegać.

I, na koniec, odkrywczo o prawach rządzących futbolem: – Większość meczów, które zakończyły się wynikiem 1:0, została przez kogoś wygrana.

65. JOHAN NEESKENS

W Barcelonie nazywano go Johan Segon, czyli Johan Drugi. Ponieważ palma pierwszeństwa zawsze należała tam i należeć będzie do Johana Cruyffa. I chyba ta ksywka w pewnym sensie podsumowuje karierę Johana Neeskensa, który zwykle pozostawał w cieniu swojego słynnego imiennika, rodaka i boiskowego partnera. Jednak znajdować się w cieniu Cruyffa to przecież żadna ujma i żaden wstyd. Tym bardziej że Neeskensowi zdarzało się jednak od czasu do czasu z tego cienia wyskakiwać  i samemu również zgarniać poklask oraz uznanie.

Do Ajaksu Amsterdam trafił w 1970 roku na życzenie samego Rinusa Michelsa. Uchodził wtedy za zdolnego prawego obrońcę. Legendarny szkoleniowiec miał jednak na nastoletniego zawodnika inny pomysł. Przestawił Neeskensa do środka pola i uczynił z niego jednego z pierwszych pomocników, wobec których można używać angielskiego określenia box-to-box. – Był jak kamikadze, ruszał do boju w pierwszej linii – opowiadał Bobby Haarms, wieloletni pracownik Ajaksu. – Kiedy usłyszał polecenie, wykonywał je z pełnym zaangażowaniem.

Neeskens na boisku robił po prostu wszystko. Był jednym z najbardziej totalnych zawodników w świecie totalnego futbolu. Bronił, dogrywał, asystował, strzelał. Stanowił idealne uzupełnienie i zabezpieczenie dla Cruyffa. – Był uwielbiany, ale przede wszystkim dlatego, że jak nikt inny potrafił chronić kreatywnych piłkarzy – opowiadał Auke Kok, biograf Neeskensa.

W Ajaksie holenderski pomocnik wygrał wszystko, co tylko jest do wygrania. Mniej udana była już jego przygoda z Barceloną. Natomiast reprezentacja Holandii w latach siedemdziesiątych zachwyciła piłkarski świat, lecz ani razu nie zdobyła złotego medalu na wielkiej imprezie. W 1974 i 1978 roku kadra „Pomarańczowych” przegrała finałowe starcia na mundialach, w międzyczasie zajęła trzecie miejsce podczas mistrzostw Europy. Neeskens był częścią każdej z tych ekip. W 1974 roku wyprowadził nawet Holendrów na prowadzenie w finałowej konfrontacji z Niemcami. Wydawało się wówczas, że Oranje przejadą się po przeciwnikach, lecz gospodarze okazali się mocniejsi.

Neeskens zakończył mistrzostwa z pięcioma bramkami na koncie. Co też świadczy o tym, jak uniwersalnym był pomocnikiem. Z jednej strony – kiedy trzeba było zmasakrować rywala wślizgiem, ustawiał się w kolejce pierwszy. Z drugiej – gwarantował też jakość w ofensywie, a nawet w polu karnym przeciwnika.

Czy był równie znakomity jak Cruyff? Nie. Ale bardziej kompletny? Wydaje się, że tak.

Neeskens, notorycznie pytany o kompleksy względem Cruyffa, odparł w końcu: – Nie mam problemu z tym, że jestem drugim najlepszym zawodnikiem na świecie.

64. SEPP MAIER

Niewielu piłkarzy może o sobie powiedzieć, że zrewolucjonizowało rynek odzieży piłkarskiej w takim stopniu, jak zrobił to Sepp Maier. To on był pierwszym bramkarzem noszącym rękawice takie, jakimi znamy je dziś. W 1973 roku firma Reusch zdecydowała, że będzie on najbardziej kompetentnym człowiekiem, by opowiedzieć, czego dokładnie oczekuje od swojego sprzętu wysokiej klasy golkiper.

Tak wysokiej, że przez półtora dekady nie opuścił choćby jednego ligowego spotkania w barwach Bayernu. Jego rekord – 442 spotkania w Bundeslidze z rzędu – wydaje się być absolutnie nie do pobicia. A byłby on jeszcze bardziej imponujący, gdyby nie wypadek samochodowy, w którym Maier mógł stracić życie. Wracając z meczu towarzyskiego w burzy zderzył się z innym samochodem i przeżył tylko dzięki temu, że Uli Hoeneß zmusił lekarzy, by przeniesiono go do lepszego szpitala niż ten, w którym pierwotnie wylądował.

To właśnie za czasów Maiera Bayern był najpotężniejszy w swojej historii. Trzy razy z rzędu wygrywał Puchar Europy, cztery razy triumfował w lidze. Rywale nienawidzili Bawarczyków, co brało się przede wszystkim z zazdrości. To oni skupiali bowiem w jednym miejscu czołowych niemieckich zawodników. Franza Beckenbauera, Gerda Müllera, Uliego Hoeneßa, Karla-Heinza Rummenigge, czy właśnie Maiera. Nie raz i nie dwa zdarzały się wyzwiska, czy nawet akty agresji wobec piłkarzy FCB. Na łamach książki „Tor!” Uli Hesse wspomina kilka takich. Na przykład gdy fani Werderu nazywali „Kota z Anzig” gnojem, Gerda Müllera gównem, a Franza Beckenbauera szczynami. Albo kiedy kibice Oberhausen otoczyli zawodników udających się po spotkaniu do autokaru.

– To było jak jakiś lincz na Dzikim Zachodzie – wspominał Maier.

Ale bronić się potrafił. W Bremie sprowadził jednego z kibiców do parteru, gdy w Hannowerze jeden z bardziej krewkich miejscowych próbował mu przyłożyć parasolem, jednym szybkim ciosem błyskawicznie go spacyfikował.

Bronić dostępu do bramki też naturalnie umiał jak mało kto. Przez 390 minut w finałach Pucharu Europy (cztery mecze, w tym jeden zakończony dogrywką) puścił zaledwie jednego gola. Tylko Luis Aragones znalazł na niego sposób, ale nic to Atletico w 1974 nie dało. Poza tym, że udało się doprowadzić do rewanżu – w przypadku remisu po dogrywce regulamin nie przewidywał serii jedenastek. Ten już jednak naszpikowany gwiazdami Bayern wygrał 4:0.

Podobnie jak Netzer, również i Maier był podstawowym piłkarzem reprezentacji, która w latach 1972-74 sięgnęła po mistrzowskie tytuły na Euro i mundialu. On został wybrany najlepszym bramkarzem tego drugiego turnieju. Jedynym, który nie dał się pokonać żadnemu z napastników reprezentacji Polski, w słynnym meczu na wodzie we Frankfurcie.

63. OŁEH BŁOCHIN

Złota Piłka dla zawodnika z sowieckiej ekstraklasy? W czasach Johana Cruyffa, Franza Beckenbauera czy Paula Breitnera? Trzeba było naprawdę niezłego kozaka, żeby zademonstrować wyższość nad takim towarzystwem grając dla Dynama Kijów.

No i Ołeh Wołodymyrowycz Błochin właśnie takim kozakiem był.

Urodzony w Kijowie napastnik właściwie od samego początku swojej kariery związał się z miejscowym Dynamem. Reprezentował jego barwy przez niespełna dwadzieścia lat, z gigantycznymi sukcesami. Dynamo z Błochinem na czele aż osiem razy zgarnęło mistrzostwo Związku Radzieckiego, dorzucając też do tego dwa triumfy na europejskiej arenie, a konkretniej – w Pucharze Zdobywców Pucharów. Ukrainiec błyszczał także w reprezentacji, dla której zdobył aż 42 bramki. Co tu dużo mówić – demonstrował wielką klasę właściwie na wszystkich frontach. Wymiatał jako nieopierzony gwiazdorek, błyszczał jako doświadczony lider zespołu. Był absolutnie fundamentalną postacią dla znakomitego zespołu, który stworzył w Kijowie Walery Łobanowski.

– Pamiętam Błochina z meczu z Bayernem Monachium. Przed nim najwybitniejsi obrońcy w Europie. Beckenbauer i inni, sami mistrzowie świata – opowiadał Kote Makharadze, komentator sportowy. – W pobliżu żadnego partnera, nie nadążyli za akcją. Ale Oleg na nikogo się nie oglądał. Oszukał wszystkich obrońców. Cóż to był gol! To jest piłka nożna, to jest sztuka!

Błochina w układance Łobanowskiego trudno było właściwie przypisać do konkretnej pozycji. Można go nazwać po prostu napastnikiem, ale to nie odda pełnego rozmachu, z jakim Ukrainiec poruszał się po boisku. Nieprawdopodobne przyspieszenie pozwalało mu również na dokazywanie w bocznych sektorach boiska, a kapitalna technika użytkowa umożliwiała mu skuteczną grę bliżej koła środkowego. Krótko mówiąc – piłkarz-orkiestra. Prawdopodobnie jako sława byłaby znacznie większa, gdyby sowieccy zawodnicy mogli swobodnie rozwijać swoją karierę na Zachodzie, ale Błochin w europejskich pucharach wyczyniał takie cuda, że i tak stał się postacią dla futbolu legendarną.

Wystarczy zresztą poczytać reakcje europejskiej prasy po triumfie Dynama w finale Pucharu Zdobywców Pucharów w 1986 roku, żeby zrozumieć, jak wielkie wrażenie robił swoją grą Błochin i jego koledzy. Reporter L’Equipe stwierdził, że gra Dynama zapierała dech w piersiach, a Kijowianie podbili serca fanów na całym świecie. Pisano o „futbolu XXI wieku” i „piłce z innej planety”.

– Wyjątkowość naszego zespołu polegała na tym, że pracowaliśmy mocniej od innych. Satysfakcjonowało nad tylko pierwsze miejsce w lidze, ta świadomość nas napędzała – wspominał sam Błochin. A jak swojego najsłynniejszego podopiecznego zapamiętał Łobanowski?

– Był wyjątkowo utalentowanym piłkarzem. Wychował się w rodzinie sportowców, więc już jako dziecko zrozumiał, że talent to nawet nie jest połowa drogi do sukcesu – pisał trener w książce „Niekończący się mecz”. – Błochin dawał z siebie wszystko na treningu nie dlatego, że ktoś mu kazał, tylko żeby być w zgodzie z własnym sumieniem. Potrafił głośno zrzędzić na zbyt duże obciążenia, marudzić na żmudne treningi, ale na koniec i tak pracował najdłużej i najdokładniej z całego zespołu. Miał świadomość, że każda minuta spędzona na sali i na boisku zaprocentuje w przyszłości. Był w formie przez cały czas. Ponadto, towarzyszyło mu zawsze poczucie niedosytu. Złościł się na siebie i na partnerów. To nie zawsze podobało się publiczności. Uważano, że jest trochę bezczelnym zawodnikiem. Ale właśnie to ciągłe poczucie niezadowolenia zapewniało mu impuls do stałego rozwoju.

Kiedy Ukrainiec został nagrodzony Złotą Piłką, felietonista France Football – Jean-Philippe Réthacker – pokusił się o stwierdzenie, że Johan Cruyff ma godnego następcę. Trochę przesadził. Ale niech to będzie świadectwo, jak mocno w latach siedemdziesiątych Błochina ceniono.

62. PETER SCHMEICHEL

W 1992 roku FIFA wytrąciła Schmeichelowi i jego reprezentacji Danii – świeżo upieczonym mistrzom Europy – bardzo poważny atut z rąk. Niemal trzy dekady temu władze światowej piłki zdecydowały się na zmianę przepisów. Odtąd bramkarze nie mogli łapać piłki po celowym zagraniu jej nogą przez partnera. Właśnie w ten sposób Duńczycy frustrowali swoich przeciwników na Euro, w każdym meczu zyskiwali dzięki graniu przez Schmeichela kolejne minuty.

Zmiana była konieczna. Mundial 1990 był najmniej widowiskowym od lat, z najniższą średnią bramek na mecz. O kolejnym Euro już wspominaliśmy. Dziś grę na czas utożsamia się z chronieniem piłki w narożniku, kiedyś – jak w spotkaniu Rangersów z Dynamem Kijów – wyglądało to tak, że zawodnik (wtedy Graeme Souness) miał piłkę w środku boiska, po czym uświadamiając sobie, że zostało kilka sekund, grał ją przez całe boisko do golkipera. Ten chwytał futbolówkę w ręce, kolejnych kilka chwil udawało się tym sposobem rywalowi wyrwać.

1992 był przełomem, po którym nie każdy zawodnik – głównie mowa tutaj o defensywnych – się odnalazł. Dla Schmeichela była to zmiana problematyczna, choć sam później mówił, że to najlepsze, co spotkało futbol. Do końca kariery zdarzało mu się popełniać błędy w grze nogami, co jakiś czas wystawił piłkę rywalowi na strzał czy dał ją sobie odebrać. Nie można mu jednak zarzucić, że nie chciał nad swoją słabością pracować.

Duński golkiper z upodobaniem uczestniczył w sesjach treningowych zawodników z pola, co w tamtych czasach było nie lada awangardą. Jeszcze większym zaskoczeniem dla kibica Premier League połowy lat 90. było to, że przy rzutach rożnych zdarzało się Schmeichelowi zapędzać w pole karne przeciwników. Obecnie jest to szeroko akceptowana praktyka, kiedy goni się wynik, wtedy jednak była to nowość.

Prawdopodobnie to właśnie Duńczyk był pierwszym w historii angielskiego futbolu bramkarzem, przeciwko któremu odgwizdano spalonego – w meczu z Wimbledonem, kiedy pokonał golkipera rywali efektowną przewrotką.

Schmeichel był też jednym z pierwszych bramkarzy-rozgrywających, choć nie takim w nowoczesnym tego zwrotu pojmowaniu. Kopać nie kopał najdokładniej, sir Alexowi Fergusonowi zdarzało mu się z tego powodu odpalać suszarkę. Za to jego długie wyrzuty dodały nowy wymiar do gry United, które do pewnego momentu rzadko grało szybkim kontratakiem. Mając po bokach takie torpedy jak Ryan Giggs, Andrei Kanchelskis czy Lee Sharpe aż prosiło się jednak, by wykorzystać zasięg i precyzję wyrzutu Duńczyka.

– Były one potężne i pozwalały kolegom natychmiast stwarzać zagrożenie po drugiej stronie boiska. To, co robił, wyprzedzało jego czasy – rozpływał się w komplementach nad Schmeichelem czołowy bramkarz Serie A Samir Handanović cytowany w książce Michaela Coxa „The Mixer”.

Duński rewolucjonista karierę zakończył z pięcioma mistrzostwami Anglii, zaś pobyt w Manchesterze United ukoronował zdobyciem w 1999 roku Pucharu Mistrzów po niezwykłym finale z Bayernem. Trzy razy – w 1992, 1993 i 1998 sięgał po nagrodę Bramkarza Roku UEFA, w 2007 roku został zaś wybrany bramkarzem drużyny stulecia ligi angielskiej PFA.

61. FRANCISCO GENTO

Dwanaście tytułów mistrza Hiszpanii. Rekord. Dwa triumfy w Pucharze Króla. No i – przede wszystkim – sześć zwycięstw w Pucharze Europy. Rekord, którego do dziś nikt nie zdołał nawet wyrównać, włącznie z Cristiano Ronaldo. Francisco Gento to nie tylko najbardziej utytułowany zawodnik w dziejach Realu Madryt, ale i postać niejako wymykająca się stereotypowemu spojrzeniu na największe gwiazdy „Królewskich”. On nie był zawodnikiem galaktycznym. Reprezentował nieco inny wariant wielkości.

Urodzony w 1933 roku skrzydłowy nie jest zresztą wychowankiem „Królewskich”. Na świat przyszedł w Kantabrii, przed rozpoczęciem występów w Realu zahaczył także o Racing Santander. Ale znakomitą większość kariery spędził właśnie w ekipie Los Blancos. Jego piłkarska przygoda w stolicy Hiszpanii zaczęła się bowiem jeszcze w 1953 roku i potrwała aż do lat siedemdziesiątych.

Prawie przez dwie dekady Gento zachwycał kibiców Realu spektakularnymi szarżami skrzydłem. Był tak dynamicznym piłkarzem, że nazywano go niekiedy „Sztormem na Morzu Kantabryjskim”. Wśród defensorów siał po prostu spustoszenie swoimi rajdami.

Futbol pozwolił mu wydostać się z nędzy. W wieku czternastu lat Gento został zmuszony, by porzucić szkołę. Przetrwać pozwalała mu praca przy wypasie krów i marzenie o piłkarskiej karierze. Przy okazji Gento rozwijał też swoje możliwości lekkoatletyczne, był bowiem jednym z najzdolniejszych w kraju biegaczy na dystansie stu metrów. Mówi się, że w swojej najlepszej formie Hiszpan z piłką przy nodze potrafił przebiec setkę w 10,9 sekundy. Tymczasem w latach pięćdziesiątych nawet olimpijczycy nie byli jeszcze w stanie złamać bariery dziesięciu sekund. Oczywiście pędząc po bieżni, bez futbolówki majtającej się koło kostek. – Gento biegał tak szybko, że nie dało się go złapać na spalonego – wspominał w swojej autobiografii Bobby Charlton.

Co ciekawe, początkowo szybkość Gento była jego… jedynym atutem. Hiszpan po prostu niewiele potrafił zrobić z futbolówką. Jako świeżak stał się nawet obiektem drwin w szatni „Królewskich”, gdzie potraktowano go po prostu jako leszcza, piłkarza surowego technicznie.

Wzniesienie się na poziom maestrii prezentowanej przez kolegów z zespołu zajął Hiszpanowi kilka lat.

Być może dlatego Gento zwykle wymienia Pucharu Europy z 1966 roku jako swój najważniejszy, najcenniejszy triumf w barwach Realu Madryt. To była już zupełnie inna drużyna niż ta, która zdominowała europejskie rozgrywki w latach pięćdziesiątych. Przede wszystkich bez Alfredo Di Stefano, który był przecież głównym bohaterem wcześniejszych sukcesów. Łącznikiem między pokoleniami stał się zatem właśnie Gento. Udowodnił, że – z opaską kapitańską na ramieniu – potrafi poprowadzić Real do sukcesów bez Di Stefano u boku, choć wielu dziennikarzy kreowało go na giermka Argentyńczyka.

Z drugiej strony – gdyby nie wsparcie Alfredo, prawdopodobnie Gento wyleciałby z Madrytu już po jednym sezonie gry dla Realu.

– Kibice Realu nie od razu przekonali się do Paco Gento. Dawali to zresztą odczuć skrzydłowemu z trybun. Santiago Bernabeu przychylał się do tych krytycznych opinii. Wyjaśnił w rozmowie z Di Stefano, że jego zdaniem Real potrzebuje innego, bardziej technicznego zawodnika na lewej flance. Miał już zresztą kandydata do zastąpienia Gento. Do Madrytu miał trafić utalentowany Francisco Espina, młody Paco zostałby natomiast oddany w ramach rozliczenia – pisał Ian Hawkey w biografii Di Stefano. – Alfredo zaprotestował. Przekonał Bernabeu, że Gento musi zostać w klubie, bo w jego szybkości i dośrodkowaniach widać wielki potencjał. Poprosił prezydenta klubu, by dać dwudziestolatkowi więcej czasu i cierpliwości. Więc Pacquito Gento został w Realu i koniec końców spędził w nim osiemnaście wspaniałych lat.

60. MARIO COLUNA

Słyszysz: „legendarny piłkarz Benfiki z Mozambiku”, myślisz: Eusebio.

To jednak Mario Coluna, również pochodzący z Mozambiku, przetarł Eusebio szlak do Europy. W książce Michała Zichlarza „Afryka Gola” czytamy:

„Do Benfiki trafił już w połowie lat 50. i przez piętnaście lat gry w klubie z Lizbony decydował o obliczu zespołu. Dziesięć razy był mistrzem Portugalii, a dwukrotnie zdobył Puchar Europy. Ze świetnej strony pokazał się też w barwach reprezentacji Portugalii na mistrzostwach świata w Anglii. W przeciwieństwie do Eusebio, po tym, jak kraj jego urodzenia uzyskał niepodległość, Coluna wrócił do Mozambiku. Przez wiele lat był prezydentem piłkarskiej federacji, a w latach 90. kierował ministerstwem sportu.”

Coluna był partnerem idealnym dla Eusebio. Rozumiał swojego rodaka jako piłkarza, wiedział też najlepiej, jakim jest człowiekiem, w końcu wychowali się obaj w tym samym afrykańskim kraju. To Coluna był kapitanem wielkiej Benfiki, to on dowodził portugalskim zespołem z drugiej linii. Nie był może szczególnie wysoki, ale nadrabiał to mięśniami, siłą fizyczną. Budził respekt, miał w szatni ogromny autorytet. W Portugalii mówiło się o nim „O Monstro Sagrado”, „Błogosławiony Potwór”.

Finał Pucharu Europy z 1962 roku uważany jest za jeden z najpiękniejszych w historii. To właśnie on jest jednym z głównych filarów, na których stoi legenda Eusebio. Di Stefano i Puskas – dwaj wielcy klubu z Madrytu – byli już wtedy bliżej końca niż początku kariery, ale wciąż piekielnie groźni. Real był faworytem i zgodnie z tym statusem do przerwy prowadził 3:2. Piłkarze legendarnego węgierskiego szkoleniowca Beli Guttmana realizowali jednak cały czas plan, który miał sprawić, że koniec końców będą mieć Real na talerzu, gotowy do konsumpcji.

Tym planem było zamęczenie rywali, u których pierwsze skrzypce grali sportowcy wiekowi. 36-letni di Stefano i 35-letni Puskas z przodu, w obronie 33-letni Jose Santamaria. W przerwie Guttman miał powiedzieć swoim piłkarzom, że zawodnicy Realu są już praktycznie martwi. Po ich trupach do celu Benficę poprowadził duet Eusebio-Coluna. Pomocnik najpierw wystrzelił nie do obrony z około 20 metrów na 3:3, by przy bramce na 5:3 zaliczyć asystę do Eusebio po krótkim rozegraniu rzutu wolnego.

59. JUST FONTAINE

Trzynaście bramek w sześciu meczach podczas mistrzostw świata w 1958 roku. Trzeba przyznać, że jak już się Just Fontaine podczas mundialu odpalił, to nie sposób było go powstrzymać.

Francuzi po złoto sięgnąć ostatecznie nie zdołali, pomimo kapitalnej dyspozycji swojego napastnika. Polegli w półfinale, gdzie lepsza okazała się ekipa Brazylii, późniejszych triumfatorów turnieju. Rekordowy wyczyn strzelecki Fontaine’a pozostaje rzecz jasna niedościgniony do dziś. Jeżeli ktoś jednak sądzi, że Just to zawodnik, któremu po prostu udały się jedne mistrzostwa, ten niech pozwoli się wyprowadzić z błędu. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Francuz wyrósł bowiem na największą postać francuskiej ekstraklasy. Jego gwiazdorski status uwypuklony został po transferze do Stade de Reims, w tamtym czasie jednego z najsłynniejszych klubów znad Loary. W 1959 roku Fontaine wystąpił nawet w barwach Reims w finale Pucharu Europy, ale tam musiał uznać wyższość Realu Madryt.

Co ciekawe – Real i Reims zmierzyły się już wcześniej w finale tych rozgrywek. W 1956 roku także zwyciężyli „Królewscy”. Wtedy liderem francuskiej ekipy był Raymond Kopa. Trzy lata później Kopa występował już w Realu. Gdyby Reims zdołał go w swoich szeregach zatrzymać, być może udałoby się strącić madrycką ekipę z europejskiego tronu.

Finał zakończył się jednak porażką, a Fontaine znowu mógł się pocieszać tytułem najlepszego strzelca turnieju.

– Byłem średniego wzrostu, szybki, obunożny i miałem ten instynkt strzelca. Jedynym piłkarzem, z którym mogłem się później utożsamiać, był Gerd Mueller. Patrzyłem na niego i widziałem siebie sprzed lat – opowiadał Fontaine w rozmowie z Polsatem Sport. Jego dorobek strzelecki w kadrze zwala z nóg. 30 goli w 21 występach.

Urodzonego w Marrakeszu napastnika nazywano we Francji dość wymownie: Monsieur Dynamite. Oczywiście ze względu na niesamowitą szybkość i smykałkę do potężnych uderzeń z pierwszej piłki. Kariera nieprawdopodobnie bramkostrzelnego napastnika załamała się dopiero w 1960 roku, gdy przeciwnik wślizgiem zmasakrował mu nogę, gruchocąc ją w dwóch miejscach. Fontaine zdołał jeszcze wrócić na boisko, lecz tylko na momencik. Zatracił dawne atuty i przestrzał stanowić śmiertelne zagrożenie dla obrońców. Ból w kiepsko zaleczonej nodze nasilał się po każdym treningu, więc koniec końców Francuz postanowił nie męczyć dłużej organizmu i odwiesić buty na kołku.

Nie miał nawet trzydziestu lat.

– Złamałem piszczel i kość strzałkową – wspominał Francuz. – Wyrok: koniec kariery… Na karku tylko 27 lat i zero szans na powrót. Trochę się załamałem, ale oprócz żony, na duchu podtrzymywało mnie te 13 bramek. Wpisałem się jakoś w ten sport. Zrobiłem, co musiałem. Wkrótce się z tym pogodziłem.

Swoją drogą, Złoty But za największą liczbę bramek dotarł do Fontaine’a dopiero kilka lat temu. – Czuję olbrzymią radość. Moja żona aż się popłakała. To przecież także jej nagroda – za to jak mnie wspierała, gdy kontuzja przerwała mi karierę. Oboje jesteśmy FIFA bardzo wdzięczni. Niestety, żona boi się latać, więc do Sao Paulo (gdzie odbędzie się kongres – przyp. red.), wybieram się sam. W końcu dotknę tego legendarnego Złotego Buta – opowiadał Fontaine w cytowanej już rozmowie z Polsatem. – Choć jednego Złotego Buta już w domu mam, podarował mi go Gary Lineker, król strzelców Mexico 86. Wspaniały gest. Gary stwierdził, że zasługuję na niego, jak nikt inny. Dziwił się, że jeszcze go nie dostałem i mówił, że to niesprawiedliwe. No ale takie były realia. Pele też przecież nie dostał Złotej Piłki, bo przyznawano ją wtedy tylko Europejczykom. FIFA nagrodziła go dopiero po latach, tak jak teraz mnie. Cóż, lepiej późno niż wcale.

Nie oznacza to, że wyczyny strzeleckie Francuza nie doczekały się żadnej nagrody. – Jedna ze szwedzkich gazet nagrodziła mnie karabinem. Symbol, że jestem myśliwym, łowcą bramek. Nadal trzymam go w swojej gablotce, na honorowym miejscu. Ale Szwedzi chyba trochę przesadzili – jak mówię, to prawdziwy karabin, kaliber: 7,32 mm. No i gdzie ja będę z tym latał? Strzelbę wziąłbym sobie na polowanie, a tego aż strach używać!

58. MATTHIAS SINDELAR

Ze względu na drobną, wiotką budowę ciała nazywano go „Człowiekiem z papieru”, ale jego piłkarski kunszt zdecydowanie lepiej oddaje efektowny przydomek „Mozart futbolu”. Matthias Sindelar to zdecydowanie największa postać w dziejach austriackiej piłki i główny bohater kultowego Wunderteamu, który otarł się o triumf na mistrzostwach świata w 1934 roku.

Sindelar przyszedł na świat 10 lutego 1903 roku w miejscowości Kozlov, położonej w ówczesnych Austro-Węgrzech (dziś – Czechy). Pierwotnie nazywał się Matěj Šindelář. Jego rodzice przeprowadzili się jednak do Wiednia i to właśnie pośród wiedeńskich uliczek chłopak stawiał swoje pierwsze piłkarskie kroki. Początkowo niewiele wskazywało na to, że wyrośnie z niego zawodnik z prawdziwego zdarzenia. Nastolatek odbijał się od silniejszych oponentów jak od ściany. Znacznie częściej od rówieśników zdarzało mu się zdzierać kolana po bolesnych zdarzeniach z podłożem. Była to dla niego twarda szkoła życia i szkoła futbolu. Nauka nie poszła jednak na marne – zawzięty Sindelar najpierw przebił się do składu Herthy Wiedeń, by po paru latach wylądować wreszcie w słynniejszym klubie ze stolicy, czyli rzecz jasna w wiedeńskiej Austrii. Tam filigranowy zawodnik rozkochał w sobie publiczność.

Stał się w pierwszej kolejności ulubieńcem klasy robotniczej, ze szczególnym uwzględnieniem ludzi pochodzenia żydowskiego, morawskiego, czeskiego i polskiego. Wkrótce zainteresowała się nim również artystyczna śmietanka Wiednia. Wyrósł na popkulturowego bohatera. Austria Wiedeń z Sindelarem w składzie święciła wielkie sukcesy, ale to nie miało aż takiego znaczenia. Ludzi na stadion przychodzili konkretnie dla Matthiasa. Obserwując go w akcji, poznawali futbol.

– Sindelar myśli swoimi nogami – zachwycał się Alfred Polgar, słynny przedwojenny krytyk literacki. – Kiedy nimi porusza, dzieją się rzeczy niezwykłe. Gdy trafia do siatki, jego uderzenie jest niczym doskonała puenta, która pozwala w pełni zrozumieć i docenić całą kompozycję wymyślnej przez niego historii. To ukoronowanie dzieła artysty.

Cóż, można wywnioskować, że Sindelar wyróżniał się na tle reszty zawodników, prawda?

A wyróżnić się wcale nie było tak łatwo. Austria to jeden z pierwszych krajów w Europie, gdzie sprofesjonalizowano futbol. To spowodowało niesamowity rozwój tamtejszego piłkarstwa w okresie międzywojennym. Efektem były narodziny wspomnianego Wunderteamu – czyli, jak dowodzą historycy futbolu, prawdopodobnie najsilniejszej europejskiej reprezentacji lat trzydziestych. Architektem drużyny był trenerem Hugo Meisl, którego dzisiaj wymienia się w gronie najważniejszych prekursorów futbolu totalnego. Natomiast centralną postacią znakomitego zespołu został właśnie Sindelar.

Austriacy nie mieli sobie równych w spotkaniach sparingowych, bezlitośnie gromili w nich Niemców, Szwajcarów i Węgrów. Nie udało im się zwyciężyć jedynie Anglików, którzy pokonali Wunderteam 4:3 na Stamford Bridge.

– To było zwycięstwo i nic poza tym. Nie ma wątpliwości, że lepszym zespołem na boisku była Austria – relacjonował brytyjski Times.

Podopieczni Meisla przystąpili zatem do mistrzostw świata w 1934 roku jako jedni z głównych faworytów do złotego medalu. Ostatecznie zajęli jednak rozczarowujące, czwarte miejsce. W półfinale lepsi okazali się gospodarze, czyli Włosi, a w meczu o trzecie miejsce Austriacy niespodziewanie ulegli również reprezentacji Niemiec. Starcie z Italią do dziś owiane jest mgiełką kontrowersji – Benito Mussolini, włoski dyktator, chciał wykorzystać mundial do celów propagandowych, więc nie wyobrażał sobie innego rozstrzygnięcia niż triumf włoskiej drużyny narodowej. Dlatego piłkarzy Wunderteamu ostro na boisku przećwiczono. Sindelar został wyłączony z gry przez Luisa Montiego, który nie stronił od bardzo ostrych ataków na nogi wątłego, błyskotliwego rywala.

Niemniej, Der Papierene i tak zyskał w tamtym czasie szaloną popularność również poza granicami Austrii. Brytyjczycy przedstawiali go nawet jako „najlepszego piłkarza na świecie”. W kraju był natomiast ubóstwiany.

Cztery lata później Wunderteam nie dostał już szansy, by powalczyć o najcenniejsze futbolowe trofeum. 12 marca 1938 roku doszło do Anschlussu, czyli aneksji państwa austriackiego przez niemiecką III Rzeszę. Nasiliły się represje wobec społeczności żydowskiej, której przedstawicielem był między innymi Meisl. Zawodników austriackiej kadry włączono natomiast do niemieckiej drużyny narodowej.

Sindelar stawiał opór. Miał już 35 lat, więc postanowił ogłosić zakończenie kariery reprezentacyjnej, uzasadniając swoją decyzję zmęczeniem spowodowanym licznymi kontuzjami. Nazistom nie spodobało się postanowienie piłkarze. A zwłaszcza rozdrażniło ich zachowanie Sindelara podczas tak zwanego „meczu zjednoczeniowego”. W kwietniu 1938 roku zorganizowano bowiem w Wiedniu ostatnie starcie z udziałem Wunderteamu przed ostatecznym rozwiązaniem drużyny. Rywalami Austriaków byli rzecz jasna Niemcy. Propagandyści partii nazistowskiej przygotowali nawet scenariusz starcia, które miało się zakończyć braterskim remisem. Do pewnego momentu wszystko szło zresztą po ich myśli. Sindelar w sposób ostentacyjny kopał obok bramki, choć dostawał futbolówkę w sytuacjach, które zwykł zamieniać na gole z zamkniętymi oczami. Jednak w samej końcówce spotkania Wunderteam zaszokował publiczność, a zwłaszcza niemieckich dygnitarzy. Gospodarze wpakowali oponentom dwa szybkie gole i – wbrew ustaleniom – przechylili szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Sindelar, autor pierwszej bramki, odtańczył potem samotnie walca przed lożą honorową.

Zakpił sobie z Niemców.

Kilka miesięcy później piłkarz- celebryta został znaleziony martwy we własnym łóżku.

Oficjalna wersja wypadków jest taka – Sindelar i jego kochanka – skądinąd: Żydówka – zmarli wskutek zaczadzenia. Trudno jednak uwierzyć, że to po prostu zbieg okoliczności. Nazistowska bezpieka miała „Mozarta” na oku od dawna i rozpracowywała go, podejrzewając o potajemne wspieranie przeciwników reżimu. Sam Sindelar zresztą ze swoimi poglądami się nie krył i był wręcz zadeklarowanym wrogiem III Rzeszy. Było więc jasne, że taka postawa musi napytać mu biedy w totalitarnym państwie. Istnieje także teoria, że piłkarz popełnił samobójstwo, nie mogąc dalej żyć w kraju rządzonym zbrodniczymi metodami. – Sindelar był dzieckiem i dumą Wiednia, służył miastu do końca. Jego losy nierozerwalnie splotły się z Wiedniem. Gdy umarło miasto, umarł też on – pisał cytowany już Polgar.

57. GIANNI RIVERA

Jednym z najbardziej wpływowych dziennikarzy zajmujących się calcio w całej historii włoskiej piłki był Gianni Brera. Po dziś dzień uważany zresztą za jednego z ojców włoskiego dziennikarstwa sportowego. Zredefiniował piłkarskie słownictwo, ustanowił standardy mówienia o sporcie. Był najmłodszym naczelnym „La Gazzetta dello Sport”.

Brera był także najgorętszym antagonistą Gianniego Rivery. Podzielił Włochy na zwolenników i przeciwników wieloletniego zawodnika Milanu. Rivera był typem artysty bezkontaktowego. Jedni widzieli więc w nim piłkarza obdarzonego przez niebiosa wielką kreatywnością i bajeczną techniką, inni – gracza potrzebującego obok siebie mięśniaków, bo sam jak ognia unikał pojedynków. Brera miał na taki typ piłkarza określenie. Abatini, czyli młodzi księża. Zdaniem Brery byli oni luksusem, na jaki nie można sobie było w futbolu pozwolić, jeśli chciało się zwyciężać.

Żadne spotkanie nie charakteryzuje tak doskonale, za co Gianniego Riverę kochano, a jednocześnie co wytykano mu przez całą karierę, jak starcie Włochów z Niemcami na mistrzostwach świata 1970.

To był turniej, który dla Rivery mógł się skończyć jeszcze zanim w ogóle się zaczął. Nereo Rocco, wtedy selekcjoner, a wcześniej trener Milanu, musiał gasić pożar przed samym wyjazdem. Rivera bowiem pokłócił się ze sztabem kadry i nie omieszkał o tym wspomnieć podczas spotkania z mediami. Rivera w zespole pozostał, ale został upokorzony w inn sposób – z szerokiej kadry skreślony został bowiem Giovani Lodetti, a więc piłkarz umożliwiający Riverze luźniejsze podejście do walki fizycznej. Lodetti miał powiedzieć pewnego razu: – Jeśli nie dla Rivery, to dla kogo warto biegać?

Włochom nie przeszkodziło to w awansie do finału i w poprawieniu nastrojów w kraju po dwóch fatalnych turniejach mistrzowskich. W 1962 Włosi nie wyszli z grupy, w 1966 podobnie, przegrywając mecz o awans z debiutującą na turnieju Koreą Północną. Wspomniany półfinał z NRD był zaś jednym z najbardziej niezwykłych starć w dziejach mundiali. Wielu nazywa go wręcz „meczem stulecia”, na Estadio Azteca można znaleźć tablicę upamiętniającą tamto starcie. Dość powiedzieć, że w 30-minutowej dogrywce padło aż pięć goli. Niemcy wyszli na prowadzenie, stracili je, Włosi byli o gola lepsi, również dali się dogonić, aż wreszcie wszystko rozstrzygnął – na dziewięć minut przed końcem – Rivera.

W dwie minuty pokazał swoją najgorszą i najlepszą cechę. W 110. Rivera miał szansę wybić piłkę z linii bramkowej po uderzeniu Schnellinger Gerda Müllera, ale jego natura nie pozwalała na ofiarną interwencję, wystawił więc tylko lewą nogę w stronę piłki, co nie wystarczyło. Brera mógł odkorkować szampana, jego ulubiony obiekt drwin zaprezentował całemu światu, że dziennikarz miał rację. Nim jednak pociągnął łyk z kieliszka, Rivera był już strzelcem zwycięskiej bramki. Dostał piłkę na dziesiątym metrze i bardzo pewnym, płaskim strzałem pokonał wielkiego Seppa Maiera. John Foot w książce „Calcio” pisze, że tamto trafienie okazało się „idealną kombinacją wyczucia czasu, inteligencji i elegancji”.

Finał z Brazylią nie był już jednak kolejnym popisem Rivery, bo selekcjoner – dotąd dający jemu i Sandro Mazzoli po 45 minut każdego spotkania – wpuścił go zaledwie na sześć minut. Włosi przegrali, podobnie jak cztery lata później w meczu z Polską, gdy Rivera przesiedział całe spotkanie na ławce. Jego przygoda z kadrą była naznaczona takimi pęknięciami, w Milanie był jednak nie do ruszenia. Zachwycał do tego stopnia, że w 1969 roku wyprzedził Luigiego Rivę i Gerda Müllera w plebiscycie France Football i sięgnął po Złotą Piłkę jako pierwszy zawodnik urodzony we Włoszech i drugi Włoch, po naturalizowanym w 1961 roku Omarze Sivorim.

56. RIVALDO

O warunkach, w których wychował się Rivaldo Vítor Barbosa Ferreira czyta się dziś ze zgrozą. Wiadomo, jak wygląda życie w brazylijskich fawelach, ale tutaj mamy do czynienia z nędzą do kwadratu. Ojciec piłkarza był jedynym żywicielem siedmioosobowej rodziny. Dzieciaki często głodowały. W takich okolicznościach trudno młodym ludziom zdrowo rosnąć i się rozwijać. Pewnie dlatego Rivaldo jako dzieciak stracił część stałych zębów, a jego nogi są dzisiaj powykrzywiane niczym pałąki od wiadra. Starał się pomagać ojcu, sprzedawał przy plaży pamiątki. Na futbol miał czas tylko późnymi wieczorami. Nic nie wskazywało na to, że zrobi wielką karierę.

– Nikt, kto nie doświadczył takiego życia, jakie ja wtedy, nie będzie w stanie go dobrze zrozumieć – przekonywał po latach Rivaldo. – W wieku dziesięciu lat widziałem Zico w telewizji. Nigdy nie myślałem jednak, że mogę osiągać sukcesy tak jak on, szczególnie, że pochodziłem z północy.

Dlaczego takie znaczenie miała geografia?

Tłumaczyliśmy na Weszło: „Cóż, Rivaldo przyszedł na świat nieopodal Recife w stanie Pernambuco. Tam o wybicie się jest młodym piłkarzom znacznie trudniej niż w innych częściach kraju. Południe Brazylii to stolica futbolu, kolebka wielkich piłkarzy, wielkich klubów, wielkich akademii. Stamtąd wyrośli gracze tacy jak Pele, Rivelino, Romario czy Ronaldo, a także zastępy innych, niewiele tylko słabszych. – Gdybym urodził się w Rio albo São Paulo, byłoby mi o wiele łatwiej – stwierdzał Rivaldo, nie bez złości w głosie. – Kiedy trenowałem w Santa Cruz i Mogi Mirim, nikt we mnie nie wierzył. To inni zawsze mieli być gwiazdami. Ale nie pozwoliłem, żeby mnie to zniszczyło.

Wielki wpływ na tę silną postawę miał wspomniany ojciec. Rivaldo zawsze podkreśla, że to właśnie tata wierzył w niego najbardziej. Był poza tym wzorem, autorytetem, najważniejszą osobą w życiu. Dlatego tak ogromnym ciosem było dla późniejszej dziesiątki Barcy, że jego ojciec zginął w wypadku samochodowym. Rivaldo miał wówczas szesnaście lat i posypało mu się całe życie, jakie znał.

Rodzina znalazła się na krawędzi, on stracił najbliższą mu osobę, jedyną, która bezgranicznie wierzyła w jego marzenie o futbolu. Chciał wtedy zarzucić buty na kołku. Przez cały miesiąc po śmierci ojca nie chodził na treningi, nawet nie kopnął piłki, choć wcześniej nie mógł wyobrazić sobie bez tego dnia. Ale wtedy przekonała go matka: – Nie możesz w tym momencie zrezygnować. Spraw, by marzenie twojego ojca się spełniło – tym słowom nie mógł odmówić.

Ostatecznie więc miał tylko więcej motywacji, choć początkowo było to granie przez łzy. – Ojciec zawsze był u mojego boku. Pomógł mi zostać profesjonalnym piłkarzem jak nikt na świecie. Swoje sukcesy osiągam dla niego”.

Okazało się, że to dramatyczne początki naprawdę gigantycznej kariery.

Rivaldo z reprezentacją Brazylii wygrał wszystko. Przede wszystkim był jednym z głównych bohaterów kadry Canarinhos, gdy ta sięgała po mistrzostwo świata w 2002 roku. Skompromitował się wprawdzie podczas turnieju haniebną symulką, momentami irytował też samolubstwem, ale nie da się ukryć, że grał fenomenalnie i zasłużenie nosił dziesiątkę na plecach. Nieco mniej imponujący jest jego dorobek klubowy. W barwach FC Barcelony brazylijski czarodziej dwukrotnie został mistrzem Hiszpanii, to jest coś. Strzelał też mnóstw bramek jak na zawodnika, którego trudno określić mianem napastnika.

Nie osiągnął jednak z „Dumą Katalonii” żadnego wielkiego sukcesu na europejskiej arenie. Na pocieszenie pozostaje mu to, że zostanie bez wątpienia zapamiętany jako autor jednego z najbardziej spektakularnych hat-tricków w dziejach futbolu.

Zawsze warto sobie przypomnieć, w jaki sposób Rivaldo ratował Barcelonie miejsce w ligowym TOP4. To się nigdy nie znudzi. Piłkarska magia w najczystszej, wręcz pierwotnej postaci.

Swoją jedyną Ligę Mistrzów wygrał w barwach AC Milanu, lecz w ekipie Rossonerich Rivaldo pełnił już rolę drugo-, albo i trzecioplanową. Jako weteran zdominował jeszcze ekstraklasę w Grecji i Uzbekistanie. W sumie to trochę rozmienił swoją sławę na drobne, lecz trudno mieć do niego pretensje. Futbol dał mu w życiu wszystko. Nie chciał schodzić ze sceny.

55. DINO ZOFF

Od chwili, w której zdecydował się zakończyć karierę, pokolenia golkiperów z całego świata nie potrafiły pobić jego rekordów. Ten najbardziej doniosły wciąż dzierży w swoich rękach, mimo że przecież rękawic nie zakłada już od ponad trzech dekad. Nikt w historii tak długo jak on nie potrafił zachować czystego konta w meczach międzypaństwowych, gdy pomiędzy wrześniem 1972 a czerwcem 1974 roku przez 1142 minuty pozostawał niepokonany.

Gdyby nie wrodzone poczucie własnej wartości, jego kariera skończyłaby się jeszcze zanim na dobre się zaczęła. Na szczęście Zoff, prawdziwa legenda calcio, był nie do złamania. Odrzucony jako czternastolatek w Interze i Juventusie z powodu marnego wzrostu, spadający z Serie A z dwoma pierwszymi klubami, przyjmujący pięć sztuk w ligowym debiucie…

Przełomem był powrót z Mantovą do pierwszej ligi, gdy Włoch dał się poznać ze swojej najlepszej strony. Zapracował sobie na transfer do Napoli, skąd trafił za spore pieniądze do Juventusu. Tego samego, który dokładnie szesnaście lat wcześniej małemu chłopaczkowi z wielkim marzeniem pokazał drzwi.

Dalszą część historii wszyscy znamy. Sześć tytułów mistrza Włoch, Puchar UEFA, dwa finały Pucharu Europy i oczywiście dwie perły w koronie – mistrzostwo świata z roku 1982 i mistrzostwo Europy czternaście lat wcześniej. W 1973 roku Złotą Piłkę przegrał tylko z Johanem Cruyffem, a włoska federacja uhonorowała go w 2003 roku nagrodą Golden Player dla najlepszego piłkarza pięćdziesięciolecia.

Przez kilkanaście lat Zoff próbował też swoich sił jako trener – z Juventusem wygrał Puchar UEFA, a z powierzoną mu przed Euro w Belgii i Holandii reprezentacją był o krok od przejścia do historii jako pierwszy człowiek, który zdobył ten tytuł zarówno jako trener, jak i zawodnik. Zabrakło dosłownie kilku sekund, gdy serca milionów Włochów złamał Sylvain Wiltord, a kilkanaście minut później wbił w nie nóż David Trezeguet.

Profesjonalista w każdym calu, prowadzący się nienagannie, dzięki czemu gdy inni krążyli po gabinetach lekarskich, on nie opuścił choćby jednego treningu. Grał mecz za meczem, swoją serię kończąc na 322 (lub jak podają niektóre źródła nawet 330) kolejnych spotkaniach w barwach Starej Damy. Pas powiedział mając już czterdzieści jeden lat.

54. DENNIS BERGKAMP

Zastanawialiśmy się długo, czy Dennis Bergkamp zasługuje na tak wysoką lokatę. Bo przecież nie wygrał aż tak wiele jak niektórzy z pominiętych przez nas zawodników. Bo bramkostrzelnością ustępował wielu innym goleadorom. Bo nie spisał się najlepiej w Interze Mediolan. Bo w końcowej fazie kariery jego produktywność naprawdę drastycznie spadła.

Tak, to wszystko celne argumenty, by Bergkampa zdegradować.

Doszliśmy jednak do wniosku, że futbol to nie tylko cyferki i trofea, ale również – a być może przede wszystkim – zaklęta w tym sporcie magia. Bergkamp zaś bez wątpienia był piłkarskim czarodziejem. Oglądanie archiwalnych nagrań jego bramek i dryblingów jest kojące jak ASMR dla oczu. – Kiedy Bergkamp trafił do Arsenalu, przyśpiewka o „nudnych Kanonierach” straciła rację bytu. Gdyby urodził się wcześniej i mógł występować w erze Cruyffa, Holendrzy byliby mistrzami świata. To kompletny napastnik. Miał nieprawdopodobną wizję gry, perfekcyjnie panował nad piłką obiema stopami. W jego przypadku strzelanie goli było tylko dodatkiem do całości – stwierdził Bob Wilson, legendarny bramkarz Arsenalu. I trudno nie przyznać mu racji.

Mówiono o nim, że jest „piłkarzem momentów”. Znowu celnie. Bergkampowi rzeczywiście zdarzało się funkcjonować od błysku do błysku. Gdyby potrafił zachować regularność, pewnie zapisałby się w historii futbolu jeszcze bardziej ozdobnymi zgłoskami. Choć jego kariera i tak była pełna wielkich momentów.

Z Ajaksem został mistrzem Holandii, zwyciężył w Pucharze Zdobywców Pucharów i Pucharze UEFA. Z Interem też zgarnął to drugie trofeum, choć mediolański epizod na pewno wolałby wymazać z pamięci. Najmocniej w pamięci kibiców wryły się z pewnością jego występy w narodowych barwach. Został królem strzelców Euro 1992, fenomenalnie zaprezentował się także na mistrzostwach świata w 1994 i 1998 roku. Ostatecznie jednak Bergkamp żadnego tytułu z Holandią nie zdobył. Najpiękniejszą kartę zapisał w Arsenalu. Aż trzy razy został mistrzem Anglii z ekipą „Kanonierów”. Jest jednym z tych zawodników, którzy odmienili oblicze Premie League, czyniąc z angielskiej ekstraklasy rozgrywki popularne globalnie.

Przed stadionem Arsenalu stanęła jego statua.

Pisaliśmy przed laty: „Futbolowe mózgi wiele razy zastanawiały się, jak on to robi. Jak w matematycznej głowie absolwenta inżynierii mechanicznej, mieści się aż tyle finezji i nonszalancji. Podobno przyznał kiedyś, że brzydkie gole nie są mu do niczego potrzebne i jeśli ma już pakować piłkę do pustej bramki, to wolałby zaliczyć bajeczną asystę. W pierwszych trzech latach w Arsenalu wypracował 50 goli, zdobywał na boisku przestrzeń, która później stała się obiektem dyskusji holenderskich dziennikarzy. David Winner w magazynie „The Blizzard” porównał jego grę do sceny z „Raportu Mniejszości”, gdzie Tom Cruise gubi wzrok ścigającej go policji przyszłości.

– Zawsze mam w głowie wyobrażenie tego, co zdarzy się na murawie za dwie, trzy sekundy. Mogę to obliczyć albo wyczuć – stwierdził Bergkamp. Potwierdza to Arsene Wenger, mówiąc o tym, że niektórzy piłkarze w osiągnięciu celu potrzebują czterech, trzech lub dwóch dotknięć piłki, Bergkampowi wystarczyło jedno. Golden touch. Geniusz. Najlepiej widać to na nagraniu z meczu z Newcastle w 2002 roku. Przyjęcie piłki, wysoko uniesiona głowa, momentalne oddanie na lewo. Potem trucht, przekroczenie środkowej linii boiska i nagle sprint pod pole karne, gdzie jednym ruchem, jednym dotknięciem gubi Nikosa Dabizasa i kieruje piłkę do siatki. Sir Bobby Robson przyznał potem, że przy takim golu nie ma winnych. Jest tylko piłkarz i jego magia”.

Prywatnie Bergkamp uchodził za nudziarza. Takiego, co to nigdy nie pójdzie z resztą ekipy na suto zakrapianą imprezę ani na panienki, bo woli się wyspać. Nawet do samolotu nie wsiądzie ze strachu przed lataniem. Ale na boisku nudy z nim z całą pewnością nigdy nie było. Thierry Henry przyznał, że z żadnym napastnikiem nie współpracowało mu się lepiej.

53. GAETANO SCIREA

W 1989 roku w Pucharze UEFA na drodze zabrzańskiego Górnika stanął wielki Juventus. Turyńczycy podeszli jednak do rywala z ogromnym respektem. Dino Zoff, ówczesny trener Starej Damy, oddelegował na kilka dni do Polski swojego asystenta, Gaetano Scireę, by ten rozpracował rywala podczas spotkań ligowych z ŁKS-em i Zawiszą Bydgoszcz.

3 września Scirea miał wrócić do Turynu samolotem z Warszawy. Na lotnisko nigdy nie dojechał. Polska, a konkretnie okolice wsi Babsk, stały się tego dnia miejscem jego śmierci.

Okoliczności opisywał jakiś czas temu na łamach Onetu Paweł Grabowski:

„Zegar wskazywał 12.50, gdy Fiat 125 wyprzedził tira. Sekundę później naprzeciwko wyłoniła się furgonetka marki Żuk. Andrzej Zdebski (człowiek oddelegowany do współpracy przez Górnika – przyp. Weszło) rozmawiał w tej chwili z siedzącym z tyłu Scireą. W pamięci wyrył mu się dziwny wyraz twarzy Włocha. Za moment krzyk. Dalej była już tylko ciemność. Czołowe zderzenie i wyciek kanistrów paliwa. Świadkowie mówią o jednej wielkiej pochodni. W odstępie pięciu minut doszło do trzech wybuchów. Wcześniej w dużego Fiata wpadł jadący z tyłu „Maluch”. W Żuka – Wołga. Uwięziona w kupie złomu trójka spłonęła wraz z pojazdami. Ocalał tylko Zdebski.”

Włoska piłka tego dnia straciła jedną ze swoich największych legend. Zawodnika, który łączył w sobie dwie najbardziej cenione w Italii cechy. Był bowiem obrońcą ostrym i bezkompromisowym, ale bynajmniej nie chamskim. Podczas długiej kariery stoper nigdy nie obejrzał czerwonej kartki, był synonimem gry fair. Twardej, ale zawsze z ogromnym poszanowaniem rywala.

„Najbardziej elegancki obrońca lat 70. i 80. Nie był co prawda przesadnie szybki ani zbyt dobrze zbudowany, jednak niezwykła zdolność czytania gry i uprzedzania przeciwnika pozwalała mu na czyste interwencje, wyprowadzanie piłki z linii defensywy lub zmuszanie napastników przeciwnika, by źle się ustawiali. Jego umiejętności techniczne oraz wyczucie pozycji sprawiały, że interweniował czysto i rzadko kiedy uciekał się do fauli. Był zaprzeczeniem stereotypu umięśnionego i brutalnego włoskiego obrońcy. Darwin Pastorin określił go mianem „dżentelmeńskiego libero”, który „gra ciszą”” – czytamy w „Calcio” Johna Foota.

Juventus Giovaniego Trapattoniego, w którym Scirea odgrywał niebywale istotną rolę, nie był może najpiękniej grającym zespołem w historii (spory eufemizm). Tamten zespół miał dwa oblicza. To piękniejsze, którego rysy wyznaczali piłkarze o technice piłkarskich bogów i to zdecydowanie bardziej surowe, zimne, które tworzyli tacy piłkarze jak Claudio Gentile, Antonio Cabrini czy właśnie Scirea. To połączenie dało Juve Puchar Europy w 1985, a także sześć tytułów mistrzowskich. Scirea był też kluczowym graczem defensywy reprezentacji Włoch, która w 1982 roku sięgnęła po tytuł mistrzów świata, po drodze – za sprawą Paolo Rossiego – rozprawiając się z reprezentacją Polski.

52. PAUL BREITNER

– Podły facet może produkować doskonałe konfitury. Dlaczego ich nie kupować? Dla widowiska sportowego nie ma większego znaczenia, czy zawodnik biegający po boisku to uosobienie cnót.

Paul Breitner za cnotliwego nawet nie próbował uchodzić. Przez całą karierę uwielbiał robić wokół siebie zamieszanie, nawet jego imidż nie mógł być zwykły, jeden z wielu. Nosił afro, charakterystyczny zarost, który zresztą pozwolił mu później zarobić krocie – w 1981 dostał 150 tysięcy marek za to, że w ramach kampanii reklamowej dla produkującej wody po goleniu firmy Pitralon zgodził się go pozbyć.

Zarost Breitnera obrósł taką legendą, że podczas gdy Breitner-piłkarz zapracował sobie na miejsce w historii futbolu, Breitner-brodacz dostał swój podrozdział w książce „Historia brody” Christophera Oldstone’a-Moore’a.

„Zarówno dla tych, którzy go podziwiali, jak i dla jego przeciwników, buntownicze uczesanie Breitnera symbolizowało jego obrazoburczą osobowość. Jego nieposłuszeństwo wobec konwencji i autorytetów przybrało widoczną formę w jego afro i brodzie, co z kolei wzmocniło kulturowe powiązanie między włosami a buntem” – czytamy.

Dbał latami o zarost, nieszczególnie dbał o to, jak był postrzegany. Niejednokrotnie stawał w obronie zawodników wiodących swawolny żywot. – Kibice kochają nawet pijaków, bardziej przemawia do nich podchmielony gracz tracący fortunę w kasynie niż pachnący dobrymi perfumami szefowie klubu, którzy decydują się go wyrzucić z drużyny – mówił.

Kiedy w 1973 roku światło dzienne ujrzało zdjęcie Breitnera tańczącego na golasa przy basenie po zdobyciu przez Bayern mistrzostwa Niemiec, w swoim stylu skomentował: – W tym gównianym klubie nie można nawet świętować wygranych.

Jego nazwisko pojawiało się w mediach wszelakich tym częściej, że wyróżniały go również komunistyczne poglądy. Na ścianach jego domu wisiały portrety Mao Tse Tunga czy Che Guevary, dziennikarze odwiedzający go w jego czterech ścianach wracali z nagraniami pełnymi narzekania na kapitalistyczny wyzysk pracowników i sportowców.

Przekaz Breitnera niósł się tym donośniej, że był równocześnie znakomitym piłkarzem. Zaczynał w Bayernie od małego skandalu, bo przed podpisaniem umowy był po słowie z TSV 1860, lokalnym rywalem. Ale zerwał ustalenia, by stać się częścią Bayernu. Na pewno nie żałował, w trzech sezonach przed odejściem do Realu Madryt załapał się na trzy mistrzostwa kraju i pierwszy z trzech kolejnych triumfów w Pucharze Europy.

Przenosiny do Madrytu jeszcze bardziej rozpędziły jego karierę. Tam podjęta została decyzja, że Breitner może i jest świetnym obrońcą, ale w drugiej linii ma szansę na bycie jeszcze lepszym. To z kolei sprawiło, że gdy po trzech latach na obczyźnie znów zameldował się w Niemczech, zachwycał w zupełnie nowy sposób. Najpierw stał się odpowiedzialny za 1/4 całego bramkowego dorobku Eintrachtu Brunszwik, by w ostatnich pięciu latach kariery stworzyć jeden z najbardziej zabójczych duetów w historii futbolu, „Breitnigge”, z Karlem-Heinzem Rummenigge. Owocami tej współpracy było 169 ligowych goli w pięć lat.

Lata kariery Breitnera pokrywają się także z największymi sukcesami niemieckiej reprezentacji, jednak z tą nie zawsze było mu po drodze. Wygrał Euro 1972, został złotym medalistą mundialu 1974, w obu tych turniejach łapiąc się także do najlepszej jedenastki mistrzostw. Po czym… zdecydował że nie chce już w kadrze występować. Wrócił namówiony przez Juppa Derwalla w 1981, by zawiesić trzeci krążek na szyi – srebro mundialu w 1982. Tam też został jednym z zaledwie czterech zawodników w historii futbolu z golem w dwóch finałach mundiali, obok niego ta sztuka udała się tylko Vavie, Pelemu i Zinedine’owi Zidane’owi.

51. GIANLUIGI BUFFON

Jakim sportowcem jest Gianluigi Buffon? Szczęśliwym? A może jednak pechowym? Spełnionym? A może jednak odczuwającym ogromny niedosyt, nawet pomimo tytułu mistrza świata?

W przypadku Włocha piekielnie trudno o dobrą odpowiedź. Gdy cofnąć się aż do jego piłkarskich początków – tutaj los zdecydowanie mu sprzyjał. Nie miał w ogóle być bramkarzem, ale tak spodobała mu się gra Thomasa N’Kono na mundialu we Włoszech, że zarzucił plany gry w środku pola i poszedł za głosem serca.

W Parmie też nie miał sobie szybko wywalczyć miejsca w podstawowej jedenastce. Sezonu 1995/96 nie zaczynał nawet na ławce – pierwszym w hierarchii był Luca Bucci, drugim – Alessandro Nista. Aż przyszedł mecz z Milanem. Milanem Baggio, Milanem Weaha, Milanem uważanym za jedną z największych sił na kontynencie.

– Nasz pierwszy bramkarz doznał kontuzji, rezerwowym był Alessandro Nista. On miał pole position, jeżeli chodzi o występ z Milanem. Ale Buffon podczas piątkowego treningu był niewiarygodny. Obserwowałem jego wyczyny, obróciłem się w stronę trenera bramkarzy i rzekłem: „Widzisz to samo co ja widzę?”. Odparł: „Jest chyba nawet lepszy niż wcześniej sądziliśmy. Ale nie możesz go wystawić na Milan. Jeżeli się spali, możemy go już nigdy nie odzyskać”. Jednak chłopak w sobotę znów był perfekcyjny. Powiedziałem mu wreszcie, że mam zamiar go wypuścić w wyjściowej jedenastce. Odebrał to tak spokojnie, że byłem przekonany, iż postąpiłem słusznie – wspominał Nevio Scala na łamach Goal.com.

Siedemnastoletni Buffon zachował czyste konto przeciwko niedawnemu finaliście Ligi Mistrzów.

Kolejne przeszkody los zdjął mu z drogi, gdy debiutował w reprezentacji Włoch. Znany z Parmy schemat – bramkarz numer jeden (tu: Angelo Peruzzi) wypada. Tym razem jednak Buffon nie wywalczył sobie miejsca na treningu, pomógł mu kolejny zbieg okoliczności – Andriej Kanczelskis zderzył się z Gianlucą Pagliucą, ten nie był w stanie kontynuować. Przed dwudziestymi urodzinami Buffon został więc oficjalnie reprezentantem Włoch.

Nic więc dziwnego, że zaczęły się wokół niego kręcić najpoważniejsze firmy. Sir Alex Ferguson bacznie obserwował jego rozwój, ale najbardziej zdeterminowany – tak mocno, że ustanowił światowy rekord transferowy za bramkarza pobity kilkanaście lat później – był Juventus. Warto było jednak wysupłać każdy grosz. Buffon nie tylko zacementował bramkę Juve na prawie dwie dekady, ale też pozostał wierny po karnej degradacji do Serie B i miał duży udział w szkoleniu swojego następcy – Wojciecha Szczęsnego.

Po drodze został mistrzem świata w Niemczech, wygrywając statuetkę dla najlepszego bramkarza turnieju. Nie licząc serii jedenastek, dał się pokonać tylko dwa razy. Zidane’owi z karnego w finale i po samobóju Cristiana Zaccardo w fazie grupowej.

Cały czas jednak gonił innego zajączka. Triumf w Lidze Mistrzów. Trzy razy dochodził ze Starą Damą do finału, za każdym razem wraz z kolegami był pierwszą z dekorowanych po meczu drużyn. Tą spoglądającą na uszaty puchar z niewysłowionym żalem. Milan, Barcelona, Real. Za każdym razem to przeciwnik okazywał się lepszy.

I jeśli ktoś mocno kibicował Buffonowi w ostatnich latach, by wreszcie mógł spełnić swoje marzenie i spokojnie przejść na emeryturę, przeżywał prawdziwe katusze.

Dwa sezony temu, gdy Juventus odrobił trzybramkową stratę do Realu Madryt i zmierzał ku dogrywce na Santiago Bernabeu, Mehdi Benatia wyciął Lucasa Vazqueza we własnym polu karnym. Buffon tak się zagotował, że po ataku na sędziego dostał czerwoną kartkę, chwilę później za sprawą Cristiano Ronaldo było po meczu.

Rok temu jego PSG przywiozło z Manchesteru dwubramkową zaliczkę, którą jednak roztrwoniło, znów tracąc gola w samej końcówce, znów po rzucie karnym. Tym razem pokonał go Marcus Rashford – zawodnik, którego nawet nie było na świecie, gdy Włoch debiutował w Champions League.

Teraz zaś, z powodu koronawirusa, 42-letniemu Buffonowi może nie być nawet dane dograć Ligi Mistrzów do końca. Spróbować odrobić jednobramkową stratę z Lyonu i zbliżyć się do wymarzonego triumfu

A przecież dochodzi jeszcze niezwykle smutne pożegnanie z kadrą – we łzach, po przegranym ze Szwecją barażu o awans na rosyjski mundial…

To co? Spełniony, czy jednak niespełniony?

50. RIVELINO

Nie trzeba być wielkim historykiem futbolu, by rozumieć, jak niesamowitą estymą cieszy się numer 10 na piłkarskiej koszulce. Szczególnie w Ameryce Południowej.

Najlepszym streszczeniem tego, jakim piłkarzem był Roberto Rivelino niech więc będzie fakt, że gdy z reprezentacją Brazylii pożegnał się Pele, to właśnie Rivelino przejął od niego koszulkę z dychą na plecach. „Reizinho do Parque”, a więc „Mały król Parque Sao Jorge”, byłego już obiektu Corinthians, miał też być idolem młodego Diego Maradony.

To właśnie on nazywany jest ojcem „elastico”. Opanował ten zwód do perfekcji, posyłał nim kolejnych rywali na manowce.

Zapisał też na swoim koncie dwa wspaniałe gole z rzutów wolnych na mistrzostwach świata. W 1970 pokonał tak bramkarza Czechosłowacji, ale tym najsłynniejszym jest trafienie z kolejnego mundialu, przeciwko Niemcom. Sześcioosobowy mur miał być perfekcyjnie szczelny, niemiecki ordnung nie dopuszczał innego rozwiązania. Ale pomiędzy rywalami ustawił się Marinho Peres, który wiedział, że jeśli tylko uchyli się w odpowiednim momencie, Rivelino zrobi swoje. Piłka przecisnęła się przez tę minimalną wyrwę, jaką stworzył kapitan Brazylijczyków, Brazylia pokonała NRD 1:0 i po wygranej z Argentyną (2:1, znów gol Rivelino), a także porażce z Holandią, zagrała o trzecie miejsce z Polakami. Wtedy to jednak Grzegorz Lato, a nie Rivelino mógł się cieszyć ze zwycięskiego trafienia.

W pamiętnym brazylijskim zespole z 1970 roku Rivelino pełnił nie tylko funkcję doskonałego piłkarza. Był też jednym z głównych żartownisiów, powiedzielibyśmy dziś: Atmosferowiciem. Czy raczej: Atmosfrāo. Kiedy Brazylijczycy przylecieli do Meksyku, postanowił wkręcić samego Pelego. Tak wspominał to biografista Króla Futbolu, Harry Harris:

„- Pele bał się dwóch rzeczy, noży i węży. Jeśli trzymałeś przy nim nóż, odskakiwał jak kot – wspominał Rivelino.

Kiedy więc znalazł drewnianego węża, postanowił wrzucić go Pelemu pod kołdrę. Już wracając do swojego pokoju poczuł, że zjadają go nerwy. Wyznał Edu, z którym dzielił pokój: – Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby sobie przez to coś zrobił? Nie miałbym wstępu z powrotem do Brazylii!

Ale nim zdążył wrócić, by zabrać węża z łóżka kolegi, usłyszał krzyki z pokoju Pelego. – Wrzeszczał „Aaaaaaaah!”. Walił w węża gitarą. Następnego dnia podszedł do mnie i powiedział: „ty sukinsynu”.

Rivelino cieszył się jednak, że Pele wciąż żył i mógł na niego nawrzeszczeć. – Niemal zabiłem negrao. Dzięki Bogu nic się nie stało.”

49. STANLEY MATTHEWS

Nazywano go „Czarodziejem Dryblingu”, „Magikiem”. Uchodził za największego piłkarskiego dżentelmena swoich czasów. Jest zresztą pierwszym laureatem Złotej Piłki, choć akurat tę nagrodę przyznano mu raczej za całokształt kariery niż za fenomenalny wyczyny w 1956 roku. Tak czy owak, Stanley Matthews to legenda.

Postać absolutnie nietuzinkowa.

Pisaliśmy na Weszło: „Stanley Matthews był synem boksera wagi piórkowej, co w późniejszych latach zadecydowało o unikalnych umiejętnościach chłopca. Po ojcu odziedziczył zwinność, lekkość ruchów, technikę – ta w boksie jest równie ważna co w futbolu – oraz szybkość. Od najmłodszych lat Matthews odznaczał się niesamowitą łatwością wkręcania przeciwników w ziemię – dzisiaj opisuje się go jako połączenie Robbena z Messim. Gdy Stan dostał tylko piłkę do nogi, nie było siły żeby mu ją odebrać. Idąc nadal analogią bokserską, doskonale do Matthewsa pasuje powodzenie słynnego Muhammada Alego: „latał jak motyl, żądlił jak osa”. Piłkarz był zawsze krok przed innymi i tak jak ojciec uciekał przed ciosami w ringu, tak młodzian unikał przeciwników polujących na jego nogi.

Nie był typem boiskowego egzekutora, a raczej kreatorem – gdy był na murawie wszyscy zwyczajnie grali lepiej.

Mały Stanley urodził się w 1915 roku niedaleko Stoke-on-Trent i to właśnie symbolem klubu z Britannia Stadium – a wcześniej Victoria Ground – jest po dziś dzień. Chłopak został wypatrzony przez skautów Stoke w 1929 roku, a trzy lata później zadebiutował w pierwszej drużynie The Potters. Miał wtedy 17 lat, ale było to jedynie preludium do wielkiej sławy. Dwa lata później Stan zanotował również premierowy występ w kadrze Anglii, a w debiucie przeciwko Walii (4:0) strzelił nawet gola. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że nadeszły czasy piłkarza, który stanie się nową perłą w koronie brytyjskiego imperium.

Gdy wybuchła II Wojna Światowa, Matthews był już gwiazdą pełną gębą, której blask rozlewał się powoli na rosnący z każdym dniem futbolowy świat. Do rozpoczęcia wojny zdążył rozegrać aż 256 spotkań dla Stoke, błyszczał w kadrze. W 1937 roku zdobył trzy bramki przeciwko reprezentacji Czechosłowacji, jego sława rosła błyskawicznie.

Przykład świadczący o niezwykłej popularności Anglika? Rok przed wybuchem wojny piłkarz zastanawiał się nad opuszczeniem Stoke, dowiedzieli się o tym kibice. Po jednym z ligowych meczów cztery tysiące fanów wparowało na murawę, błagalnie prosząc go o pozostanie na Victoria Ground. Matthews bardzo się wzruszył i ostatecznie pozostał w klubie. Niestety, wydarzenia z 1939 roku zastopowały jego karierę. Futbolowy świat stał u jego stóp, ale zamiast kopać piłkę, „Czarodziej Dryblingu” założył kamasze i ruszył na front. Służył w Royal Air Force, czyli popularnym RAF-ie. Okazjonalnie grał jednak w piłkę – Anglia rozegrała w tym czasie 29 nieoficjalnych spotkań”.

W 1945 roku Matthews powrócił na boiska First Division, szybko zamieniając Stoke na Blackpool. Miał już wówczas 32 lata na karku, lecz okazał się zawodnikiem nieprawdopodobnie długowiecznym. Na poziomie angielskiej ekstraklasy występował niemalże do pięćdziesiątki.

Co ciekawe – swoje pierwsze trofeum zdobył jednak dopiero w 1953 roku.

Blackpool zatriumfowało wtedy w Pucharze Anglii, a mecz przeszedł do historii jako „The Matthews Final”. Nie do końca słusznie. Choć trzeba przyznać, że „Czarodziej” był dla swojego zespołu inspiracją w odwróceniu wyniku z 1:3 do 4:3. Po dwóch bolesnych porażkach w finale FA Cup, udało mu się wreszcie zdobyć najcenniejsze wówczas trofeum w angielskim futbolu.

„Spotkaniu towarzyszyły dodatkowe atrakcje, które uczyniły je niesamowicie głośnym popkulturowym wydarzeniem. Nie tylko w Anglii, ale w całej Europie. Przede wszystkim – na trybunach pojawiła się królowa Elżbieta II, która na tron wstąpiła zaledwie rok wcześniej. Jej osoba budziła zatem sensację i żywe zainteresowanie dziennikarzy ze Starego Kontynentu. Ponadto – telewizja BBC rozbiła bank, wydając oszałamiającą wówczas kwotę tysiąca funtów na przeprowadzenie telewizyjnej transmisji meczu. Starcie w telewizji obejrzało zatem 10 milionów widzów, a kilka razy tyle słuchało relacji radiowej. O meczu mówili wszyscy. Jak na tamte czasy, było to jedno z najgłośniejszych wydarzeń piłkarskich w dziejach. W jakimś sensie popularnością dorównujące nawet mundialom.

No i zwyciężył je ten, któremu wszyscy w Anglii tego życzyli. Matthews wiele lat oczarowywał kibiców swoją grą. Ukoronował karierę długo wyczekiwanym triumfem.

Stanley był jednym z pierwszych sportowych celebrytów w Wielkiej Brytanii. Zarabiał 12 funtów tygodniowo – maksymalną stawkę dopuszczaną przez angielską federację. Cieszył się powszechną, szaloną sympatią, a jednak tak długo pozostawał zawodnikiem niespełnionym. – Wiem, że masz już 37 lat. Wiem, że przegraliśmy finał. Wierzę jednak, że twoje najlepsze czasy dopiero nadejdą – pocieszał go Joe Smith, trener Blackpool, po porażce z Newcastle United w finale Pucharu Anglii 1951.

Tydzień przed finałem z 1953 roku w piśmie „News of the World” ukazał się natomiast tekst Franka Butlera: – Jeżeli Blackpool zwycięży, ten mecz zapisze się w historii jako „Finał Stanleya Matthewsa”. Jeszcze nigdy tak wielu kibiców w całym kraju nie życzyło złotego medalu jednemu zawodnikowi.

Jak widać – mit pod tytułem „Finał Matthewsa” narodził jeszcze… przed starciem.

Kiedy angielscy dziennikarze przeanalizowali spotkanie po latach, już na spokojnie i bez żadnych dodatkowych podniet, „Magik” znalazł się w ich rozważaniach na szóstym miejscu, jeżeli chodzi o najlepszych piłkarzy pamiętnego starcia na Wembley. Zagrał po prostu nieźle, nic więcej. Zresztą – nie wybrano go najlepszym zawodnikiem spotkania. Mecz obrósł bluszczem legendy dopiero później. David Tossell, historyk futbolu, szaleństwo na punkcie występu Matthewsa w tamtym spotkaniu ocenił tak: – Moim zdaniem wzięło się to nie stąd, że Matthews tamtego wieczora był najlepszy na boisku, bo nie był. Nie poprowadził swoich kolegów w pojedynkę do odrobienia strat, nic takiego się nie wydarzyło. Jednak w sposób oczywisty uznano go za najbardziej klasowego piłkarza spośród tych, którzy biegali po placu gry. Dominował przebieg spotkania, konstruowanie akcji. Poza tym, publiczność go po prostu kochała. Stanowił uosobienie wszystkich zalet Anglików”.

Czy to świadczy, że sława Matthewsa jest generalnie przesadzona? Zdecydowanie nie. Dlatego uplasowaliśmy go w rankingu na tak eksponowanym miejscu, w czołowej pięćdziesiątce. Facet naprawdę był piłkarzem wyrastającym ponad konkurencję. A że największą chwałę przyniósł mu mecz, w którym akurat nie błysnął? Cóż, taki chichot historii.

– Matthews był ceniony nie tylko w Anglii – zapewniał Berti Vogts. – Cała Europa uważała go za piłkarskiego geniusza.

48. NANDOR HIDEGKUTI

Już sam fakt, że Nandor Hidegkuti był prominentnym członkiem węgierskiej „Złotej Jedenastki”, która w latach pięćdziesiątych uczyła Europę, jak należy grać w piłkę, powinien wystarczać za odpowiednią rekomendację dla tego zawodnika, jeżeli chodzi o jego obecność w rankingu najwybitniejszych zawodników w dziejach. Lecz Hidegkuti nie był po prostu elementem tej legendarnej układanki.

Wedle wielu historyków futbolu, to właśnie wokół niego kręciła się gra słynnego zespołu, a jego słynniejsi i popularniejsi wśród kibiców partnerzy – Ferenc Puskas i Sandor Kocsis – po prostu spijali śmietankę. Hidegkuti grał na pozycji,wedle współczesnej nomenklatury, cofniętego napastnika. Ta rola gwarantowała mu niemal nieograniczoną swobodę poruszania się po murawie. Węgier strzelał mnóstwo bramek, fakt, ale na jego barkach często spoczywało również wyprowadzanie akcji zespołu z własnej połowy. Krótko mówiąc – człowiek orkiestra. Nie trzeba chyba dodawać, że taki sposób gry był w latach pięćdziesiątych kompletnie rewolucyjny.

Jego najsłynniejszy popis to legendarna konfrontacja Węgrów z Anglikami. Madziarzy w listopadzie 1953 roku przyjechali na Wembley i stłukli gospodarzy, patrząc tylko, czy równo puchnie. Hidegkuti zaaplikował „Synom Albionu” hat-tricka.

Donald Revie, wybitny brytyjski trener, wspominał po latach: – Mistrzostwa świata w 1954 roku zostały wygrane przez reprezentację Niemiec, ale to Węgrzy zdominowali turniej. Przede wszystkim za sprawą swojego cofniętego napastnika, którym był Nandor Hidegkuti. Obok niego występowali rzecz jasna Kocsis i Puskas, dwaj najwybitniejsi snajperzy na świecie. Ale cokolwiek ludzie przypisują Kocsisowi i Puskasowi, to Hidegkuti był tym człowiekiem, który rozszarpał wcześniej angielską defensywę na Wembley. To Hidegkuti zmiażdżył Anglię w rewanżowym starciu z Budapeszcie. Bawił się z angielskimi obrońcami w chowanego.

Ostatecznie złota generacja węgierskiego futbolu przeszła do historii jako ekipa niespełniona, ozłocona tylko podczas Igrzysk Olimpijskich, a nie na mundialu. Co nie zmienia faktu, że taktyczne warianty stosowane przez Węgrów odmieniły futbol na zawsze.

Cytowany przez oficjalny portal FIFA Sepp Herberger – trener reprezentacji Niemiec, która w bardzo zagadkowych okolicznościach uporała się ze „Złotą Jedenastką” w finale mistrzostw świata – skomentował po latach: – Puskas przykuwał uwagę kibiców, ale najważniejszym piłkarzem w węgierskiej drużynie był Hidegkuti. Całą taktykę na finał dostosowałem pod niego. Nie mogliśmy dopuścić, by nas zdominował i zaczął grać po swojemu.

47. JOSE NASAZZI

El Gran Mariscal, czyli „Wielki Marszałek”, rzadko bywa wymieniany w gronie najwybitniejszych defensorów w dziejach futbolu. Wydaje się, że to poważne niedopatrzenie, ponieważ Jose Nasazzi był niekwestionowanym fundamentem doskonałej reprezentacji Urugwaju, która w latach dwudziestych kompletowała triumfy na najważniejszych piłkarskich imprezach, puentując okres swojej dominacji złotem wywalczonym podczas pierwszego w dziejach mundialu.

Pisaliśmy już zresztą o tej ekipie przy okazji jednego z poprzednich zawodników, nie ma teraz sensu się powtarzać.

Nasazzi został uznany najlepszym piłkarzem mundialu, wielokrotnie ten status przypadał mu także podczas mistrzostw Ameryki Południowej. Opaska kapitańska w kadrze nie znalazła się na jego ramieniu przez przypadek – był wielkim liderem urugwajskiej jedenastki, która w tamtym okresie zdumiewała poziomem swojej gry cały piłkarski świat.

Urugwajczyk mógł obstawić właściwie każdą pozycję w defensywie, choć najlepiej czuł się będąc w centrum linii obrony. Lubił mieć partnerów na oku. Choć, co ciekawe, w finale mundialu to właśnie jemu przytrafiła się pomyłka, która o mały figiel nie spowodowała zawstydzającej klęski przed własną publicznością. Nasazzi zaspał w defensywie, minął się z piłką i tym samym pozwolił rywalom na zdobycie bramki w pierwszej połowie starcia. Defensor nie mógł się pogodzić z z decyzją sędziego, bo jego zdaniem strzelec znajdował się na ofsajdzie. Według legendy poirytowany Nasazzi miał w przerwie spotkania wparować do pomieszczenia sędziów i na ścianie rozrysować im sporną sytuację, przekonując, że przeoczyli ofsajd.

Koniec końców Nasazzi nie tylko sam jako pierwszy otrząsnął się z tej niewesołej sytuacji, ale i poderwał kolegów do walki. – Naszym żywiołem była ostra gra. W pierwszej połowie nie mogliśmy sobie na taką pozwolić, bo sędziowie ostrzegli nas, że przerwą mecz, jeśli za mocno dokręcimy śrubę – wspominał Ernesto Mascheroni w książce „Goooal: A Celebration of Soccer”). – W pierwszej połowie byliśmy zablokowani. Gdy weszliśmy z powrotem na boisko, Nasazzi zebrał nas i powiedział: „Wracamy do swojego stylu. Albo ich stłamsimy, ale po nas”.

Urugwaj zwyciężył 4:2.

W drugiej połowie spotkania Nasazzi pochował przeciwników do kieszeni. – Włożyliśmy w ten mecz wszystkie nasze siły, całą naszą odwagę i miłość do futbolu – wspominał obrońca. – Napisaliśmy historię, którą pamięta się do dziś i która zapisała się na kartach historii na wieki wieków. Pokazaliśmy, że płynie w nas prawdziwie indiańska krew.

46. JAIRZINHO

Mecz otwarcia z Czechosłowacją? Dwie brameczki. Kolejne starcie fazy grupowej z Anglią? Trafienie na wagę zwycięstwa. Potem jedna sztuka wbita Rumunom i kolejny triumf. Jairzinho w mistrzostwa świata 1970 wszedł jak w masło. Od początku turnieju było widać, że błyskotliwy skrzydłowy na meksykańskich boiskach czuje się jak ryba w wodzie. Z drugiej jednak strony – wielu już było takich zawodników, którzy w fazie grupowej wielkiego turnieju dokazywali, a w play-offach nagle gaśli. Istniało zatem zupełnie uzasadnione podejrzenie, że Jairzinho po prostu nie wytrzyma narzuconego samemu sobie tempa i jego strzeleckie popisy dobiegną końca.

Ale cóż, nie dobiegły.

Ćwierćfinał z Peru? Gol. Półfinał z Urugwajem? Gol. Finał z Włochami? A jakże. Gol.

Brazylijczycy sięgnęli po trzecie w swojej historii mistrzostw świata w naprawdę wielki stylu, a Jairzinho zdaniem wielu ekspertów zaprezentował się podczas meksykańskiego czempionatu znacznie lepiej niż sam Pele. Furacão da Copa – nazwano go wówczas. Znaczy to ni mniej, ni więcej: „Huragan Mundialu”. Trzeba przyznać, że przydomek dość celny, ponieważ Brazylijczyk w istocie przetoczył się przez meksykańskie boiska jak szalona nawałnica.

Urodzony w Rio de Janeiro zawodnik swoją karierę rozpoczął w Botafogo. Profesjonalny debiut zaliczył już jako piętnastolatek, ale sporo czasu musiało minąć, zanim Jairzinho wypracował status największej gwiazdy klubu zwanego „Samotną Gwiazdą”. Z prostej przyczyny – Botafogo było klubem Garrinchy. Otoczony kultem skrzydłowy występował w zespole od 1953 roku i młokos na pierwszym etapie swojej kariery mógł go po prostu podziwiać i się od niego uczyć. Nie było mowy o tym, by Garrinchę przyćmić. Dlatego przez pierwszą część kariery Jairzinho występował jako lewoskrzydłowy, choć znaczenie lepiej czuł się po przeciwnej stronie boiska.

Ostatecznie Jairzinho okazał się godnym zastępcą Garrinchy zarówno w klubie, jak i w kadrze. W barwach Botafogo grał przez piętnaście lat, notując przeszło 400 występów i prawie 200 bramek. W drużynie narodowej trafił do siatki 33-krotnie.

Grał inaczej niż Garrincha. Również był doskonałym dryblerem, świetnie dośrodkowywał, ale chętnie też korzystał ze swojego doskonałego przygotowania atletycznego. Potrafił grać nie tylko technicznie, ale również siłowo. Być może dlatego po zajęciu czwartego miejsca na mistrzostwach świata w 1974 roku postanowił spróbować swoich sił w Europie i wylądował w Olympique’u Marsylia razem ze swoim rodakiem, Paulo Cesarem. Byli to pierwsi piłkarze z mistrzostwem świata w dorobku, którzy wystąpili we francuskiej ekstraklasie. – Dzień przed pierwszym treningiem Jairzinho z zespołem urządzono trening otwarty z jego udziałem. Na stadion przyszło dziesięć tysięcy widzów. Był witany jak Bóg. Kiedy jechał na swoim motocyklu, wszyscy wokół szaleli – opowiadał Victor Zvunka, były obrońca l’OM.

Jairzinho we Francji spędził tylko jeden sezon (został, ponoć niesłusznie, zawieszony za napaść na sędziego liniowego i musiał czmychnąć z powrotem do ojczyzny). Na dodatek przez pierwszą część rozgrywek zmagał się z urazem. – Do gry wrócił około Bożego Narodzenia. Zajmowaliśmy wtedy czternaste miejsce w tabeli. Ostatecznie zostaliśmy wicemistrzami Francji – dodał Zvunka.

Dla Jairzinho klubowe sukcesy nigdy nie miały jednak większego znaczenia. Liczyła się tylko kadra. – Chyba nawet żadnej kobiety nie pocałowałem nigdy tak czule jak pucharu świata w 1970 roku – wyznał Brazylijczyk.

45. OMAR SIVORI

– Sivori to nałóg – mówił o nim Gianni Agnelli, były prezes Juventusu.

Co takiego uzależniającego miał w sobie przybysz z dalekiej Argentyny? Co sprawiło, że w 1961 roku jako drugi zawodnik pochodzący z tego kraju, a także jako pierwszy Włoch – otrzymał w tym samym roku obywatelstwo i zamienił reprezentację Albicelestes na tę Italii – sięgnął po Złotą Piłkę?

Przede wszystkim lewa noga. „Krawaty wiąże, usuwa ciąże”. Kiedy rywal widział, że nadciąga ku niemu Sivori, gdzieś z tyłu głowy błyskawicznie pojawiała się myśl, że zaraz zostanie upokorzony. „El Gran Zurdo”, czyli „Wielki lewonożny” był typem ulicznego grajka – nisko opuszczone getry, brak ochraniaczy i bezczelne zamiłowanie do zakładania przeciwnikom siatek. Uwielbiał obrońców upokarzać. Gdy miał piłkę przy nodze, wyglądało to tak, jakby tańczył.

– Występowanie z nim w jednej drużynie było czystą rozrywką. Nosił skarpety nisko, nie zakładał ochraniaczy, by pokazać, że nie boi się obrońców. Miał niesamowitą mentalność zwycięzcy – charakteryzował kolegę Giampiero Boniperti.

Jednocześnie Sivori był graczem niezwykle krewkim. Jedna z historii z jego okresu w Juventusie głosi, że potężny Walijczyk John Charles musiał go spoliczkować podczas meczu, by uspokoił się i skupił na grze. Nie było czymś niespotykanym zobaczyć Sivoriego pyskującego do arbitra, przepychającego się z przeciwnikiem. Choć mierzył zaledwie 170 centrymetrów, nadskakiwał zdecydowanie większym i silniej zbudowanym od siebie.

Kiedy grał jeszcze w Argentynie i czarował kibiców River Plate, kibice jego pierwszej reprezentacji mieli pełne prawo wierzyć, że przed nią wspaniałe lata. Wraz z Humberto Maschio i Antonio Valentinem Angelillo stanowili nierozłączny, zabójczy tercet. Mówiono o nich jako o „aniołach o brudnych twarzach” – treningi w Argentynie często odbywały się bowiem na polach, na których kępki trawy były raczej rzadkością, a więc ich młode oblicza po zajęciach zawsze były oblepione brudem i kurzem.

Ich sława nie była jednak wyłącznie lokalna, doszła również do Italii. I tak w 1957 roku wszyscy trzej znaleźli się na pokładach samolotów do Europy. Maschio wylądował w Bolonii, Angelillo w Interze, a Sivori w Juventusie. Argentyńska federacja odebrała to jako policzek, stwierdzając, że poprzez wyjazd na Stary Kontynent piłkarze stali się niegodni występów w narodowych barwach. W przededniu mundialu 1958 selekcjoner Guillermo Stabile stracił więc trzech najlepszych piłkarzy, co na szwedzkim mundialu skończyło się klęską. Ostatnim miejscem w grupie z Irlandią Północną, Czechosłowacją i NRD.

Jedynym mundialem Sivoriego był więc ten z 1962, ale trudno powiedzieć, by dla jego nowej reprezentacji – Włochów – był on bardziej udany. Sivori brylował w 1961, w meczu eliminacyjnym z Izraelem zapakował rywalom na drogę cztery sztuki, wcześniej też miał okazję do zemsty na ojczyźnie, która go wyklęła, z czego skwapliwie skorzystał – Włosi pokonali Albicelestes we Florencji 4:1, Sivori zakończył mecz z dubletem. Gdy jednak przyszedł rok 1962, Italia zawiodła. Zespół mający z przodu takie sławy jak Gianni Rivera, Jose Altafini czy Sivori właśnie w dwóch pierwszych meczach nie strzelił choćby gola. W trzeciej serii gier ze Szwajcarią walczył już wyłącznie o to, by nie kończyć mundialu na dnie swojej grupy.

44. LUIS SUAREZ

Zakochany był w nim po uszy jeden z największych trenerskich geniuszy w historii futbolu, Helenio Herrera. Do tego stopnia, by jako trener Interu sprowadzić swojego byłego podopiecznego z Barcelony za 250 milionów lirów, co wtedy stanowiło światowy rekord transferowy.

Suarez stał się wtedy pierwszym Hiszpanem, który porwał się na próbę podbicia ligi włoskiej. I pierwszym, któremu się to udało. Z Interem, podobnie jak wcześniej z Barcą, zdobył wszystko. Wygrał ligę hiszpańską dwa razy, włoską – trzy. Z zespołem ze stolicy Katalonii dwa razy triumfował w europejskich rozgrywkach, sięgając po Puchar Miast Targowych. Z Interem poszedł o kilka szczebelków wyżej, bo dwukrotnie zwyciężał w rozgrywkach o Puchar Europy. Wielu kibiców zastanawiało się czy przenosiny do Włoch będą dla niego dobre, ale nie ma żadnych wątpliwości, że zmysł decyzyjny nie zawodził go nie tylko na boisku, ale i poza nim. Przynajmniej tak długo, jak piłkę kopał. Gdy zabrał się za trenerkę, to już zdecydowanie nie było to.

Ze statusem wielkiej gwiazdy Serie A, a także zdobywcy Złotej Piłki jeszcze jako gracz Barcelony, przyjechał do ojczyzny na mistrzostwa Europy w 1964, gdzie także mógł świętować zdobycie złota. W obu spotkaniach – półfinale z Węgrami i finale z ZSRR – rozegrał po 90 minut. Jego pozycja ewoluowała wraz z wiekiem – zaczynał jako cofnięty napastnik, w Interze stał się ustawionym głęboko playmakerem. Nagrody indywidualne są najlepszym dowodem na to, że obie role pasowały mu w równym stopniu.

W morzu znakomitych spotkań w wykonaniu Suareza nie jest trudno wskazać to o największym znaczeniu. To on był bowiem zawodnikiem, którego dwa gole zakończyły europejską dominację Realu Madryt. Pięć pierwszych Pucharów Europy padło łupem Królewskich, w szóstej edycji Suarez dał swoim dubletem remis 2:2 na Santiago Bernabeu. Na wypełnionym po brzegi Camp Nou Barcelonie udało się wygrać 2:1 i stać się pierwszym w historii pogromcą Realu w rozgrywkach, które ewoluowały w latach 90. w Ligę Mistrzów.

43. KARL-HEINZ RUMMENIGGE

Karl-Heinz Rummenigge ma w swoim dorobku aż dwa triumfy w Pucharze Europy. Jest też mistrzem Starego Kontynentu. Kicker aż osiem razy nominował go do jedenastki sezonu Bundesligi, choć przecież pewną część swojej kariery spędził w Interze Mediolan, gdzie odszedł, by uratować zadłużony Bayern przed upadkiem. Ma na koncie dwie Złote Piłki otrzymane w latach 1980 – 1981. Dwukrotnie jego spektakularne trafienie zostało też wskazane jako bramka sezonu w niemieckiej ekstraklasie. Brakuje w tej wyliczance tylko jednego elementu. Na nieszczęście samego Rummenigge – jest to element istotny.

Niemiec nie został ani razu mistrzem świata.

Próbował zgarnąć złoto na mundialu aż trzy razy. W 1978 roku turniej zakończył się dla Niemców niepowodzeniem. Podopieczni Helmuta Schöna wygrali tylko jeden mecz podczas całego turnieju, a ich fatalną postawę podsumowała porażka 2:3 z reprezentacją Austrii, potraktowana przez niemieckich kibiców jako ujma na honorze. Rummenigge robił co w jego mocy, by utrzymać swój zespół przy życiu – strzelał ważne gole, kreował sytuacje partnerom. Ale to było o wiele, o wiele za mało, by Niemcy utrzymali się w turnieju aż do fazy medalowej. Znacznie lepiej poszło im natomiast podczas kolejnych turniejów. W 1982 i 1986 roku niemiecka kadra zawędrowała aż do finału rozgrywek, ale najpierw lepsi od Niemców okazali się Włosi, a potem Argentyńczycy.

Szczególnie ta druga porażka była dla Rummenigge bolesna, ponieważ napastnika często kreowano jako niemiecką odpowiedź na Diego Maradonę. Okazało się, że Karl-Heinz to jednak zbyt marna riposta na Boskiego Diego. Choć bramkę w finale zdobył niemiecki wirtuoz, a nie argentyński czarodziej. A trzeba dodać, że Rummenigge przez cały turniej zmagał się z kontuzją i po boisku poruszał się z zaciśniętymi zębami, nafaszerowany środkami przeciwbólowymi.

Swoją heroiczną postawą zapracował za Odrą na status bohatera, nawet pomimo ostatecznej porażki.

Porównania do Maradony w jakimś sensie były zresztą uzasadnione.

Rummenigge, choć bramkostrzelny, nie był bowiem – podobnie jak Argentyńczyk – takim typem zawodnika, który cały czas czeka na piłkę w okolicach szesnastego metra i szuka sobie strzeleckich pozycji. Wręcz przeciwnie, Niemiec lubił pobawić się na boisku w kreatora. I w naprawdę kapitalny sposób łączył w sobie mentalność dziewiątki i dziesiątki. Z Maradona nie chciał się jednak równać. – To najlepszy zawodnik, jakiego widziano na świecie.

42. THIERRY HENRY

Cholera, czy tego gościa w ogóle trzeba komukolwiek przedstawiać?

Mistrz świata. Mistrz Europy. Triumfator Ligi Mistrzów. Dwukrotny mistrz Hiszpanii. Dwukrotny mistrz Anglii. No i mistrz Francji. O całej stercie mniej prestiżowych trofeów nie wspominając, bo wyliczanka potrwałaby zbyt długo. Henry wygrał właściwie wszystko. Noga powinęła mu się tylko w Juventusie. Dla Premier League stał się natomiast bez wątpienia postacią kultową. Żywą legendą. Co było jednak najbardziej imponujące w grze Henry’ego? Chyba nawet nie te wszystkie triumfy i strzeleckie rekordy, ale elegancja w prowadzeniu piłki i poruszaniu się na boisku. Henry po murawie nie biegał, on po niej sunął jak łyżwiarz po lodowisku.

Klasy zabrakło mu tylko raz. W pamiętnym barażowym spotkaniu z Irlandią. – Tak, zagrałem ręką, ale nie jestem sędzią. Piłka uciekała za linię, zatrzymałem ją ręką, arbiter nie zagwizdał. Potem zdobyliśmy bramkę. Ta chwila przejdzie do historii. Najważniejsze, że awansowaliśmy – skomentował dość bezczelnie swoje nieprzepisowe zagranie. Jedni mu wybaczyli ,przyjmując tę argumentację. Inni zaszufladkowali go jako cynika i oszusta.

Tak czy owak, Henry to prawdopodobnie najwybitniejszy zawodnik w bieżącym stuleciu, który nie został nagrodzony Złotą Piłką.

„Odkąd w 1995 roku do głosowania dopuszczono zawodników spoza Europy, żaden piłkarz aż tak długo nie szwendał się w okolicach Złotej Piłki, by ostatecznie nie zostać nagrodzonym. Thierry Henry aż siedem razy łapał się do czołowej dziesiątki zestawienia, jednak koniec końców nie wylądował na pierwszym miejscu i nie odebrał upragnionej nagrody.

Blisko było już w 2000 roku, gdy Henry – wówczas jeszcze wschodząca gwiazda europejskiego futbolu – zatriumfował w mistrzostwach Starego Kontynentu, co zaowocowało czwartą lokatą w głosowaniu. Trzy lata później napastnik Arsenalu, cieszący się już statusem mega-gwiazdy w Premier League, zajął z kolei drugie miejsce w plebiscycie, tuż za plecami Pavla Nedveda. Rok później Henry był natomiast czwarty, dwa lata później też, a w 2006 roku znalazł się na najniższym stopniu podium. I chyba tak naprawdę wtedy Francuz miał nagrodę naprawdę na wyciągnięcie ręki – wraz z Arsenalem zawędrował do finału Ligi Mistrzów, z reprezentacją wystąpił w finale mundialu.

Jednak oba te decydujące starcia przegrał i wyróżnienie kolejny raz przeszło mu koło nosa”.

Ponoć sam Henry nie był nigdy szczególnie rozgoryczony, że nie przyznano mu najbardziej prestiżowej nagrody. Wściekł się tylko raz, w 2001 roku, gdy Złotą Piłkę odebrał Michael Owen. Francuz czuł się bowiem o klasę lepszym zawodnikiem od snajpera Liverpoolu. Zresztą – nie bez podstaw. Jeżeli coś Henry’ego może dzisiaj uwierać, to brak sukcesu na europejskiej arenie w barwach Arsenalu. Niby udało się napastnikowi powetować sobie te niepowodzenia po przeprowadzce do Barcelony, ale Arsenal był przecież jego drużyną. W „Dumie Katalonii” Henry stał się trybikiem w maszynie, a nie piłkarzem, wokół którego kręci się cały zespół.

To drobna rysa na fenomenalnej karierze. Te najbardziej wartościowe sukcesy – i z kadrą, i z klubem – Henry odniósł nie grając pierwszych skrzypiec. Lecz statusu postaci kultowej mu to z całą pewnością nie odbiera.

41. BOBBY MOORE

Gdyby kibic reprezentacji Polski miał w okolicach roku 1973 wskazać największego piłkarskiego nieudacznika świata, z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że wskazałby Bobby’ego Moore’a.

Legendarnemu stoperowi reprezentacji Anglii przytrafił się bowiem na Stadionie Śląskim w Chorzowie jeden z najgorszych, jeśli nie najgorszy mecz w karierze. Kapitan Synów Albionu, mistrz świata z 1966 roku, jeden z najlepszych stoperów swojego pokolenia, popełnił wtedy dwa niesamowicie kosztowne błędy. Ceną był pierwszy w historii turniej mistrzostw świata, na który Anglicy nie awansowali.

Już na początku spotkania Moore dał się przechytrzyć Janowi Banasiowi. Trudno stwierdzić, czy sam pokonał Petera Shiltona, czy może pozwolił na to polskiemu napastnikowi, ale fakty są takie, że swojego przydziałowego gracza przy rzucie wolnym nie przypilnował. Błąd w kryciu był jednak niczym przy wpadce z początku drugiej połowy spotkania. Włodzimierz Lubański był przez Jacka Gmocha uczulany przed meczem, że Moore’owi zdarza się przyjmować piłkę wypuszczając ją jednocześnie na kilka metrów do przodu. Tak też stało się po zagraniu głową Roy’a McFarlanda. Lubański poczuł krew i ruszył do piłki ile sił w nogach. Wpadł z nią w pole karne i podwyższył prowadzenie biało-czerwonych.

Kilka miesięcy później na Wembley Jan Tomaszewski zatrzymał Anglików, resztę historii wszyscy znamy. Zakończyła się ona wygraną w meczu o trzecie miejsce mundialu.

Gdyby jednak faktycznie Moore był nieudacznikiem, jego pomnik nie stałby dziś przed nowym Wembley. Alf Ramsey, selekcjoner zwycięskiej drużyny z 1966, powiedział o nim: – Mój kapitan, mój lider, moja prawa ręka. On był duchem i sercem tego zespołu. Chłodny, opanowany piłkarz, któremu ufałem jak nikomu innemu. Zawodowiec pełną gębą, najlepszy, z jakim pracowałem. Bez niego Anglia nie zdobyłaby mistrzostwa świata.

Moore był też prawdziwym dżentelmenem. Martin Peters, strzelec jednego z goli w finale mistrzostw świata 1966 wspominał po wielu latach: – Wciąż pamiętam, jak wchodzi po schodach Wembley w kierunku loży królowej, by odebrać z jej rąk puchar za mistrzostwo świata. Wspinając się po stopniach poprawił jeszcze włosy i otarł twarz. Nie przystało bowiem prezentować się źle w towarzystwie monarchini.

Człowiekiem wielkiej klasy był również w stosunku do arbitrów, co w latach 60. nie było regułą. Piłkarze włoscy i południowoamerykańscy prześcigali się w sędziowaniu za nich, Moore zaś zawsze był niesamowicie grzeczny, pełen szacunku. Gdy podczas jednego ze spotkań rozjemca oberwał piłką, pożyczył jego gwizdek i dmuchnął w niego co sił, by przerwać spotkanie i pozwolić mu dojść do siebie.

Z opaską na ramieniu wyprowadzał reprezentację Anglii na 90 spotkań międzypaństwowych, w West Hamie jego numer – szóstka – jest zastrzeżony po dziś dzień.

40. DJALMA SANTOS

Jak pisaliśmy w jednej z poprzednich części rankingu, Brazylijczycy oprócz masowej produkcji zawodników ofensywnych, którzy w liczbie kilku na każde pokolenie pracowali sobie na miano legendarnych, mieli też doskonałą rękę do bocznych obrońców. W szczególności tych grających po prawej stronie. Mało było okresów, kiedy na tej pozycji panowało bezkrólewie.

Tak było i na początku lat 50. XX wieku, kiedy coraz bliżej drugiego brzegu rzeki zwanej karierą znajdował się Nilton Santos. W klubie Portuguesa z Sao Paulo coraz więcej zaintrygowanych spojrzeń przyciągał Djalma Santos. Przełomem był dla niego turniej Rio-Sao Paulo w 1952, kiedy to wpadł w oko najważniejszemu z kibiców – selekcjonerowi Zeze Moreirze.

„Uważna inspekcja umiejętności Santosa wykazuje brak dostrzegalnych wad. Podstawową odpowiedzialnością obrońcy jest bronienie i wywiązywał się z tego nienagannie dzięki swojej sile, wytrzymałości i stanowczości. Był nieustępliwy w odbiorze, skuteczny w powietrzu, szybko pokonywał kolejne metry dzięki charakterystycznemu sposobowi biegania. Był spostrzegawczy w rozegraniu, zwykle preferując proste zagrania do jednego z bardziej ekstrawaganckich kolegów z drużyny.

Ale Santos był też porywający w ataku, zdolny do szaleństwa na skrzydle podczas dołączania do płynnych akcji zespołu. Od czasu do czasu prezentował z piłką talent godzien najbardziej artystycznie uzdolnionego pomocnika. Był też specjalistą od stałych fragmentów gry, wykonawcą karnych został na wczesnym etapie kariery. Był obdarzony stalowymi nerwami, będąc w stanie zachować pewność siebie i spokój w najbardziej napiętych sytuacjach. Nigdy w ponad 1000 rozegranych meczów nie został wyrzucony z boiska z czerwoną kartką” – czytamy w jego sylwetce autorstwa Ivana Pontinga z „The Independent”.

Pozycję prawego obrońcy w kadrze zacementował Djalma Santos na półtora dekady. Na cztery turnieje o mistrzostwo świata, z czego dwa wygrane przez południowoamerykańską ekipę. W swoim drugim finale, z Czechosłowacją, jako doświadczony, cwany lis z kilkoma setkami meczów w potężnej wówczas lidze brazylijskiej na koncie, by pokonać golkipera rywali wykorzystał… słońce. Wiedział, że to będzie go oślepiało przy dośrodkowaniach, korzystał więc z tego skrzętnie, aż zanotował asystę przy golu Vavy. Cztery lata wcześniej zaś po profesorsku wyłączył z gry w finale gwiazdę reprezentacji Szwecji – Lennarta Skoglunda.

Kto by się spodziewał, że jego zejście ze sceny będzie aż tak mocno kontrastujące?

Miało ono miejsce w 1966 roku, kiedy Brazylijczycy nie wyszli nawet z grupy. Odpadli po wygranej z Bułgarią oraz po porażkach z Węgrami i Portugalią. Po drugim meczu, tym z Madziarami, na drużynę posypały się gromy. Aż dziewięciu zawodników zostało wyrzuconych z reprezentacji, wśród nich był właśnie 37-letni już wówczas Djalma Santos.

Nijak nie wpływa to jednak na jego legendarny status i na dziedzictwo, jakie pozostawił na prawej obronie. Wraz z takimi tuzami jak Nilton Santos, Cafu czy Dani Alves stał się jednym z tych, którzy dziś są dla prawych obrońców rodem z Brazylii punktem odniesienia.

39. OBDULIO VARELA

Nazywano go El Negro Jefe, czyli: „Czarny Szef”. Z uwagi na ciemną karnację, co oczywiste, a także niezrównane zdolności przywódcze i boiskową charyzmę. Nie oznacza to jednak bynajmniej, że Obdulio Jacinto Muiños Varela był spektakularnie grającą dziesiątką, genialnym rozgrywającym. Wręcz przeciwnie, boiskowe rządy „Czarnego Szefa” opierały się zupełnie na czym innym. Mówimy bowiem o jednym z najwybitniejszych defensywnych pomocników w dziejach futbolu. Takim piłkarzom zawsze trudniej zaistnieć we wszelakich rankingach, ale my postanowiliśmy Varelę mocno docenić.

Bez wątpienia na to zasłużył.

Urugwajczyk przyszedł na świat 20 sierpnia 1917 roku w Montevideo. Wychował się zatem w czasach, gdy urugwajska drużyna narodowa uchodziła za jedną z najlepszych na świecie i święciła wielkie triumfy na Igrzyskach Olimpijskich, a także sięgnęła po złoto na pierwszych mistrzostwach świata, zresztą rozegranych u siebie. Nie może więc dziwić, że Varela zafascynował się futbolem.

Jego klubowa kariera trwała prawie dwadzieścia lat. Najpierw występował w Deportivo Juventud, potem Montevideo Wanderes. Ale najwięcej występów zanotował i najwięcej sukcesów odniósł w słynnym Peñarolu, w barwach którego wielokrotnie zdobywał mistrzostwo Urugwaju. Początkowo grał jako defensywny pomocnik, a później – gdy zatracił szybkość wskutek licznych urazów – jako środkowy obrońca. Wielka siła i inteligencja pozwalały mu radzić sobie bez problemów z dynamicznymi napastnikami. Jeśli któryś spróbował wziąć go na obieg albo – nie daj Boże – założyć mu sito, zwykle gorzko tego żałował.

Największym sukcesem Vareli jest natomiast mistrzostwo świata z 1950 roku.

To właśnie kapitan reprezentacji Urugwaju stał się dla kolegów inspiracją do pokonania Brazylijczyków na ich terenie. Przed umownym finałem (a w istocie ostatnim meczem drugiej fazy grupowej) Varela przyniósł do szatni całą stertę lokalnych gazet, które kompletnie przekreślały szanse Urugwajczyków na triumf i przyznawały puchar świata Brazylii jeszcze przed meczem. Defensywny pomocnik wysypał gazety na ziemię i na oczach oniemiałych kolegów… wysikał się na nie. Powiedzmy jednak, że to nie jest szczególnie wyszukana technika motywacyjna. Znacznie ważniejszą robotę Varela odwalił na przedmeczowej odprawie. Selekcjoner urugwajskiej reprezentacji rozpisał swoim podopiecznym taktykę na starcie z Brazylią. Zadecydował, że drużyna bardzo głęboko się cofnie i spróbuje szans w kontratakach. Kiedy szkoleniowiec opuścił pomieszczenie, Varela wszystkie jego przemyślenia wyrzucił do śmietnika. – To dobry człowiek, ale nie ma racji. Boi się, a strach jest złym doradcą. Jeśli się wycofamy, skończymy jak reszta rywali Brazylijczyków – ogłosił „Czarny Szef”. – Mamy szansę na zwycięstwo tylko wówczas, gdy staniemy do walki z Brazylią jak równy z równym.

Inspirująca przemowa kapitana poskutkowała, ale tylko połowicznie. Do przerwy na Maracanie nie padły bramki, a Urugwajczycy do mistrzostwa potrzebowali zwycięstwa. Remis gwarantował tytuł Brazylii.

Jak gdyby tego było mało, na początku drugiej połowy gospodarze wyszli na prowadzenie.

Dwustutysięczny tłum zgromadzony na trybunach oszalał ze szczęścia. Ryk kibiców kompletnie zdeprymował urugwajskich piłkarzy, którzy pozwieszali głowy i momentalnie pogodzili się z porażką. Varela jako jedyny zachował trzeźwość umysłu. Już przed meczem przestrzegał kolegów, by ci pod żadnym pozorem nie zwracali uwagi na kibiców i traktowali ich jak drewniane figurki. Po trafieniu na 0:1 defensywy pomocnik w ekspresowym tempie chwycił za futbolówkę i zaczął awanturować się z sędzią, twierdząc, że strzelec bramki znajdował się na ofsajdzie. Oczywiście o żadnym spalonym być nie mogło i Varela dobrze o tym wiedział, ale irracjonalna kłótnia potrwała wystarczająco długo, by kibice się uspokoili. Urugwajscy piłkarze też otrząsnęli się z szoku po straconym golu. Nie pozwolili rywalom na pójście za ciosem i koniec końców przechylili szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Maracanã spłynęła łzami.

„Wielki Kapitan” – tym mianem urugwajskie media przechrzciły po tym spotkaniu Varelę.

Urugwajska kadra z tamtych lat została zapamiętana – co naturalne – właśnie z uwagi na ten sensacyjny sukces. Ale cztery lata później Varela znowu poprowadził swoich partnerów do strefy medalowej mundialu. Urugwaj na szwajcarskich boiskach w 1954 roku radził sobie bardzo przyzwoicie, w ćwierćfinale turnieju zwyciężając Anglię. Ekipa z Ameryki Południowej poległa dopiero w półfinale, pokonana po dogrywce przez węgierską „Złotą Jedenastkę”. Varela przeciwko Madziarom wystąpić nie mógł z powodu kontuzji.

Z nim w składzie Urugwaj nigdy nie przegrał podczas mistrzostw świata.

O swoich mundialowych doświadczeniach „Szef” opowiadał w rozmowie z pismem El Grafico. – Tylko publiczność w Brazylii poczuła się mistrzami świata jeszcze przed rozpoczęciem meczu. U brazylijskich piłkarzy nie było tego widać. My też staraliśmy się zachowywać normalnie. Z Brazylią mierzyliśmy się kilka miesięcy wcześniej. Wiedzieliśmy, że są do pokonania. (…) Wstrzymanie gry? Te tygrysy zjadłyby nas, byliśmy wtedy dla nich szybkim kąskiem. To typowo uliczna sztuczka. Ulica nauczyła mnie wszystkiego w temacie psychologii. Wszyscy jesteśmy do siebie bardzo podobni i podobnie reagujemy. (…) Zwyciężyliśmy z wielu powodów. Mało kto wie, ale ich lewy obrońca dzień przed meczem trochę za bardzo uwierzył w to, co się wypisuje w gazetach. Zapomniał, że trzeba jeszcze zagrać z nami i zwyciężyć. Jeszcze nad ranem był kompletnie pijany. Właśnie po jego stronie zaczęła się akcja, dzięki której odrobiliśmy straty.

Swoją drogą, Varela zwany był przez kolegów parrandero. Oznacza to faceta, który lubi się zabawić i porządnie wypić. Po finale z Brazylią oczywiście nie omieszkał pójść w balet. – Mistrzostwa świata nie świętowałem ani z kolegami z drużyny, ani z rodziną. Zgubiłem się w barach Rio. Smutek ludzi był tak ogromny, że pękało mi serce. Skończyło się na tym, że kupowałem im alkohol i pocieszałem. W końcu ktoś mnie rozpoznał. W pierwszej chwili myślałem, że zostanę zamordowany, ale ostatecznie wszyscy gratulowali mi tylko świetnego występu.

38. CARLOS ALBERTO

– Każdy w Brazylii zna mnie jako O Capitão – stwierdził Carlos Alberto Torres w rozmowie z brytyjskim Guardianem. I wcale nie przesadzał. Rozmowa została przeprowadzona w 2016 roku, minęły zatem przeszło cztery dekady odkąd ekipa Canarinhos sięgnęła po mistrzostwo świata na Estadio Azteca w Mexico City. Jednak Carlos Alberto, który z kapitańską opaską na ramieniu wyprowadził wtedy brazylijską jedenastkę na finałowe starcie z Włochami, kapitanem pozostał na wieki.

Opaska wryła się w jego ramię, pozostała na nim jak tatuaż.

Można się nawet zastanawiać, czy legendarny prawy obrońca z kapitańską opaską się przypadkiem nie urodził. Carlos Alberto przyszedł na świat 17 lipca 1944 roku w Rio de Janeiro. Już jako nastolatek przebił się do wyjściowej jedenastki miejscowego Fluminense, choć początkowo niewiele na to wskazywało. Uchodził za zawodnika znacznie mniej utalentowanego od swojego brata, który… porzucił piłkę, by wyjechać z miasta wraz ze swoją dziewczyną. Rodzice zresztą przyklasnęli tej decyzji. Ojciec Carlosa Alberto chciał, żeby chłopak prowadził z nim warsztat samochodowy. – Dzisiaj futbol to biznes. W naszych czasach tak nie było. Moim rodzicom się wydawało, że z gry w piłkę nie wyżyję – opowiadał Alberto w rozmowie z Brunem Romano. – Byli absolutnie przeciwni moim treningom w klubie. Kazali mi uczyć się i pracować. Więc pracowałem od piątej rano do piątej po południu. Wieczorem miałem lekcje. O północy wracałem do domu, jadłem posiłek zostawiony przez mamę na piecu i… następnego dnia znowu na piątą do roboty.

Ostatecznie jednak piłkarska pasja chłopaka zwyciężyła. Carlos Alberto najpierw przez kilka lat pograł w barwach Fluminense, by w 1965 roku przenieść się do słynnego Santosu i zacząć występy u boku Pele.

Wydawało się wówczas, że spektakularnie grający obrońca jest pewniakiem do wyjazdu na mistrzostwa świata do Anglii. Ale selekcjoner reprezentacji Brazylii pominął Carlosa Alberto. Ze szkodą dla drużyny, która poniosła szokującą, sromotną klęskę na brytyjskich boiskach i straciła tytuł mistrzów świata na rzecz gospodarzy.

– Pamiętam, że grałem prawie w każdym meczu sparingowym i wszystko wskazywało na to, że na mistrzostwa świata w 1966 roku pojadę jako zawodnik podstawowego składu – opowiadał piłkarz. – Aż pewnego dnia ogłoszono listę powołanych zawodników. I brakowało na niej mojego nazwiska. Do dzisiaj nikt tego nie rozumie. Żaden dziennikarz w tamtych czasach nie potrafił wyjaśnić tej decyzji. Nie chcę wymieniać nazwisk, ale mam pewną teorię, dlaczego tak się stało. W 1965 roku przeszedłem z Fluminense do Santosu, co nie wszystkim się spodobało. To był wówczas największy transfer w historii brazylijskiego futbolu. Prezydent klubu próbował mnie namówić, żebym został, ale byłem niewzruszony. „To największa szansa mojego życia” – powiedziałem mu. I postawiłem na swoim. Po tym transferze moja pozycja w kadrze się zmieniła. A w zarządzie federacji nie brakowało ludzi blisko związanych z Fluminense. Myślę, że ktoś z nich wpłynął na to, by mnie nie zabrano na turniej. To była zemsta.

Czy Carlos Alberto żałuje tego transferu? Wręcz przeciwnie. Przeprowadzka do Santosu pozwoliła mu rozwinąć skrzydła. Mógł grać jeszcze ofensywniej, z jeszcze większą fantazją. A jednocześnie wciąż szlifował swoje umiejętności w grze obronnej.

Przerósł nawet swojego mistrza, Dajlmę Santosa. Stał się defensorem kompletnym.

– Gra dla Santosu czasami była przyjemniejsza niż dla reprezentacji Brazylii, tak mocna to była drużyna – wspominał „Kapitan” w cytowanej już rozmowie. – Pele był naszym nauczycielem i przykładem dla nas. Już wtedy był gigantyczną gwiazdą, uchodził za „Króla Futbolu”. Dlatego Santos cały czas jeździł po świecie, żeby rozgrywać pokazowe mecze. Praktycznie się nie zatrzymywaliśmy. Większą część roku drużyna spędzała w podróży, poza Rio de Janeiro.

W 1970 roku Carlos Alberto wreszcie się wybrał na wytęskniony mundial. I – jako się rzekło – zwyciężył, liderując drużynie. Błyszczał charyzmą, perfekcją we wślizgach i niesamowitym ciągiem na bramkę rywala. Finał przeciwko Włochom udało mu się też spuentować golem, który uchodzi za jeden z piękniejszych w dziejach futbolu.

Trafienie emblematyczne dla ekipy Canarinhos.

Gol-legenda.

– Doskonale pamiętam tę bramkę – opowiadał Alberto w rozmowie z BBC. – Przed meczem wiedzieliśmy, że taka sytuacja może mieć miejsce, bo rozpracowaliśmy Włochów i ich krycie indywidualne w środku pola. Przewidzieliśmy, że będą podążali za naszymi napastnikami, a to zrobi więcej miejsca dla bocznych obrońców na skrzydłach. Pele świetnie wiedział, w którym momencie nadbiegnę. Przed startem spotkania rozmawialiśmy o tym. I założenia udało się zrealizować. W momencie zdobywania bramki nie zdawałem sobie zresztą sprawy, jak piękna kombinacja podań poprzedziła mój strzał. Dopiero po meczu to do mnie dotarło.

37. SANDRO MAZZOLA

Przez siedemnaście lat kibice Interu Mediolan mogli podziwiać Sandro Mazzolę, ale w ich pamięci z całą pewnością najmocniej wryły się dwa konkretne sezony. Chodzi oczywiście o te, dzięki którym mediolańska ekipa przeszła do historii jako Grande Inter. 1964 i 1965 rok – dwa triumfy z rzędu w Pucharze Europy pod wodzą legendarnego Helenio Herrery. Najpierw Nerazzurri w pokonanym polu zostawili Real Madryt, potem Benfikę Lizbona. Dwóch przepotężnych oponentów, którym Inter nie pozostawił złudzeń co do tego, kto rządzi na Starym Kontynencie. Inter był po prostu nie do ruszenia.

Mazzola znajdował się natomiast w samym centrum tej niezapomnianej paczki. Według współczesnej nomenklatury trudno nawet odpowiednio określić jego boiskową rolę w systemie catenaccio. Z jednej strony – błyszczał bramkostrzelnością. W finale z Realem dwukrotnie trafił do siatki. Ale przecież brał też na siebie inne obowiązki. Rozgrywał, cofał się po futbolówkę, walczył o jej odbiór.

Wyrósł na największą gwiazdę świata calcio, może obok Gianniego Rivery.

Selekcjoner reprezentacji narodowej miał taki kłopot ze zmieszczeniem tej dwójki na boisku, że podczas mistrzostw świata w 1970 roku dawał im pograć po 45 minut w ramach systemu nazwanego „sztafetą”. Mazzola pojawiał się na murawie w pierwszej połowie, po przerwie zastępował go Rivera. Z kolei przez Herrerę Sandro bywał wykorzystywany najczęściej blisko prawej strony boiska, choć ciągnęło go do środkowej strefy. Swoją grą działał na wyobraźnię, o czym najlepiej świadczy artykuł Carlo Baroniego z Corriere dello Sport opublikowany z okazji urodzin zawodnika: – Mazzola był taki jak my wszyscy. Na boisku był dzieckiem, choć nosił wąsy. Mówią, że dzisiaj kończy 70 lat. To nieprawda, nie wierzcie w to. Mazzola zawsze będzie miał 22 lata, tak jak tej wiedeńskiej nocy, gdy zdobył dwie bramki przeciwko Realowi Madryt. A może wciąż jest 29-latkiem, jak wówczas, gdy odzyskał scudetto dla Interu? Wciąż mam jego podobiznę, którą wkleiłem kiedyś do pamiętnika. Futbol oglądaliśmy wtedy jeszcze w czarno-białych barwach, ale Mazzola dodawał jej kolorytu.

Droga Włocha na szczyt była i prosta, i kręta jednocześnie. Przyszedł na świat niejako naznaczony, dotknięty palcem przeznaczenia. Był synem legendarnego Valentino Mazzoli, największej gwiazdy drużyny zwanej Grande Torino. Ekipy, która nie miała sobie w Italii równych, ale jej marsz po kolejne sukcesy został przerwany lotniczym wypadkiem. Valentino zginął w wieku zaledwie 30 lat. Kraj stracił piłkarskiego idola, Turyn stracił futbolowego boga, a sześcioletni Sandro stracił po prostu tatę.

Chłopak poszedł w ślady ojca. Nie był jednak aż tak uzdolniony jak Valentino.

– To wszystko było dla mnie trudne. Każdy miał wobec mnie wielkie oczekiwania, a ja nie był aż tak naturalnie utalentowany jak tata. Kibice zaczęli się o mnie negatywnie wypowiadać. Myślałem o tym, żeby rzucić futbol – opowiadał Sandro.

Nie poddał się jednak, z wielką korzyścią dla Interu Mediolan, gdzie pod skrzydła wziął go sam Giuseppe Meazza, głęboko poruszony dramatem rodziny Mazzolów. A reszta historii jest już znana – passa sukcesów w barwach Nerazzurrich, pierwsze powołanie do reprezentacji narodowej, potem mistrzostwo Europy w 1968 i wicemistrzostwo świata w 1970 roku. – Grałem przeciwko twojemu ojcu. Chciałbym, żebyś wziął moją koszulkę. Dziś Valentino jest z ciebie dumny – usłyszał Sandro od samego Ferenca Puskasa po swoim popisowym meczu z Realem Madryt w finale Pucharu Europy.

36. JOSE MANUEL MORENO

Ciężko uwierzyć, żeby w kraju Maradony, Messiego i Di Stefano włączać kogokolwiek do dyskusji o trzech najwybitniejszych zawodnikach, jakich dała piłce nożnej argentyńska ziemia.

A jednak Jose Manuel Moreno jest tym, który może zasiać ziarno wątpliwości.

Jak możemy przeczytać w encyklopedii Britannica, jego talent porównywano z tym Pelego czy Diego Armando Maradony. Moreno był najważniejszym elementem „La Maquina”. „Maszyny”, linii ataku uważanej przez wielu za najwybitniejszą ofensywę w historii południowoamerykańskiej piłki klubowej. W jej skład, oprócz Moreno, wchodzili także Juan Carlos Muñoz, Adolfo Pedernera, Ángel Labruna oraz Félix Loustau. Piątka ta siała postrach w Argentynie, wygrała cztery mistrzostwa kraju, trzy Copa Aldao. Wymienność pozycji pomiędzy tymi pięcioma artystami i ich sposób operowania piłką bywają wręcz określane jako protoplasta futbolu totalnego, którym Holendrzy zachwycili świat w latach 70. za sprawą Rinusa Michelsa.

Moreno wszystko przychodziło z niebywałą łatwością. Był obdarzony tak ogromnym talentem, że nie był go w stanie utopić w hektolitrach spożywanego alkoholu ani zrobić mu krzywdy regularnym imprezowaniem. „Wiódł życie typowego zmarnowanego talentu, z tą różnicą, że on był przy tym najlepszy na świecie” – pisze o nim Alex Caple z „The Versed”.

W tym samym tekście przywoływana jest też opowieść z czasów zawodniczych, która doskonale oddawała podejście Moreno do zawodniczej kariery. Jego zdaniem najlepszym treningiem było tango, a słynną stała się wypowiedź: – Tak, kocham nocne życie. I co? Nigdy nie opuściłem żadnego treningu. Nie mówcie mi, że powinienem pić mleko. Ten jeden raz, kiedy je wypiłem, zagrałem fatalnie.

Inna anegdota, która doskonale unaocznia priorytety Jose Manuela Moreno wiąże się z rokiem 1952, kiedy wybitny argentyński piłkarz zdecydował, że po grze w ojczyźnie, Meksyku i Chile, przeniesie się do Urugwaju. Najbardziej soczystą ofertę na stole miał od Nacionalu Montevideo, on jednak zdecydował się grać za grosze dla słabiutkiego Defensoru. Dlaczego? Bo tam grali jego koledzy.

Później nasz obieżyświat przeniósł się do ostatniego kraju na swojej piłkarskiej drodze – Kolumbii – gdzie dokonał rzeczy wówczas bezprecedensowej. W 1955 roku został pierwszym w historii piłkarzem z mistrzostwem czterech różnych krajów na koncie. Z tamtym okresem również wiąże się ciekawa historia, którą opisuje w swojej książce „Soccer in Sun and Shadow” Eduardo Galeano.

„W 1961 roku, już po przejściu na emeryturę, Moreno został trenerem kolumbijskiego Medellin. Medellin przegrywało w meczu z Boca Juniors, a jego zawodnicy nie byli w stanie jakkolwiek dostać się pod bramkę Boca. Więc Moreno, wówczas 45-letni, przebrał się, wszedł na boisko i zdobył dwa gole. Medellin wygrało tamto spotkanie.”

35. ROMARIO

Romario ze swojego pościgu za tysięczną bramką uczynił trochę pośmiewisko. Doliczył mecze oficjalne. Towarzyskie. Gierki z kumplami na plaży. Potyczki jeden na jednego z synem w ogrodzie. No i summa summarum wyszło mu tysiąc. Ale trzeba pamiętać, że według Rec.Sport.Soccer Statistics Foundation brazylijski snajper karierę zakończył mając 772 trafienia. A to też jest w cholerę dużo, nawet wziąwszy pod uwagę, że sporo z tych bramek padło w niezbyt poważnych ligach. Bo Romario – zwłaszcza w swoim szczytowym okresie – był po prostu najwybitniejszym łowcą goli na świecie.

Strzelbą, która zawsze trafia do celu. – Zawsze to powtarzam, Bóg wskazał mnie palcem i rzekł: „Tak, to jest ten gość” – stwierdził kiedyś Brazylijczyk z właściwą sobie skromnością.

Pisaliśmy o nim na Weszło: „Gdy 20 maja 2007 roku udało mu się wreszcie zdobyć tak zwanego „gola numer 1000”, uczynił to z wielką, właściwą sobie pompą. Udzieliła się ona zresztą kibicom, bo trybuny Estadio Sao Januario wprost eksplodowały wtedy z ekscytacji, a spotkanie przerwano na przeszło kwadrans, żeby nacieszyć się monumentalnym trafieniem. Rio de Janeiro kochało swego syna i ze szczerego serca fetowało piękną puentę jego niebywałej kariery. Na murawie pojawiła się rodzina napastnika, odbył on rundę honorową wokół stadionu, szybko przebrany w okolicznościową koszulkę. – Do walki o tysięcznego gola zmotywowało mnie to, że wielu we mnie nie wierzyło. Pomyślałem sobie: „skoro tak ciągle pierdolicie, to was wszystkich wydymam”.

Następnego dnia Romario zarządził wielką konferencję prasową, którą w ostatniej chwili odwołano, bo 41-letni wówczas zawodnik nie był w stanie wystąpić przed mediami. W ogóle – nie był w stanie wystąpić poza sofę, na której zaległ. Upragniony sukces celebrował w swej ulubionej knajpie. Świętowanie trochę się przedłużyło. Trzeba mu oddać konsekwencję – czy to gol numer siedemnaście, trzysta pięćdziesiąt cztery, czy tysiąc – wszystkie uczcił jednakowo”.

To częste pytanie odnośnie wielu gwiazd sportu – jaką część potencjału udało im się wycisnąć? W przypadku Romario można powiedzieć bez zastanowienia, że nie wykorzystał on pełni swoich możliwości. Mistrzowskie tytuły w Holandii, Hiszpanii i Brazylii, dwa triumfy w Copa America, no i rzecz jasna mistrzostwo świata zdobyte na amerykańskich boiskach w 1994 roku. Wszystko to piękne dokonania. Lecz trudno uniknąć wrażenia, że rozrywkowy tryb życia Romario, no i jego trudny charakter mocno okroiły karierę Brazylijczyka z sukcesów i indywidualnych nagród. Poważne granie na europejskich boiskach napastnik zakończył w sezonie 1994/95. Jeszcze przed trzydziestką. A przecież instynkt strzelecki pozwalał mu zachować piłkarską długowieczność.

Mistrzostwo z 1994 roku ustawiło  jednak na wieki wśród najlepszych zawodników w historii brazylijskiej piłki.

Poczuł się zresztą na tyle pewnie, że pozwalał sobie na kolejne, coraz bardziej bezczelne komentarze względem innych legend. – Zico przegrał trzy mundiale jako piłkarz i jeden jako dyrektor. To urodzony przegrany – powiedział przy pewnej okazji. Innym razem z kolei: – Dało się zauważyć, że absencja Roberto Carlosa była dla nas fantastyczna. Myślę, że nikt go tu nie lubi.

Oberwało się również „Królowi Futbolu”: – Bóg pobłogosławił stopy tego człowieka, ale zapomniał o reszcie, szczególnie o ustach. Bo kiedy się wypowiada, wychodzą z nich same bzdury, a raczej samo gówno.

Romario już nigdy więcej nie wystąpił na mundialu. Tonął we łzach, gdy w 1998 roku z turnieju wykluczyła go kontuzja, choć gdyby jego relacje z selekcjonerem układały się inaczej, pewnie oglądalibyśmy mimo wszystko na francuskich boiskach duet Ronaldo – Romario. W 2002 roku był już co prawda weteranem i królem wyłącznie krajowego podwórka, ale strzelał sporo i znów spekulowało się o jego wyjeździe na turniej. Tym bardziej, gdy dostał kilka szans od Luisa Felipe Scolariego i wciąż potwierdzał nieprawdopodobną czutkę do goli. Jednak selekcjoner Canarinhos pozostał niewzruszony na naciski opinii publicznej. Był bowiem przekonany, że obecność Romario w składzie kompletnie rozpieprzy mu kadrę od środka. Wierzył, że metody stosowane przez Brazylijczyka w 1994 roku celem zjednoczenia drużyny – między innymi organizowane potajemnie hotelowe orgie z prostytutkami – w 2002 roku nie znajdą już racji bytu.

– Nie wierzę, że głos ludu jest zawsze głosem od Boga – oświadczył Felipao i pozostawił umiłowanego syna Rio de Janeiro w domu. Historia przyznała mu rację, choć Romario pozostał przekonany o swoim geniuszu. – Na którym miejscu umieściłbym siebie w rankingu najlepszych brazylijskich piłkarzy w historii? Na pierwszym – skwitował wymownie specjalista od uderzeń ze szpica.

34. LOTHAR MATTHÄUS

Wierzcie lub nie, 19-letni Lothar Matthäus nie był najszczęśliwszym człowiekiem świata, kiedy usłyszał, że jedzie z reprezentacją Niemiec na mistrzostwa Europy.

Gdy usłyszał tę w gruncie rzeczy radosną nowinę, rozpłakał się. Kiedy weteran Bernard Dietz zapytał o powód, Matthäus wyjaśnił, wciąż z mokrymi oczami, że on na czas Euro ma zabukowane wakacje z dziewczyną.

Zamiast smakować drinków z palemką, Matthäus zasmakował tego lata czegoś znacznie bardziej uzależniającego. Zwycięstwa. Nie rozegrał w finale ani minuty, w meczu grupowym z Holandią wszedł na kwadrans i delikatnie rzecz ujmując, nie debiutował w kadrze w wymarzonych okolicznościach. Tak, Niemcy wygrali 3:2, ale gdy pojawiał się na boisku, na tablicy wyników widniał wynik 3:0. Kilka chwil po wejściu na boisko Matthäus sprokurował karnego, którego Karl-Heinz Rummenigge skwitował w wywiadzie: – Nie da się zrobić nic głupszego.

19-latek podpadł samemu szefowi. Rummenigge był liderem reprezentacji, z którego zdaniem liczył się każdy. Liderem, jakim sam Matthäus stał się zaledwie kilka lat później. Symbolicznym przekazaniem (czy raczej odebraniem) pałeczki był mecz na mundialu w 1986 roku przeciwko Maroko. Rummenigge ustawił sobie piłkę do wykonania rzutu wolnego, młodszy kolega odsunął go jednak od futbolówki i sam uderzył na bramkę. Celnie, nie do obrony.

Franz Beckenbauer, wtedy już selekcjoner, od tamtej pory zaczął się bardzo mocno liczyć ze zdaniem gwiazdora swojej kadry. Od chwili, kiedy nawalił w spotkaniu z Holendrami, nabył nie tylko pewności siebie, ale i stał się jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. Jak urósł jego status, symbolizowało jedno z kolejnych starć z Oranje, podczas którego holenderscy kibice wywiesili transparent „Matthäus = Hitler”. Wtedy dla nich zawodnik Interu Mediolan był już symbolem niemieckiej kadry, a więc i znienawidzonej niemieckości.

Właśnie przenosiny do Włoch były brakującym elementem w układance, by Matthäus mógł sięgnąć po Złotą Piłkę. Serie A była najpotężniejsza na świecie, w latach 1988-1998, na 11 finałów Pucharu Europy/Ligi Mistrzów, w 10 zagrali przedstawiciele Italii. Cztery z nich wygrali. On tę przepotężną ligę wygrał z Interem już w pierwszym sezonie, po drugim zaś sięgnął po mistrzostwo świata z reprezentacją Niemiec. Może i strzelcem większości decydujących goli – tego w 1/8 finału, półfinale i finale – był Andreas Brehme, ale to Klinsmann urzekł wszystkich tak, że wygrał Srebrną Piłkę, tytuł gracza turnieju przegrywając tylko z królem strzelców, Toto Schillacim.

Karierę ciągnął bardzo długo, bo aż 21 lat od debiutu w Borussii Mönchengladbach, kończąc w amerykańskim New York/New Jersey MetroStars. Jedni twierdzili, że to ze względu na młodą żonę Maren, która w Nowym Jorku chciała spełniać swoje ambicje i studiować aktorstwo u Lee Strasberga. Inni – że Matthäus marzył o byciu Kaiserem. Drugim Franzem Beckenbauerem. A skoro Franz swoją przygodę z piłką zakończył występami w New York Cosmos, taki ostatni krok zdawał się być dla Matthäusa najlogiczniejszy.

33. SOCRATES

Brazylia nie musi wygrywać, by być kochaną. Brazylia musi być Brazylią.

Socrates był więc kochany w ojczyźnie nie za triumfy z reprezentacją. Na mistrzostwach świata w 1982 i 1986 roku Canarinhos nie dochodzili nawet do strefy medalowej. Ale na nowo rozkochali w sobie cały świat, zniechęcony dużo bardziej negatywnym, defensywnym podejściem w latach 70.

Można wręcz z dużą dozą prawdopodobieństwa ocenić, że gdyby Socrates urodził się dekadę wcześniej, jego niesamowity talent pozostałby niedoceniony.

W 1974 i 1978 reprezentacja Brazylii musiała mieć mięśnie, płuca. Mario Zagallo i Claudio Coutinho stworzyli drużyny bardzo mocne w defensywie, ale niemające wiele wspólnego z zachwycającą drużyną z 1970. Dość powiedzieć, że na mistrzostwach w 1970 Canarinhos zdobyli 19 goli w 6 meczach, cztery lata później – 6 bramek w 7 spotkaniach.

Socrates zaś brzydził się fizycznym futbolem i nadmiernym wysiłkiem tak, jak brzydził się wojskowymi rządami w kraju. Był człowiekiem doskonale wyedukowanym, doktorem, człowiekiem biorącym aktywny udział w życiu politycznym. Jego idolami nie byli wybitni piłkarze, a raczej rewolucjoniści jak Che Guevara. Lubił zapalić, lubił się napić, a jego boiskowy artyzm był jednocześnie sztuką niezwykle oszczędną. Niepodobnym było do niego wracać do defensywy, trzeba było więc poświęcić innego zawodnika, by odwalał czarną robotę i za siebie, i za Socratesa.

Ale dla tego, co później robił ofensywny pomocnik, kiedy tylko dostawał piłkę do nogi, warto było się dodatkowo natrudzić. „Doktor” w wymagających sytuacjach potrafił zagrać piętką tak dokładnie, jak wielu graczy nie podaje nawet wewnętrzną częścią stopy. Miał świetny strzał z dystansu, uwielbiał bawić się z bramkarzami, w ostatniej chwili zamiast strzelać, przekładać sobie piłkę do drugiej nogi i pakować futbolówkę do pustej bramki.

– Był jednym z najlepszych, z jakimi grałem. Jego inteligencja była doprawdy unikalna – rozpływał się w zachwytach nad kolegą z kadry Canarinhos Zico. Paolo Rossi twierdził zaś: – Socrates był zawodnikiem z innej ery. Nie byłeś w stanie przypisać go do żadnej znanej kategorii, na boisku i poza nim. Każdy wiedział o jego studiach medycznych i szerokich horyzontach kulturowych i społecznych. Był absolutnie unikatowym człowiekiem.

Były kapitan reprezentacji Brazylii zmarł w 2011 roku, organizm torpedowany dekadami przez nałogi w końcu poddał się w wieku 57 lat. Legendarny trener Tele Santana już za czasów zawodniczej kariery Socratesa powtarzał, że gdyby tylko prowadził się tak jak Zico, który nigdy nie zapalił papierosa, byłby najlepszym piłkarzem w historii Brazylii.

I trudno mieć wobec tej opinii jakieś szczególne obiekcje, skoro jako nałogowy palacz Socrates i tak ma pewne miejsce w panteonie największych sław brazylijskiej i światowej piłki.

32. VALENTINO MAZZOLA

W środę, 4 maja 1949 roku powracający z Lizbony samolot Fiat G212CP uderzył w barokową bazylikę nieopodal Turynu. Przyczyną wypadku były złe warunki atmosferyczne i słaba widoczność. Na pokładzie znajdowało się 31 osób, nikt nie przeżył wypadku.

Pisaliśmy na Weszło: „W Italii zapanowała żałoba narodowa. Feralnym samolotem leciała najlepsza ówczesna klubowa drużyna świata, AC Torino, z legendarnym Valentino Mazzolą na pokładzie. Samolot miał wylądować w Turynie po godzinie siedemnastej, pilotowany był przez bohatera wojennego, Pierluigiego Meroniego. Kapitan o 17:02 otrzymał ostatni raport pogodowy mówiący o gęstej mgle, obfitym deszczu i słabej widoczności. Minutę później odpowiedział: „Otrzymałem wiadomość, wszystko jest w porządku, dziękuję”.

Był to ostatni komunikat wysłany z samolotu G212CP.

– Nawet teraz, po tylu latach, kiedy myślę o zawodniku, który dawał drużynie najwięcej, to nie myślę o Pele czy Maradonie, ani Platinim. Albo inaczej. Myślę, ale dopiero później. Na pierwszym miejscu zawsze pozostanie Valentino Mazzola – wspominał z głębokim smutkiem inny świetny piłkarz z tamtych lat, Giampiero Boniperti.

Rzeczywiście, Valentino był zawodnikiem absolutnie unikalnym. W swoich czasach bardzo nowoczesnym i innowacyjnym, a przede wszystkim niezwykle charyzmatycznym. Zawsze, kiedy koledzy nie dawali z siebie wszystkiego, ostentacyjnie podciągał rękawy swojej koszuli. To był sygnał do ataku. Bardziej niż jako rasowy napastnik, sprawdzał się jako dyrektor orkiestry. Tej najlepszej, turyńskiej. We Włoszech zawodnicy Grande Torino nie mieli sobie równych. Zdobywali mistrzostwa w latach 1943, 1946, 1947, 1948, 1949.

Kompletna dominacja.

Kapitan w drużynie mógł być tylko jeden i był nim właśnie Mazzola, którego charakter – jak z resztą wielu piłkarzy, nie tylko tamtych czasów – ukształtowały trudy i znoje życia. Ojca stracił w wieku zaledwie dziesięciu lat. Musiał porzucić szkołę podstawową już w piątej klasie. Poszedł do pracy, by zapewnić jakiekolwiek pieniądze sobie i samotnie wychowującej go matce. W międzyczasie zaczął grać w piłkę. Już po wojnie trafił do Venezii, z którą zdobył Puchar Włoch i zajął trzecie miejsce w lidze. W 1942 roku przeniósł się do Turynu. W najlepszym sezonie, konkretnie 1946/47, zdobył 29 bramek, zostając królem strzelców ligi.

To było apogeum ery Grande Torino. W sumie zdobyli wtedy nieprawdopodobną liczbę 125 bramek ligowych, co pozostaje rekordem Serie A aż do dziś. Rzecz jasna sięgnęli także po kolejne scudetto. W reprezentacji Włoch grali niemal wyłącznie zawodnicy Torino.

Podczas sezonu poprzedzającego katastrofę samolotu, pojawiały się pogłoski łączące Mazzolę z odejściem do Interu. Tam chciał zakończyć karierę. Na ziemiach, z których pochodził. To jedno z tych marzeń, których spełnić nie zdążył.

Sparing z Benfiką Lizbona miał być pożegnalnym meczem jego przyjaciela, Francisco Ferreiry. Kapitana reprezentacji Portugalii. Organizacja tego meczu była w zasadzie pomysłem samego Mazzoli. Termin ustalono na 3 maja 1949 roku w portugalskiej stolicy. Benfica wygrała 4:3. To był ostatni mecz Mazzoli i jego siedemnastu kolegów-piłkarzy.

Tragedia na wzgórzu Superga jest, może obok tej monachijskiej z 1958 roku, największą katastrofą lotniczą, jakiej doświadczył świat futbolu. Parę osób miało jednak szczęście i uniknęło feralnego lotu. Wśród nich byli prezydent klubu Ferrucio Novo, kontuzjowany obrońca Sauro Toma, rezerwowy bramkarz klubu Renato Gandolfi i przyszła gwiazda Barcelony Ladislao Kubala, który ostatecznie nie poleciał do Portugalii, by zostać z chorym synkiem. – Miałem lecieć do Portugalii, ale moje kolano wymagało odpoczynku po ciężkim sezonie i z powodu lekkiego urazu zostałem – opowiadał wspomniany Toma. – Tego dnia pojechałem na nasz stadion na leczenie. Gdy wróciłem do domu, kilkadziesiąt osób czekało już tam na mnie. To był koszmarny dzień, padał deszcz ze śniegiem. Pojechaliśmy do Supergi. Ludzie wszędzie płakali. Gdy wspięliśmy się na wzgórze, spotkaliśmy prezydenta klubu. Chwycił mnie za ramię i przeprowadził na drugą stronę, nie pozwolił iść dalej. Nie chciał, żebym zobaczył to, co pozostało z moich kolegów z drużyny…”.

W ślady Valentino z doskonałym skutkiem poszedł jego syn, Sandro. Niemal udał mu się dorównać legendzie ojca.

– Valentino jest połową zespołu. My tworzymy drugą część drużyny – opowiadał Mario Rigamont, kolejna z ofiar katastrofy. Te słowa dowodzą, że mit Mazzoli-seniora nie narodził się wcale po wypadku. Włoch był wielką futbolową super-gwiazdą i promykiem radości dla narodu w paskudnych, powojennych czasach. Nie bez kozery zarabiał wielokrotnie więcej niż jego partnerzy z drużyny. Którzy wcale nie oponowali, choć byli świadomi tej rażącej dysproporcji. Wiedzieli, że jeśli tylko Mazzola będzie szczęśliwy, mogą pokonać każdego.

31. ROBERTO BAGGIO

Dwa tytuły mistrza Włoch, krajowy puchar, Puchar UEFA. Do tego medale za drugie i trzecie miejsce na mistrzostwach świata. Gdyby brać pod uwagę wyłącznie liczbę trofeów, Roberto Baggio mógłby nie załapać się nawet do setki najwybitniejszych zawodników w dziejach, tymczasem w naszym rankingu „Boski Kucyk” plasuje się na 31. lokacie. Dlaczego? Dlaczego – gdy kończył karierę – pożegnano go w Italii jak bohatera narodowego? Dlaczego w katolickim kraju aż tak doceniono właśnie jego, zadeklarowanego buddystę? Dlaczego rozkochał w sobie zarówno kibiców Juventusu, jak i fanów Milanu oraz Interu? Przecież to jakiś socjologiczny fenomen. Baggio narobił sobie wielu wrogów wśród trenerów, bo bywał nieznośny jako podopieczny. Ze strony kibiców spotykało go jednak tylko uwielbienie.

Na postawione wyżej pytania trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Na pewno jednym z powodów, dla których Włochy pokochały Baggio jest jego niezłomność. Rzeczywiście budząca podziw.

5 maja 1985 roku Baggio – wówczas obiecujący, nastoletni zawodnik Vicenzy – pierwszy raz uszkodził kolano. Próbował wykonać wślizg, więzadła krzyżowe przednie trzasnęły z takim hukiem, że usłyszeli to nawet niektórzy kibice. Do urazu doszło na dwa dni przed oficjalnym przyklepaniem transferu Włocha do Fiorentiny. Wstępne diagnozy klubowych lekarzy brzmiały jak wyrok. – Trzeba odwołać transfer. Ten chłopak na boisko już nie wybiegnie. Koniec kariery.

– Lekarze spojrzeli na moją nogę, pokręcili głowami i wydali wyrok. Stwierdzili, że już nigdy nie zagram w piłkę – opowiadał Włoch. Oczywiście diagnoza okazała się zbyt pesymistyczna, Baggio po kilku miesiącach pauzy powrócił na boisko. Jednak cała jego kariera naznaczona była mniejszymi i większymi urazami. Nieustannie cierpiał. – Podczas pierwszej operacji kolana lekarze założyli mi przeszło dwieście szwów. Nie mogłem brać żadnych środków uśmierzających ból z powodu alergii. Byłem na skraju wytrzymałości, odchodziłem od zmysłów. Powiedziałem wtedy do mojej mamy: „Jeśli mnie kochasz, zabij mnie. Niech to już się skończy”. W ciągu pierwszego tygodnia po operacji schudłem kilkanaście kilogramów. Wciąż tylko płakałem z bólu. Wtedy zrozumiałem, czym tak naprawdę jest futbol. Ludzie wciąż nazywali mnie fenomenem, wieszczyli mi niebotyczną karierę. A tu co? Źle postawiona noga i ból, jakiego nigdy wcześniej nie przeżyłem. Sprowadziło mnie to na ziemię – dodał Baggio. – Skłamałbym mówiąc, że nie chciałem wtedy skończyć kariery. Pojawiały się czarne myśli. Powtarzałem sobie jednak, że to wszystko jest tylko kolejnym wyzwaniem. Musiałem udowodnić, że moje marzenia są silniejsze od mojego pecha. Piłka jest moją największą pasją.

Ile razy w swojej karierze pozrywał więzadła? Trudno nawet zliczyć. Po jednej z takich kontuzji zdarzyło mu się powrócić na boisko po niespełna 80 dniach. Napędzało go wtedy marzenie o wyjeździe na mistrzostwa świata do Korei i Japonii. Tylko pragnienie zdobycia złota w barwach reprezentacji Włoch sprawiło, że grał profesjonalnie w piłkę aż do 2004 roku.

– Czuję się zszyty z koszulką reprezentacji Włoch. To właśnie w niej chcę rozegrać ostatnie spotkanie w mojej karierze. Chcę przeżyć jeszcze jedną, wielką przygodę. Jeżeli mnie nie zabierzesz na mistrzostwa, zaakceptuję ten kielich goryczy. Ale nigdy, przenigdy nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie spróbował wszystkiego, by pojechać na ten turniej – pisał Baggio w liście otwartym do selekcjonera kadry. Ostatecznie jednak nie pojechał ani na mundial w 2002, ani na Euro w 2004 roku. Wtedy się poddał. Ostatni mecz rozegrał na San Siro, przeciwko Milanowi. Pożegnano go jak bohatera.

– Ból, czysto fizyczny ból, był prawdziwą torturą, która towarzyszyła mi przez całą moją piłkarską karierę. W końcu stało się to tak nieznośne, że nie potrafiłem sobie z tym uczuciem poradzić. W Brescii miałem kłopoty z poruszaniem się przez dwa dni po każdym meczu. Dojeżdżałem samochodem pod dom, ale gdy mięśnie ostygły, nie potrafiłem już z niego wysiąść. Zdarzało mi się czołgać do drzwi wejściowych. A w kolejną niedzielę znowu grałem. Naładowany środkami przeciwbólowymi. Ale miałem przecież swój cel. Futbolowi poświęciłem wszystko. Kiedy schodziłem z boiska po raz ostatni – trochę paradoksalnie – poczułem się jednak spełniony. Więcej nie mogłem osiągnąć. Reakcja kibiców wtedy, w Mediolanie, gdy żegnałem się z futbolem… Wszystko mi wynagrodziła.

Skąd aż taka zawziętość?

Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Ten obrazek zna każdy sympatyk futbolu. 17 dzień lipca 1994 roku, stadion Rose Bowl w Kalifornii. Finał mistrzostw świata. Brazylijczycy mierzą się z Włochami. Mecz kończy się bezbramkowym rezultatem. Baggio gra słabo – tak naprawdę w ogóle nie powinien pojawić się na boisku, ponieważ podczas półfinałowego starcia nabawił się urazu. Ale przecież nie mógł przesiedzieć takiego starcia wśród rezerwowych. To był jego turniej, jego mistrzostwa.

I jego chwila.

Gdyby Baggio pokonał Cláudio Taffarela, przedłużyłby szanse Italii na triumf w turnieju. O czym zresztą niewielu już dzisiaj pamięta. Wcześniej mylili się przecież Franco Baresi i Daniele Massaro, tak naprawdę to ten drugi spartaczył kluczowe uderzenie. Jednak pomyłka Baggio stała się symbolem porażki Włochów. Bez cienia przesady można powiedzieć, że to najsłynniejsza z zepsutych jedenastek w całej historii futbolu. A że Włoch grał praktycznie na jednej nodze, z okrutnym zapaleniem ścięgna? Że ledwie zipał ze zmęczenia?

To bez znaczenia.

Jego pomyłka, zwieszone ramiona, opuszczona głowa… Ten obrazek pozostanie symbolem.

– Całe życie trenuję i zawsze posyłam piłkę tam, gdzie tylko chcę. A w najważniejszym momencie chybiłem – smucił się w swojej biografii. – Trzeba było po tym finale wybrać jeden obrazek. Oprócz mnie, karnego nie wykorzystali też Baresi i Massaro. Ale to na mojej pomyłce skupiła się cała uwaga. (…) Jeden rzut karny zniweczył lata pracy i rozwiał nadzieje o mistrzostwie świata. Marzyłem o tytule, a przyszło największe rozczarowanie w całej karierze. Kiedy podchodziłem do rzutu karnego w meczu z Chile na kolejnych mistrzostwach świata, cały czas miałem w głowie obrazek z finału z Brazylią. Szedłem powoli, a w moim umyśle kołatała się jedna myśl, którą zacząłem sobie nerwowo powtarzać: „Po prostu uderz mocno. Po prostu uderz mocno…”.

Baggio ostatecznie nie zdobył z reprezentacją złota na mundialu ani w 1990, ani w 1994, ani w 1998 roku. Później nie miał już na to szansy. Jednak kojarzenie go wyłącznie z zepsutym karnym byłoby skandalicznie nieuczciwe. „Boski Kucyk” był bowiem fantasistą w najczystszym znaczeniu tego pojęcia. A poświęcenie dla narodowych barw tylko dodatkowo podsyca magiczną aurę, która spowija jego postać.

– Roberto Baggio to najwspanialszy włoski fantasista, piłkarz większy nawet od Meazzy i Bonipertiego. Należy mu się miejsce w panteonie największych sław w dziejach futbolu, zaraz za Maradoną, Pele i być może jeszcze Cruyffem. Gdyby nie powracające problemy z kontuzjami, Roberto byłby postrzegany jako najwybitniejszy piłkarz w historii futbolu – stwierdził słynny włoski trener, Carlo Mazzone. Oczywiście z pewną dozą przesady, był on człowiekiem absolutnie zakochanym w Roberto, ale trochę racji trzeba charyzmatycznemu szkoleniowcowi przyznać. Gdyby nie te piekielne kontuzje, które tak mocno chwiały jego klubową karierą, Baggio pojawiłby się w naszym rankingu co najmniej o kilkanaście miejsc wyżej.

30. SERGIO RAMOS

Gdy Real Madryt w ostatnim dniu okienka transferowego latem 2005 roku ogłosił transfer Sergio Ramosa, nikt nie mógł mu nadać lepszej symboliki niż sam zawodnik.

Ramos stanął przed mikrofonem ustawionym zdecydowanie za nisko względem jego wzrostu i zaczął przemawiać do kibiców pochylony, by urządzenie zebrało jego słowa. Show nieporadności ukrócił prezes Realu Florentino Perez, który podszedł i wyregulował dla swojego nowego nabytku statyw.

Nieporadny, nieobyty w takich okolicznościach Ramos symbolizował prawdopodobnie najdziwniejszy transfer pierwszej prezydentury Florentino Pereza. Jeśli pan i władca Królewskich decydował się wyłożyć grube pieniądze na zawodnika, to musiał to być ktoś wielki. Najlepiej zdobywca Złotej Piłki, ewentualnie jeden z faworytów do sięgnięcia po to wyróżnienie w nadchodzących latach. Figo, Zidane, Beckham, Ronaldo, Robinho. To były ruchy a’la Perez.

Nastolatek z Sevilli za 30 milionów? Rzecz bez precedensu.

Ramos nie okazał się jednak piłkarskim ciamajdą, mimo incydentu z mikrofonem czy tego późniejszego, z trofeum za zwycięstwo w Pucharze Króla, które obrońca Królewskich upuścił pod koła autobusu. Perez – człowiekiem niespełna rozumu, który pod wpływem niezrozumiałego impulsu otworzył książeczkę i wypisał tłusty czek do zrealizowania przez władze Sevilli.

Sergio Ramos stał się bowiem w Realu Madryt ikoną. Nie tylko jednym z najlepszych obrońców świata, umieszczanym z urzędu w jedenastkach roku na świecie nawet wtedy, gdy akurat ma za sobą słabiutkie dwanaście miesięcy (patrz gala FIFA The Best w 2019). Nie tylko seryjnym zdobywcą bramek w chwilach, gdy nadzieja zdaje się już być wygaszona. Jednym z najlepszych zawodników w historii tego sportu.

Tak, ma w swoim CV momenty zdecydowanie mniej chlubne niż gol z Atletico w finale Ligi Mistrzów, który zawiódł Real do zwycięskiej dogrywki. Ale reakcja na nie jest tylko potwierdzeniem jego wielkiej klasy. Jego potężnej konstrukcji psychicznej. W półfinale Ligi Mistrzów 2011/12 tak kopnął w piłkę ustawioną na jedenastym metrze, że wystrzelił ją – wraz z szansami Królewskich na finał – w okolice Saturna? Kilka tygodni później nie miał problemu, by w półfinale Euro stanąć naprzeciw Rui Patricio i przy stanie 2:2 w serii jedenastek posłać do celu pewną wcinkę.

Joaquin Caparros powiedział kiedyś, że gdyby Ramos został tenisistą czy pływakiem, byłby równie dobry. Tego sprawdzić niepodobna, ale dowodów na wszechstronność Andaluzyjczyka dostajemy cały czas coraz więcej. Bramek zdobywa więcej niż niejeden napastnik, a Carlo Ancelotti powiedział o nim swego czasu: – Są obrońcy z ponadprzeciętną techniką, inni dysponują wielką jakością w defensywie – jak Cannavaro. Inni, jak Baresi, są w stanie doskonale dowodzić linią obrony, kolejni wpływają na partnerów swoją silną osobowością. Ale zbierając wszystkie te cechy do kupy, Sergio Ramos jest najbardziej kompletnym z obrońców. Ma po trochę wszystkiego: techniki, siły, osobowości i przywództwa.

29. SANDOR KOCSIS

Mecz rozegrany 25 listopada 1953 roku nazywany jest „Meczem Stulecia”. To wtedy, w obecności 105 tysięcy kibiców, na Wembley starły się reprezentacje Anglii i Węgier. W spotkaniu padło dziewięć bramek i było ono jedną z największych manifestacji wielkości ówczesnego madziarskiego futbolu.

Większość zespołów sztywno trzymała się wówczas zasad numeracji takich jak to, że wysunięty napastnik gra z dziewiątką, rozgrywający z dziesiątką i tak dalej. Selekcjoner Gustav Sebes miał jednak na to spotkanie plan wprowadzenia maksymalnego zamieszania w szeregach Anglików. Z dychą zagrał więc napastnik Puskas, z dziewiątką – rozgrywający Nandor Hidegkuti. Ruchliwość zawodników ofensywy miała być dodatkowym utrudnieniem.

Anglicy zgłupieli. Nie dość, że mierzyli się z zespołem grającym w niemal niezmiennym składzie od 4 lat, ich przedmeczowe założenia wzięły w łeb. Węgrzy wygrali tamten mecz 6:3. – Zobaczyliśmy styl gry, system, jakiego nie znaliśmy nigdy wcześniej. Żaden z tych zawodników nic nam nie mówił. Nie mieliśmy pojęcia o Puskasu. Wszyscy byli dla nas jak z Marsa. Przyjechali na Wembley, gdzie Anglia nigdy nie przegrała, spodziewaliśmy się 3:0, 4:0, może 5:0 (…). Tamten mecz zmienił nasze myślenie – powiedział trener Synów Albionu, Bobby Robson.

To był pogrom, a wynik mógł być jeszcze bardziej okazały. Jak bowiem twierdził Jeno Buzanszky, prawy obrońca Węgrów, jeden z ich najlepszych graczy nie był nawet w pobliżu swojej szczytowej formy. Mimo to siał zamęt w szeregach Anglików, ale jego najlepszy czas miał dopiero nadejść.

Tym piłkarzem był Sandor Kocsis.

Anglicy niedługo przekonali się o tym, co mocno zbudowany napastnik potrafi zrobić pod bramką przeciwnika, gdy jest w sztosie. Tuż przed mistrzostwami świata w 1954 roku zmierzyli się więc z Madziarami po raz drugi, tym razem w Budapeszcie.

Po dziś dzień Anglia nie przegrała meczu międzypaństwowego tak wysoko, jak wtedy. 7:1 z dubletami Kocsisa i Puskasa było dowodem na to, że Węgrzy nieprzypadkowo od równo czterech lat byli niepokonani i znaleźli się na czele rankingu sporządzanego przez FIFA.

Na mundial do Szwajcarii Węgrzy jechali więc po złoto. W kraju przygotowania do celebry trwały już na długo przed finałem, dla piłkarzy wygrawerowano na drogich zegarkach inskrypcję „dla mistrzów świata”, zorganizowano też wielki bankiet po powrocie do ojczyzny.

Węgrzy poszli po finał po trupach znakomitych rywali, przerabiając ich na mielonkę. W 1/4, w „Bitwie o Berno” padła Brazylia, w 1/2 – obrońcy tytułu z Urugwaju. Po czterech wiodących do starcia o złoto spotkaniach, nasi bratankowie mieli na koncie 25 bramek strzelonych, 7 straconych. Wspomniany Kocsis, nazywany „Złotą Głową” ze względu na doskonałą umiejętność uderzania piłki tą częścią ciała, był pewniakiem do tytułu króla strzelców. Korei wbił trzy, Niemcom cztery, Brazylii i Urugwajowi po dwie sztuki.

Pozostawało już tylko pokonać Niemców, których w grupie Węgrzy ograli 8:3. Po ośmiu minutach zanosiło się na równie bolesne lanie. Puskas, Czibor, 2:0. Pozamiatane.

I wtedy z potężnym węgierskim zespołem wydarzyło się coś, co do dziś pozostaje zagadką. Wypuścił kontrolę nad meczem, w dziesięć minut dał Niemcom wyrównać, a później – mimo optycznej przewagi  udokumentowanej golem Puskasa, kontrowersyjnie nieuznanym – oddał także zwycięstwo. Wydarzył się „Cud w Bernie”.

Mecz, którego wynik wróci jeszcze do Kocsisa, kilka lat po tym, jak zdecyduje się uciec z Węgier i tym samym przekreślić sobie szansę na poprawienie i tak niebywale imponującego dorobku w kadrze – 68 meczów, 75 goli. W wyniku Rewolucji Węgierskiej, z rocznym przystankiem w Young Fellows Zurych, Kocsis wyląduje bowiem w Barcelonie, z którą zdobędzie dwa tytuły mistrzowskie, dwa Puchary Hiszpanii oraz Puchar Miast Targowych. A także zagra w finale Pucharu Europy 1961. Historia powtórzy się w brutalny sposób – znów dwóch Węgrów zdobędzie gola w finale (tym razem Czibor i Kocsis), znów zakończy się on porażką 2:3.

Cierpienia piłkarskie są jednak niczym przy cierpieniach, jakie Kocsis znosił, gdy już zawiesił buty na kołku. Rok po przejściu na emeryturę amputowano mu obie nogi w wyniku wypadku samochodowego, kilka lat później został zdiagnozowany z białaczką. W 1979 roku zginął po tym, jak wyskoczył z okna szpitala w Barcelonie. Domniemywano samobójstwo.

28. ZICO

„Biały Pele”. Już za samą ksywę Zico zasługuje na wysoką pozycję w rankingu, prawda?

Choć oczywiście nie tylko za efektowny pseudonim doceniamy Brazylijczyka, bo idąc tym tokiem rozumowania, to należałoby również w zestawieniu umieścić Sylwestra Czereszewskiego, znanego jako „Pele z Klewek”.

Zico to jedna z największych, ale i najbardziej niespełnionych postaci w dziejach futbolu. Wprawdzie jeżeli chodzi o arenę klubową, nie jest jeszcze tak źle – Brazylijczyk w 1971 roku zadebiutował w barwach Flamengo i z czasem wyrósł na największą piłkarską gwiazdę całego Rio de Janeiro. Dekadę po debiucie osiągnął z klubem absolutny szczyt – zatriumfował w Copa Libertadores i Pucharze Interkontynentalnym. Zwłaszcza ten drugi sukces musi robić wrażenie, ponieważ brazylijska ekipa rozwalcowała przepotężny wówczas Liverpool aż 3:0. Zico nie zdobył bramki w tamtym starciu, lecz wybrano go piłkarzem meczu. Bezlitośnie objeżdżał defensorów The Reds. Greame Souness wymienił potem gwiazdora Flamengo jako jednego z dwóch najtrudniejszych do upilnowania przeciwników, na jakich natknął się w swojej karierze. Podobnego zdania był między innymi Ruud Gullit, opisujący Zico jako jednego z najlepszych dryblerów w dziejach futbolu.

Nunes, autor dwóch bramek dla Flamengo, stwierdził w pomeczowym wywiadzie dla brytyjskich mediów: – To Zico jest gwiazdą naszej drużyny. Ja tu tylko strzelam gole. On dokonuje genialnych posunięć, ja dokładam stopę. Tyle.

W międzyczasie tłum dziennikarzy przepytywał także samego Zico. Jeden z reporterów wprost nazwał Brazylijczyka najlepszym piłkarzem na świecie i porównał go do samego Pele. Zico zareagował niespodziewanym oburzeniem. – Myślę, że takie porównania są dzisiaj zbędne. Pele jest niedościgniony, to najlepszy piłkarz w historii futbolu. Stawianie go jako obiekt porównania złamało już karierę wielu obiecującym brazylijskim zawodnikom. Ja jestem Zico, nie Pele. Tylko Zico, nic więcej.

Skromność uzasadniona, ale i chyba trochę przesadna. Legenda głosi, że w tamtych latach kibice Flamengo w dniu urodzin Zico składali sobie bożonarodzeniowe życzenia. Bądź co bądź, Pele był tylko „Królem Futbolu”. Zico dorobił się boskiego statusu. Gdyby nie nieustanne urazy, Brazylijczyk z pewnością wygrałby więcej trofeów i natłukłby więcej goli.

Jego statystyki i tak wyglądają imponująco. W oficjalnych spotkaniach przekroczył barierę 400 bramek. Oczywiście na trafienia w ligach stanowych w Brazylii można patrzeć z powątpiewaniem, lecz nie mówimy przecież o napastniku.

Nawet połowa tego dorobku robiłaby wrażenie.

Nieco mniej imponująco wypadła europejska przygoda Zico. Choć właściwie, to i tu na dwoje babka wróżyła. W sezonie 1983/84 brazylijski rozgrywający trafił do Udinese i trzeba mu oddać, że wziął włoską Serie A szturmem. Zdobył aż 19 bramek w 24 występach, wyścig o koronę króla strzelców przegrywając tylko z Michelem Platinim. Ale Udinese dysponowało zbyt przeciętną kadrą, by włączyć się do walki o najwyższe cele. Kolejne rozgrywki upłynęły Brazylijczykowi pod znakiem kontuzji, kłopotów z fiskusem i awantur z zarządem klubu oraz z sędziami. Zico frustrował się, że władze Udinese nie potrafią otoczyć go wartościowymi zawodnikami. W końcu spakował manatki i powrócił do Rio de Janeiro. A szkoda, bo jego rywalizacja z Platinim i Maradoną o status gwiazdy numer jeden w Serie A z pewnością byłaby fascynująca. A przecież do Fiorentiny trafił jeszcze Socrates.

Zico z pewnością zapisał się w historii calcio, rewolucjonizując spojrzenie Włochów na technikę egzekwowania rzutów wolnych. Pisał o tym między innymi Bartłomiej Rabij w „Podciętych skrzydłach kanarka”.

W dorobku Brazylijczyka brakuje – tylko i aż – mistrzostwa świata.

W 1978 roku Zico wraz z ekipą Canarinhos zajął trzecią lokatę podczas mundialu w Argentynie. Wtedy jednak nie pełnił jeszcze roli lidera zespołu. Jego turniejem miały być natomiast mistrzostwa w Hiszpanii. Niemalże już dziś mityczna ekipa pod przewodnictwem trenera Tele Santany grała wówczas futbol nieziemski, choć mocno naiwny. W efekcie rozkochała w sobie do szaleństwa kibiców, lecz udział w turnieju skończyła już na etapie grupowym. Co było wielkim rozczarowaniem, biorąc pod uwagę potencjał kadrowy ekipy z „Kraju Kawy”.

Pisaliśmy na Weszło: „Santana, uważany w Brazylii za najwybitniejszego szkoleniowca swojej epoki, stworzył trudną do powstrzymania maszynkę do strzelania bramek. Początkowo Canarinhos młócili wszystkich jak leci – najpierw wygrali ze Związkiem Sowieckim, potem rozgromili Szkotów i Nowozelandczyków. Następnie spuścili manto Argentynie w południowoamerykańskim klasyku. Żeby awansować do półfinału i zmierzyć się z Polską pozostało tylko zremisować z Włochami. Santana nie nastawił jednak swoich podopiecznych na kunktatorską grę. Sócrates, Zico, Falcão i spółka zaszarżowali na Italię tak jak to mieli w zwyczaju, z otwartą przyłbicą. I przegrali tę wymianę ciosów 2:3, w dramatycznych okolicznościach żegnając się z turniejem. – Piłkarska reprezentacja Brazylii już nigdy nie zdoła zagrać z takim rozmachem – skomentował po meczu wstrząśnięty Sócrates.

Zico posunął się dalej i stwierdził, że wraz z porażką Canarinhos umarł futbol.

Santana nie dał za wygraną i nie wyrzekł się swoich piłkarskich ideałów. Cztery lata później spróbował ponownie zaszarżować po złoty medal mistrzostw świata w brawurowym stylu. I znowu się nie udało. Tym razem Brazylijczycy pożegnali się z turniejem na etapie ćwierćfinału – odpadli z Francją po serii rzutów karnych. Zico swoją jedenastkę wykorzystał, w przeciwieństwie do Platiniego. Jednak koniec końców to zawodnicy z Ameryki Południowej mylili się częściej. Zresztą, sam Zico także w tamtym spotkaniu sknocił karnego, lecz jeszcze w trakcie gry. Sam tę jedenastkę wywalczył, choć to go chyba specjalnie nie usprawiedliwia. Już prędzej fakt, że występ z Francją był dla niego pierwszym na meksykańskim turnieju, ponieważ wcześniej cierpiał z powodu kontuzji”.

– W 1982 roku Brazylia grała naprawdę pięknie. Do dzisiaj ludzie są w stanie z pamięci wyrecytować nasz skład z przegranego meczu z Włochami – opowiadał sam Zico. – Ale dla mnie futbol zawsze był po prostu grą. Wygrywasz albo przegrywasz, nic innego nie ma znaczenia. Co nie oznacza, że rozpamiętuję tę porażkę. Wydaje mi się, że zrobiliśmy co w naszej mocy.

27. ANDRES INIESTA

Frank Rijkaard: – Wystawiałem go jako fałszywego skrzydłowego, środkowego pomocnika, defensywnego pomocnika, za napastnikiem. Zawsze był wyborny.

Pep Guardiola: – Iniesta nie farbuje włosów, nie nosi kolczyków, nie ma tatuaży. Może to czyni go mało atrakcyjnym dla mediów, ale jest najlepszy.

Luis Enrique: – Iniesta jest najbardziej pomysłowym piłkarzem w Hiszpanii. Jest jak Harry Potter. Raz, dwa, trzy, czary mary i już ma rywala za sobą. To tak, jakby miał w kieszeni magiczną różdżkę.

Vicente del Bosque: – To piłkarz kompletny. Broni, atakuje, kreuje i strzela.

Menedżerowie, którzy mieli okazję pracować z Andresem Iniestą są w jego ocenie zgodni. W zasadzie można znaleźć cytat z każdego wybitnego szkoleniowca, który rozpływał się swego czasu w zachwytach nad Hiszpanem. Złote lata hiszpańskiej piłki, kiedy reprezentacja triumfowała na trzech kolejnych wielkich turniejach, to lata prime’u Iniesty. On łączy swoją osobą cztery ostatnie triumfy Blaugrany w Champions League, zapisał na swoim koncie dziewięć tytułów mistrza Hiszpanii, dwie potrójne korony.

Nie strzelał setek goli, a jednak trafiał w momentach absolutnie najistotniejszych. Bez jego bramki w finale nie byłoby pierwszego w historii reprezentacji Hiszpanii mistrzostwa świata, bez trafienia przeciwko Chelsea na Stamford Bridge historia Pepa Guardioli jako trenera nie miałaby najmocniejszego pierwszego rozdziału, jaki tylko można sobie wyobrazić. Triumfu w każdych możliwych rozgrywkach podczas osiemnastu pierwszych miesięcy w roli menedżera pierwszego zespołu.

26. RUUD GULLIT

Jeśli gracie w FIFA Ultimate Team, to na pewno kojarzycie nazwę „Gullit Gang”. Odnosi się ona do bardzo wąskiej grupy piłkarzy, którzy wszystkich sześć głównych atrybutów w grze – szybkość, strzały, podania, drybling, obrona, fizyczność – mają wycenione powyżej 80. Jej naczelnym przedstawicielem jest, jak sama nazwa wskazuje, legenda holenderskiej piłki.

Jest nie bez przyczyny, bo choć EA Sports zdarza się wystawić oceny od czapy, to ta Gullita jest podparta opinią innego arcywybitnego grajka – George’a Besta. – Gullit to doskonały piłkarz pod każdym względem – powiedział kiedyś legendarny północnoirlandzki napastnik.

Gullit uosabiał futbol totalny, który narodził się przecież w jego ojczyźnie. Stał się jednym z symboli odrodzenia holenderskiej piłki, która po tłustych latach 70., na początku lat 80. wpadła w głęboki dół. Nie udało się wtedy Oranje zakwalifikować na trzy kolejne wielkie imprezy. Pokolenie z Rijkaardem – kumplem Gullita od najmłodszych lat, kiedy wspólnie kopali piłkę na ulicach Amsterdamu – van Bastenem czy braćmi Koemanami potrzebowało nieco czasu, by się rozkręcić. By w 1988 roku, na pierwszej wielkiej imprezie od ośmiu lat, Holendrzy sięgnęli po tytuł mistrzowski, z Gullitem w roli kapitana.

Gullit był symbolem sukcesu reprezentacji. Symboliczne, że gdy „piłkarz totalny”, jak się o nim mówiło, grał u Rinusa Michelsa w pełni formy, Oranje wygrali europejski czempionat. Gdy zaś przyjechał na mundial 1990 po ciężkiej kontuzji oraz kiedy w 1994 zdecydował się na trzy tygodnie przed turniejem na boiskach USA zrezygnować z udziału w turnieju z powodu konfliktu z Dickiem Advocaatem, Holendrzy wracali przedwcześnie, ze zwieszonymi głowami.

Bardzo wiele Gullitowi dała gra z Johanem Cruyffem, gdy ten powoli zmierzał ku ostatnim akordom swojej piłkarskiej kariery. To dzięki niemu zrozumiał, że by być liderem zespołu, nie wystarczy pieczętować tego na boisku, trzeba to robić także i poza nim. – Miałem ten przywilej, że Cruyff był obecny w moim życiu. Jestem mu wdzięczny za to, jak się mną zaopiekował – mówił.

Umiejętności Gullita, które pozwalały mu błyszczeć właściwie na każdej pozycji, nie pozostawały długo niezauważone. Wymknął się co prawda Ajaksowi – choć przecież wychował się w Amsterdamie – ale już Feyenoord nie pozwolił, by taki talent przeszedł mu koło nosa. Wygrał Eredivisie na De Kuip, wygrał także dwukrotnie po przenosinach do PSV, by latem 1987 roku trafić do Milanu. I uformować tam wkrótce legendarne trio z Frankiem Rijkaardem i Marco van Bastenem. Po pół roku w Mediolanie zdobył Złotą Piłkę, kolejny rok później był w plebiscycie drugi, przegrał tylko ze swoim rodakiem Marco van Bastenem. W 1988 całe podium Ballon d’Or należało zresztą do Holendrów z Milanu.

25. LEW JASZYN

Czas na słynną „Czarną Panterę”.

Powszechnie przyjmuje się, że Lew Jaszyn to najwybitniejszy bramkarz w dziejach futbolu. Przychylamy się do tych ocen. Również klasyfikujemy go najwyżej spośród uwzględnionych w rankingu golkiperów.

Mało kto wie, że legendarny radziecki golkiper jest nie tylko wielokrotnym mistrzem Związku Sowieckiego w piłce nożnej, ale zdobył także tytuł… w hokeju na lodzie. Dowodzi to, że Jaszyn byłby w stanie strzec z powodzeniem każdej bramki. Gdyby ustawić go przed nocnym klubem na Monciaku w roli selekcjonera, to nie przepuściłby z pewnością żadnego klienta, który trochę za mocno dał w szyję podczas afteru.

Urodzony w 1929 roku w Moskwie zawodnik nie miał lekkiego dzieciństwa. Podczas II Wojny Światowej pracował w fabryce pocisków. Jego piłkarski talent dostrzeżono właśnie tam, Jaszyn występował bowiem w przyzakładowej drużynie piłkarskiej. Na tle innych robotników wyróżniał się do tego stopnia, że został zaproszony na trening w Dynamie Moskwa. Zaczął fatalnie – podczas meczu towarzyskiego przepuścił piłkę wystrzeloną przez bramkarza drużyny przeciwnej.Niedługo potem zawalił gola w prestiżowym starciu ze Spartakiem Moskwa. Jeden z klubowych działaczy – przy okazji oficer w stopniu generała – wparował po tamtym spotkaniu do szatni i zaryczał: – „Proszę pozbyć się tego idioty z naszego zespołu!”. Wówczas oddelegowano Jaszyna do sekcji hokejowej i tam spędził kolejne lata, grając jednak na tyle znakomicie, by przypomnieć o sobie trenerom piłki nożnej. Summa summarum, barw moskiewskiej ekipy bronił nieprzerwanie od 1950 do 1970 roku. Już nigdy nie pozwolił, by przed meczem zjadły go nerwy. – Sekret polega na tym, żeby przed wyjściem na murawę zapalić papierosa i wypić kieliszek wódki – tłumaczył tajemnicę swojej zimnej krwi.

Abstrahując od burzliwych początków kariery, trzeba powiedzieć, że Lew trafił dobrze. W okresie powojennym Dynamo przeżywało złote lata. Klub rozwijał się dynamicznie pod protektoratem sowieckiej bezpieki, ze specjalnym wsparciem Ławrientija Berii, szefa NKWD. Nie ma przypadku w tym, że Jaszyn prawie wszystkie tytuły mistrzowskie zdobył z Dynamem jeszcze w latach pięćdziesiątych.

Umówmy się jednak – to nie występy w lidze ZSRR uczyniły z Jaszyna golkipera klasy światowej.

W drużynie narodowej Lew zadebiutował już w 1954 roku. Zdecydowanie najlepiej szło mu podczas mistrzostw Europy. W 1960 roku sowiecka kadra odniosła podczas tego turnieju zwycięstwo, cztery lata później zajęła drugie miejsce. Do tego Jaszyn jest również złotym medalistą olimpijskim. Gorzej wiodło mu się natomiast podczas mistrzostw świata. W Anglii udało się wprawdzie ekipie z ZSRR dotrzeć do strefy medalowej, ale już cztery lata wcześniej – w 1962 roku – mundial skończył się dla sowieckiej ekipy gigantycznym rozczarowaniem.

Ówcześni mistrzowie Europy polegli w ćwierćfinale, lepsi okazali się niespodziewanie Chilijczycy, gospodarze turnieju. Jaszyn nie wypadł podczas tego spotkania najlepiej, choć w końcówce ratował swój zespół przed wyższą porażką. Już zupełnie katastrofalny był natomiast jego występ przeciwko Kolumbii w fazie grupowej.

Spotkanie zakończyło się remisem 4:4, a „Czarna Pantera” puszczała szmatę za szmatą.

Podobno Jaszyn tak się załamał swoim kompromitującym występem, że chciał natychmiast po turnieju zakończyć karierę. I trudno się dziwić tak zdecydowanej reakcji – jego pewność siebie została rozszarpana na strzępy przez rozwścieczonych dziennikarzy i kibiców, a to ona była zawsze podstawową cechą i główną siłą tego bramkarza. Poza genialnym refleksem, postać Jaszyna stała się słynna ze względu na jego niespotykaną odwagę. Golkiper ustawiał linię obrony, nie bał się gry nogami, zdarzało mu się nawet wybiegać z futbolówką poza pole karne. W czasach, gdy bramkarze byli na ogół przyspawani do linii, takie podejście do swojej boiskowej roli trzeba uznać za rewolucyjne. A legendarny golkiper trzymał też w zanadrzu inne sztuczki – czasami zdarzało mu się interweniować… głową. Zdejmował swój ulubiony kaszkiecik, wyskakiwał do dośrodkowania i wybijał je główką poza szesnastkę.

Zasłynął też jako specjalista od bronienia rzutów karnych. – Radość z widoku Jurija Gagarina w kosmosie może być przyćmiona tylko obronioną jedenastką – przyznał kiedyś. Przyjmuje się, że w oficjalnych spotkaniach Jaszyn wybronił co najmniej 150 uderzeń z wapna. – On gra w piłkę lepiej ode mnie – przyznał w 1963 roku Sandro Mazzola, jedna z ofiar Jaszyna.

Po mundialowej klapie w 1962 roku Jaszyn na pół roku wyjechał z Moskwy. Zaszył się w głuszy, żyjąc w zgodzie z naturą i – co tu dużo mówić – łojąc gorzałę. Dzisiaj pewnie zdiagnozowano by u niego depresję. Wtedy kryzys golkipera potraktowano po prostu jako kolejny przejaw jego słabości. W końcu Jaszyn podźwignął się jednak z kolan i powrócił na ligowe boiska.

Ponoć wygwizdywali go nawet kibice Dynama Moskwa, tak fatalną reputacją się wówczas cieszył.

Na szczęście nie ugiął się pod presją tłumu i na dobre wycofał się z postanowienia o zakończeniu kariery. Na swoje szczęście, przede wszystkim. W 1963 roku jego występ w pokazowym meczu Anglia – Reszta Świata zrobił tak piorunujące wrażenie na kibicach i ekspertach, że golkipera nagrodzono Złotą Piłką. Do dziś Jaszyn pozostaje zatem jedynym wyróżnionym bramkarzem w plebiscycie France Football.

– Chociaż grałem na najwyższym poziomie, uczyłem się od niego. Wyobrażałem sobie, że gram jak on – opowiadał słynny Gordon Banks.

24. DIDI

Początek lat 50. był dla brazylijskich kibiców absolutnie traumatyczny. 1950 rok to słynne Maracanazo, porażka w meczu o mistrzostwo świata z Urugwajem. 1954? Porażka 2:4 z Węgrami już na poziomie ćwierćfinałów. Powodów porażki upatrywano w wielu miejscach, a do głosu – niestety – doszli i rasiści.

Brazylijski prawnik i pisarz Lyra Filho napisał wówczas:

„Niezaprzeczalnym jest, że Węgrzy mają lepsze predyspozycje, jak wiele innych krajów, wyposażając swój najlepszy zespół najlepszymi możliwymi cechami (…). Łatwo porównać fizjonomię brazylijskiej reprezentacji, zbudowanej głównie wokół czarnych i mulatów, z zawodnikami reprezentującymi Argentynę, Niemcy, Węgry czy Anglię.”

Taka narracja pojawiła się również w dyskusjach na najwyższym szczeblu – w CBD, a więc w Brazylijskiej Konfederacji Sportowej. Pierwszy mecz na mundialu w 1958 roku był idealnym odzwierciedleniem poglądów federacji – w pierwszej jedenastce było aż dziesięciu piłkarzy o jasnym kolorze skóry – białych lub bardzo jasnych mulatów. Pele i Garrincha leczyli wtedy kontuzje, jedynym czarnoskórym graczem był więc „absolutnie niezastąpiony negro Didi”, jak o nim pisano.

Jego jakości podważyć się po prostu nie dało. Najlepszym potwierdzeniem był zdobyty w 1958 roku wraz z tytułem mistrza świata także i ten dla najlepszego piłkarza całego turnieju. Zasłużony w pełni, Didi był bowiem motorniczym tamtej ekipy. I to nie tylko na samych mistrzostwach, bowiem wcześniej to właśnie jego gol dał Canarinhos awans na imprezę rozgrywaną na boiskach Szwecji.

Choć opaska kapitańska nie zawędrowała na jego ramię – nosił ją w Szwecji biały Bellini, zawodnik o włoskich korzeniach – to właśnie Didi był zdecydowanym liderem drużyny idącej po pierwszy w historii triumf na mundialu. Jednym z najbardziej charakterystycznych momentów tamtych mistrzostw było jego zachowanie po szybko straconym golu w finale przeciwko gospodarzom. Brazylijczycy byli wstrząśnięci, Mario Zagallo wyznał po latach, że natychmiast pomyślał o tragicznym 1:2 z Urugwajem z 1950. Didi wziął jednak piłkę z bramki pod pachę i bardzo wolnym krokiem udał się w kierunku środka boiska. Po drodze uspokajał kolejnych partnerów mówiąc, że jego drużyna klubowa łoiła szwedzkie kluby z dużą łatwością. – Mówię wam, ci gringo nie potrafią grać w piłkę. Nic a nic – miał zapewniać partnerów.

Skończyło się 5:2.

Didi zawsze wiedział doskonale, jak dotrzeć do konkretnych partnerów. Mówiono o nim „Czarny Napoleon”, jego dowództwo doprowadziło Brazylię także do mistrzostwa świata w 1962. Poza cechami wolicjonalnymi imponował też szybką grą piłką. W przeciwieństwie do wielu Brazylijczyków z kolejnych pokoleń, on do dryblingu uciekał się w ostatniej instancji, jeżeli zupełnie niemożliwe stawało się pchnięcie gry do przodu poprzez podanie.

Jego znakiem firmowym był strzał z dystansu, opadający liść czy – w dosłownym tłumaczeniu – suchy liść. Bomba z prawej nogi, której lot najpierw był mocno wznoszący, by gwałtownie opaść w pobliżu linii bramkowej.

23. BOBBY CHARLTON

„Czerwony Diabeł“ z krwi i kości. Jeden z najwybitniejszych zawodników w historii Manchesteru United i reprezentacji Anglii. Na jego cześć nazwana została trybuna w „Teatrze Marzeń“. Robert Charlton w Manchesterze ma status niekwestionowanej legendy. Oczywiście nie bez przyczyny – jako jeden z nielicznych przeżył monachijską katastrofę lotniczą w 1958 roku, stanowiąc o sile United w późniejszych latach. Po tym dramatycznym zdarzeniu on, George Best i Denis Law, grali być może najpiękniejszy futbol w historii klubu z Old Trafford.

Charlton na początku swojej kariery u Matta Busby’ego występował jako typowa dziewiątka, dopiero z czasem przenosił się w inne sektory boiska – najpierw został przesunięty na lewe skrzydło, a potem na pozycję rozgrywającego. I to właśnie tam, jako gość ustawiony za napastnikiem, bez przerwy znajdując się pod grą, Bobby przeżywał najbardziej płodny okres w swojej karierze.

Anglik rozegrał wiele kapitalnych spotkań, ale szczególnie wspominać może zwłaszcza dwa – finał Pucharu Europy z  1968 oraz półfinał mistrzostw świata z 1966 roku. W tym pierwszym Manchester United mierzył się z Benficą Lizbona. „Czerwone Diabły“, zgodnie z oczekiwaniami, wyszły na prowadzenie jako pierwsze, choć dopiero w 53. minucie, oczywiście dzięki fenomenalnie dysponowanemu Charltonowi. Gdy już nic nie zanosiło się na zmianę wyniku, to Jaime Graca wyrównał i do wyłonienia zwycięzcy potrzebna była dogrywka. I wtedy zaczęła się rzeźnia na całego – Best,  Kidd i po raz kolejny Charlton.

Trofeum dla United, dokładnie dekadę po tragicznym wypadku w Monachium.

Jako się rzekło, sir Bobby spektakularnie błysnął też dwa lata wcześniej na mundialu. W pojedynkę załatwił w półfinałowej konfrontacji Portugalczyków dając swojej drużynie przepustkę do gry o złoty medal. A tam, po pięknym spotkaniu i wielu kontrowersjach, Anglicy ograli Niemców i wznieśli puchar.

Pierwszy i ostatni raz w swojej historii.

Charlton w futbolu wygrał właściwie wszystko. Zabrakło mu tylko triumfu podczas mistrzostw Europy. Strach pomyśleć, jak wiele mógłby osiągnąć, gdyby nie feralna katastrofa, która na pewien czas strąciła Manchester United z piedestału.

Pytany o siłę „dzieciaków Busby’ego”, sir Bobby niezmiennie zapewnia, że była to drużyna zdolna do wszystkiego. – Początkowo nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy dość mocni, by w ogóle przetrwać w Europie. Wtedy w rozgrywkach międzynarodowych stawało się często do gry z zawodnikami, których wcześniej nie widziało się na oczy, nawet w telewizji. A to przecież byli piłkarze magiczni, jak na przykład Alfredo Di Stefano. Jednak szybko się dostosowaliśmy do gry w Pucharze Europy. Jestem pewny, że gdyby nie wypadek, po trofeum sięgnęlibyśmy już w 1958 roku. Real Madryt na pewno nie zdobyłby pięciu pucharów z rzędu. Za szybko się rozwijaliśmy. Jestem też przekonany, że albo w 1958, albo w 1962 roku angielska kadra zwyciężyłaby na mundialu – zapewniał Charlton na łamach FourFourTwo.

22. RONALDINHO

„Radość ludu”. „Uśmiech futbolu”. Czy my musimy wam w ogóle przypominać, kim był Ronaldinho?

Jeden z niewielu zawodników w historii piłki, których po prostu nie dało się nie lubić. Brazylijczyk wśród kibiców nie miał wrogów. Można było się na niego wściekać, gdy absurdalnie odważnym rajdem upokorzył ulubioną drużynę. Można było odczuwać frustrację, gdy znowu okpił ulubionego obrońcę zwodem tyleż pięknym, co bezczelnym. Ale patrząc na popisy Ronaldinho miało się takie poczucie, że on nie uprawia sztuki dla sztuki. Że nie stara się upokorzyć przeciwnika, zadrwić sobie z niego. Ten typ po prostu tak miał. Nie umiał grać w piłkę inaczej niż pięknie. W pojęciu Ronaldinho, futbol jest czystą rozrywką. Pewnie dlatego z obserwowania Brazylijczyka w akcji płynęło tak wiele prawdy. W jego posunięciach nie było kalkulacji. Nie był zawodnikiem, któremu naukowcy i analitycy podpowiedzieli, w którym miejscu boiska nie należy dryblować, albo z jakiej pozycji nie należy oddawać strzału. Ronaldinho wszystko czynił instynktownie.

Stąd zapewne fenomen jego popularności. Po transferze do FC Barcelony brazylijski cudotwórca stał się niejako uosobieniem idei joga bonito. To portugalskie pojęcie stało się popularne nawet na polskich podwórkach. Każdy chciał grać choć trochę jak Ronaldinho. Nawet jeżeli nie przepadał za Barcą. Zresztą, przecież R10 zebrał owację na stojąco nawet na Estadio Santiago Bernabeu.

Zapytacie na pewno: dlaczego tak nisko? Dlaczego nie w czołowej dziesiątce? Czemu nie w piątce?

Nie czepiamy się dorobku Brazylijczyka. Na mistrzostwach świata w 2002 roku pełnił wprawdzie rolę drugoplanową, ale już wtedy dołożył sporą cegiełkę do triumfu ekipy Canarinhos na azjatyckich boiskach. Zatriumfował też w Champions League, choć bohaterem finału nie został. Dwukrotnie wygrał także mistrzostwo Hiszpanii. Nie wygląda to źle. Ale trudno przymknąć oko na fakt, iż prime time Ronaldinho potrwał w gruncie rzeczy ledwie kilka lat. W Paris-Saint Germain miewał lepsze i gorsze momenty, zresztą wówczas jego sława była jeszcze raczej lokalna, był po prostu wyróżniającą się postacią francuskiej ekstraklasy. Z kolei w AC Milanie widać już było, że najlepsze lata ma za sobą. Wychodzi więc na to, że Ronaldinho pełnym blaskiem świecił tylko w FC Barcelonie.

A i tam nie każdy sezon można mu zaliczyć jako w pełni udany. Nie ma przypadku w tym, że Pep Guardiola przebudowę zespołu rozpoczął między innymi od pozbycia się Ronaldinho, który miał wówczas dopiero 28 lat. Teoretycznie wchodził w najlepszy dla piłkarza wiek, tymczasem został bez litośnie odstawiony. – Deco i Ronaldinho przychodzili pijani na treningi. Guardiola ich odpalił, bo nie chciał, by ci dwaj mieli zły wpływ na Messiego – stwierdził Alaksandr Hleb.

Mówi się, że punktem przełomowym w karierze Ronaldinho były mistrzostwa świata w 2006 roku.

Brazylia zawiodła a on – jako zawodnik, od którego wymagano najwięcej – zawiódł w dwójnasób, bo również jako lider. Mistrz świata z 1970 roku, Tostão, zwrócił wówczas uwagę: – Ronaldinho nie ma ważnej cechy, którą nosili w sobie Pele i Maradona. Brak mu naturalnej agresji. Oni po porażce potrafili się zmienić. Ogarniała ich furia. Po Ronaldinho wszystko spływa.

Coś w tym, cholera jasna, jest. Choć z drugiej strony, gdyby Ronaldinho był, jak większość wybitnych sportowców, zafiksowany żądzą ciągłego zwyciężania, to czy pozwalałby sobie na taką boiskową swobodę? Cały jego fenomen opiera się właśnie na tym, że trofea zdobywał niejako przy okazji. Pisał o tym swego czasu Leszek Milewski: „Ja wiem, że Messi i Ronaldo strzelili o milion goli więcej. Wiem, że był zastęp piłkarzy regularniejszych, mających znacznie dłuższe „okienko wielkości”. Takich, którzy idąc nocą do garażu muszą uważać by nie zabić się o jakiś Puchar Świata, mistrzowską paterę albo jeden z tuzina przykurzonych superpucharów. Gdybym miał ułożyć ranking najwybitniejszych zawodników, nie odważyłbym się R10 umieścić na pierwszym miejscu. Ale ze wszystkich piłkarzy Ronaldinho i tak szanuję najbardziej i basta”.

21. GIUSEPPE MEAZZA

Gdybyśmy dostawali złotówkę za każdego piłkarza, o którym kiedyś przeczytaliśmy lub usłyszeliśmy, że został odrzucony w dużym klubie, bo był za mały, a mimo to gdzie indziej zrobił wielką karierę, bylibyśmy naprawdę zamożnymi ludźmi. Giuseppe Meazza był jednym z pierwszych. Jak się pewnie domyślacie, Milan swojego pochopnego osądu pożałował bardzo mocno. Nie trzeba znać przebiegu kariery Meazzy, by domyślić się, jak znaczącą był postacią dla włoskiej piłki. Wymowne, że gdy w 1980 roku postanowiono zmienić nazwę stadionu obu mediolańskich ekip, nazwano go na cześć Giuseppe Meazzy właśnie.

Meazza był wielkim piłkarzem i wielkim kobieciarzem. Zwykł mawiać, puszczając oko do swojego rozmówcy, „na szczęście mieszkałem blisko stadionu”. Zdarzało mu się bowiem dopiero w pierwszych porannych przebłyskach świadomości, budząc się u boku kolejnej atrakcyjnej kobiety (lub kobiet, nie lubił się w tym względzie ograniczać), przypominać sobie, że powinien gdzieś niedługo być. Gdzie? A, no tak. Na boisku.

Często z tego powodu spóźniał się na przedmeczowe odprawy, choć tak po prawdzie, to on ich również po prostu nie lubił. A i trenerzy nieszczególnie spieszyli się z krytyką, instruując raczej pozostałych, jak najlepiej wykorzystać talenty Meazzy. Legendarny selekcjoner Włochów Vittorio Pozzo mawiał: – Mieć Meazzę w składzie, to jak zaczynać mecz prowadząc 1:0.

Meazza zdobywał piękne kochanki, zdobywał też przepiękne gole. W relacjach z okresu, kiedy Meazza zachłannie piął się po kolejne rekordy, czytamy, że jego akcje bramkowe zwykle zaczynały się na połówce boiska, a kończyły uśmiechem od ucha do ucha. Już w pierwszym seniorskim sezonie ustanowił rekord podtrzymany do dziś, którego złamać nie potrafił nawet Cristiano Ronaldo. Nikt bowiem w debiutanckich rozgrywkach nie umiał dobić do 31 goli. Nikt poza Meazzą.

Trudno dziś porównać tę dwójkę, ale jedna z anegdot z dawnych lat calcio wskazuje na to, że przynajmniej pewnością siebie Meazza od CR7 nie odstawał nic a nic. Przed meczem z Juventusem Meazza miał bowiem założyć się z bramkarzem Juve, a kolegą z reprezentacji, że strzeli gola albo po strzale przewrotką, albo po minięciu bramkarza i uderzeniu do pustej bramki.

By nie pozostawić wątpliwości, strzelił jednego tak, jednego tak.

W Interze kochali go tak bardzo, że gdy w 1940 roku postanowił odejść do Milanu – klubu, któremu kibicował jako dzieciak – nie znienawidzili go za to do reszty. Podobno gdy już w barwach Milanu zdobył bramkę przeciwko Interowi, miał rozpłakać się ze smutku w szatni. Nie do końca wiadomo, ile w tym prawdy, ale dla kibiców pierwszego seniorskiego zespołu Meazzy ta opowieść była miodem na skołatane odejściem ich idola serca. Do Interu wrócił jeszcze na koniec kariery, po krótkich przygodach w Juventusie, Varese i Atalancie.

Największe sukcesy odnosił jednak z reprezentacją. Włosi z Meazzą w składzie wygrali dwa tytuły mistrza świata jeden po drugim – w 1934 i 1938 roku. W samych turniejach finałowych Meazza nie imponował może skutecznością, ale wynikało to też z jego wszechstronności.

Selekcjoner Pozzo w 1934 chciał zmieścić w składzie Meazzę i innego typowego napastnika, Angelo Schiavino. Piłkarz Interu znacznie lepiej nadawał się do roli podwieszonego niż dużo bardziej ograniczony w tym względzie – szczególne w kwestii otwierających podań – Schiavino. I choć Schiavino skończył turniej z czterema trafieniami, a Meazza z jednym, eksperci nie mieli wątpliwości, kto był dla triumfu Italii ważniejszy – Meazza dostał nagrodę dla najlepszego gracza turnieju.

A reprezentacyjną karierę i tak legendarny gracz Interu skończył z 33 bramkami w 35 meczach, wynikiem który do dziś przebił tylko autor 35 trafień dla Italii, Luigi Riva.

20. GEORGE BEST

Playboy. Celebryta. Alkoholik. Nosił się jak gwiazdor rocka i tak również żył. Zdobył Koronę Ziemi. I nie chodzi nam tu o góry. Bujał się z co najmniej czterema finalistkami konkursu Miss World. Ale przede wszystkim – był wybitnym, unikatowym zawodnikiem.

Przed wami George Best, znany jako „Piąty Beatles”.

Podczas kariery, jak i całego życia, zasłynął też z ciętego języka. – Cruyff lepszy ode mnie? Jaja sobie robisz? Założę mu siatkę przy pierwszej okazji – rzucił przed meczem Irlandii Północnej z Holandią, ale mimo tego, że był wielkim piłkarzem, nikt nie potraktował jego słów na serio. Miał wtedy 30 lat i zdecydowaną większą część swojego czasu spędzał już przy otwartym barku, dozując swoją ambrozję. Po kilku minutach od rozpoczęciu meczu Best przejął piłkę, ale nie pobiegł w kierunku bramki przeciwnika.

Ruszył w poprzek pola gry po to, by dotrzymać słowa. Zrobił balans ciałem i piłka przeturlała się między nogami słynnego reprezentanta Oranje. Do dziś ta siatka uznawana jest za jedną z najbardziej znaczących i charakterystycznych w dziejach futbolu.

Bill Elliott wspomina: – Pięć minut po rozpoczęciu gry, George otrzymał piłkę. Zamiast skierować się z nią w stronę bramki, zaczął iść z futbolówką w poprzek. Minął trzech Holendrów, wyglądało to cokolwiek niezrozumiale. Ja wiedziałem jednak o co chodzi: szedł po prostu do Cruyffa, a dzięki temu manewrowi znalazł się po jego stronie. Wtedy ruszył z piłką na Johana, dwa razy zamarkował zwrot barkiem, a później… założył mu siatkę. Mijając gwiazdę Oranje, a potem odstawiając go i biegnąc z piłką, podniósł triumfalnie pięść do góry. Niewiele osób rozumiało wówczas brawurę tego zagrania, jak i ów gest. Ale najważniejsze, że to nie był epizod, bowiem Best grał wspaniale do ostatnich chwil. Cruyff najlepszy na świecie? Tego dnia na stadionie nie znalazłbyś nikogo, kto powiedziałby to z przekonaniem.

Odwagi i słownej brawury Irlandczyk z Północy nie zapomniał także po zakończeniu kariery. Nie miał nic do stracenia i uwielbiał burzyć pomniki, a ciągle cieszył się niewątpliwym autorytetem. Chyba najsłynniejsze zdanie wypowiedział na temat wschodzącego wówczas angielskiego talentu, Davida Beckhama. – Nie potrafi kopać lewą nogą, nie umie grać głową, nie umie zrobić wślizgu i nie zdobywa za dużo bramek. Poza tym jest w porządku – powiedział.

Best – trzeba mu oddać – miał prawo do tak surowych recenzji nawet wobec takich znakomitości jak Beckham. Bo zanim zanotował bolesny upadek, przez lata stanowił o sile Manchesteru United i uchodził za najlepszego skrzydłowego na świecie.

Na szczyt wspiął się w 1968 roku, w wieku zaledwie 22 lat. Zdobył wtedy aż 28 bramek w angielskiej ekstraklasie, dorzucił też do tego kilka trafień na europejskiej arenie. Między innymi w finale Pucharu Europy, gdzie „Czerwone Diabły” po dogrywce zmiażdżyły Benfikę Lizbona 4:1. Tamtego wieczora na Wembley w Londynie nawet wielki Eusebio nie mógł się równać z Bestem, który stał się twarzą odbudowanego z gruzów klubu.

Zacięcia do futbolu starczyło Bestowi mniej więcej na dekadę. Krótko. Ale wystarczająco, by zapisać się na kartach historii futbolu jako jeden z najbardziej spektakularnych zawodników.

19. XAVI

Jego medialne wypowiedzi bywają niekiedy dalekie od przenikliwości. Ale to tylko kolejny dowód, że inteligencja boiskowa w żaden sposób nie łączy się z inteligencją – nazwijmy to – życiową. Bo choć od słuchania Xaviego czasem więdną uszy, a w piwnicy gniją kartofle, to trudno w dziejach futbolu znaleźć zawodnika, który mądrzej dysponował futbolówką w środkowej strefie boiska.

Xavi to prawdziwy król środka pola.

W pewnym sensie niekoronowany, bo nigdy nie otrzymał Złotej Piłki. Jego pech polegał na tym, że swój prime-time przeżywał w dobie szalonych popisów Lionela Messiego i Cristiano Ronaldo. Ale to Xavi jest twarzą być może najbardziej utalentowanej generacji w dziejach piłki. To on jest symbolem stylu gry, który okazał się zabójczo skuteczny zarówno na arenie klubowej, jak i reprezentacyjnej. Xavi po prostu wygrał wszystko i wszędzie. Jest mistrzem świata i podwójnym mistrzem Europy. Czterokrotnie sięgał z FC Barceloną po Puchar Mistrzów. Do tego jeszcze nawygrywał tyle trofeów krajowych, że aż trudno się w jego dokonaniach doliczyć. Pierwszy raz mistrzem Hiszpanii został jeszcze w 1999 roku, kiedy w „Dumie Katalonii” grał Luis Figo i Rivaldo. Ostatnie zgarnął w roku 2015. U boku mając choćby Neymara i Luisa Suareza.

Stał się wzorem, punktem odniesienia. W jakimś sensie – ideałem środkowego pomocnika i idealnego partnera do gry. Zawsze skoncentrowanego na zespole, na kreowaniu sytuacji kolegom.

– Xavi wszystko upraszczał. Drugiego takiego zawodnika już nie będzie – chwalił swojego kolegę z kadry Santi Cazorla, także nielichy technik. Christo Stoiczkow dodał: – Historia Barcelony będzie rozpatrywana w kategoriach: przed Xavim i po Xavim. Nikt nie dokonał więcej dla klubu.

18. RAYMOND KOPA

Od 2018 roku, poza Złotą Piłką, France Football przyznaje jeszcze jedno ważne wyróżnienie. Nagrodę dla najlepszego zawodnika do lat 21. Trofeum Kopy.

To wyróżnienie to wielki honor, ale i wielka odpowiedzialność spoczywająca na barkach tych, którzy właśnie pokonują pierwsze kilometry w maratonie kariery. Może posądzicie nas o nadinterpretację, ale cóż – jeśli na starcie dostajesz nagrodę imienia Kopy, to logicznym jest, że będzie się po tobie oczekiwać kariery na miarę tego legendarnego francuskiego piłkarza.

Poprzeczka wisi cholernie wysoko. 100 Najlepszych Piłkarzy w Historii prestiżowego „World Soccer”? Obecny. Lista FIFA 100 Pelego? Obecny. Klasyfikacja najlepszych francuskich piłkarzy wszech czasów France Football? Miejsce na podium, jedynie za Michelem Platinim i Zinedinem Zidanem.

O tym, jak wielkim był graczem, ale i człowiekiem, niech świadczy sam fakt, że choć piłkarską karierę Kopy kojarzy się głównie ze Stade Reims i Realem Madryt, Angers w którym zagrał zaledwie 60 spotkań nazwało w 2017 roku stadion jego imieniem.

Kopa – albo Kopaszewski, bo takie nazwisko nosili jego dziadkowie pochodzący z Krakow – przez „Markę” został ochrzczony „Pequeño Napoleon”, „Małym Napoleonem”. Hiszpanie zachwycili się nim po raz pierwszy na długo przed przenosinami do Realu Madryt – pociągał bowiem za wszystkie sznurki reprezentacji Francji, która na Estadio Santiago Bernabeu pokonała Hiszpanów 2:1.

Wyprzedzający epokę swoją grą na pozycji, którą dziś określilibyśmy pewnie jako fałszywa dziewiątka, dominował na placu gry, na który wybiegła pokaźna reprezentacja Realu. Na jej tle wyglądał znakomicie, ale wtedy jeszcze decyzji o zaoferowaniu mu umowy nie podjęto. Stało się to później, gdy drogi Kopy i piłkarzy Królewskich przecięły się po raz kolejny – w pierwszym finale Pucharu Europy.

Stade Reims w tamtym czasie było zespołem mającym w swoich szeregach gros piłkarzy wysokiej klasy. Kopa, wiadomo, ale obok niego inni reprezentanci kraju. W pamiętnym spotkaniu z Hiszpanią jedenastka Les Bleus złożona była niemal w połowie z graczy zespołu Alberta Batteuxa. Szli więc oni jak burza w pierwszej edycji Pucharu Europy, bijąc Aarhus 4:2 w dwumeczu, Voros Lobogo 8:6, wreszcie Hibernian 3:0. W finale żadna tania sprzedaż skóry się nie odbyła, co to, to nie. Reims prowadziło 2:0 po 10 minutach i 3:2 na dwa kwadranse przed końcem. Skończyło się jednak 3:4.

Nie to był jednak największy cios, jaki Real zadał w 1956 roku Reims. Największym było przejęcie Raymonda Kopy, który z Królewskimi sięgnął po cztery kolejne triumfy w rozgrywkach, które z czasem stały się najbardziej prestiżowymi w Europie. W 1959, kiedy Batteaux udało się poskładać Reims na nowo już bez największej gwiazdy lat minionych i raz jeszcze wejść do finału Pucharu Europy, Kopa – nagrodzony kilka miesięcy wcześniej Złotą Piłką – znalazł się więc po zwycięskiej stronie.

W samym plebiscycie Ballon d’Or z podium nie schodził między 1957 a 1959 rokiem. Był w tym czasie nominowany również do najlepszej jedenastki mundialu 1958 w Szwecji, gdy dyrygował zespołem, na którego szpicy cuda wyczyniał inny wybitny gracz Reims, z którym jednak nigdy się w jednym klubie nie spotkał. Just Fontaine, po dziś dzień rekordzista w liczbie goli na przestrzeni pojedynczego mundialu.

17. FRANCO BARESI

Była na zakończenie poprzedniej dwudziestki historia zawodnika, na którym w Milanie się nie poznano, a w Interze stał się legendą, wielkim goleadorem? Giuseppe Meazyy? No to teraz coś ku pokrzepieniu serc kibiców Rossoneri, a jednocześnie sztylet prosto w serce Nerazzurri. Inter również ma bowiem na swoim koncie odrzucenie grajka zaliczanego do najlepszych w historii na swojej pozycji. Franco Baresiego.

W żadnym innym kraju na świecie sztuka bronienia nie była tak podziwiana, jak we Włoszech. To właśnie z tego kraju wywodzą się najwięksi mistrzowie rozbijania ataków. Włoski kibic potrafił to docenić w takim stopniu, w jakim Holendrzy czy Brazylijczycy doceniali techniczną, ofensywną piłkę.

Żaden inny stoper zaś nie cieszy się w ojczyźnie catenaccio taką estymą, jaką ma w Italii Franco Baresi. Kapitan Milanu przez piętnaście lat, zawodnik tego klubu przez lat dwadzieścia. Nie zachwiało jego przywiązaniem do tego klubu nawet zrzucenie go do Serie A w wyniku słynnej afery „Totonero” związanej z ustawianiem wyników spotkań.

Marcel Desailly, a więc inny znakomity defensor, w latach 90. absolutna światowa czołówka, tak mówił o Baresim: – Po prostu najlpeszy obrońca ostatnich trzech dekad, ostatni wielki libero. Zawsze miało się wrażenie, że wie z wyprzedzeniem, gdzie trafi piłka i nie było na świecie napastnika zdolnego go przejść. Miał też świetną technikę, kiedy trzeba było rozegrać piłkę, kiedy atakował, zawsze był przez to groźny. Prawdziwa ikona.

I jeszcze Gary Neville: – Uwielbiałem Baresiego. To był gość. Agresywny, zawsze krok przed wszystkimi. Prawdziwy lider. Twardy, nie było sposobu, by go przejść.

W Milanie grał przez równo dwie dekady, dowodząc defensywą zespołu, który wygrywał Puchar Europy trzykrotnie i sięgał po tytuł w Serie A sześć razy, cztery razy wygrywając te rozgrywki na początku lat 90., które były złotym czasem dla ligi włoskiej. Ma medale mundiali we wszystkich trzech kolorach, dwa razy Włosi z nim w składzie byli też półfinalistami mistrzostw Europy. Najbardziej osobliwe osiągnięcie to jednak… tytuł króla strzelców Coppa Italia, wyjątkowo w sezonie 1989/90 słabego dla nominalnych napastników.

16. PAOLO MALDINI

Tommaso Pellizzari nie cierpi Milanu. Wielu kibiców Interu może to o sobie powiedzieć, ale chyba tylko on poparł swoją niechęć napisaniem książki. „No Milan: guida teorica e pratica all’antimilanismo (per interisti ma non solo)”, czyli w tłumaczeniu na polski: „No Milan: teoretyczny i praktyczny przewodnik po antymilanizmie (dla fanów Interu, ale nie tylko)”. Poradnik dla ludzi, którzy mają podobny jak on stosunek do Rossoneri.

Jak można się domyślić, nie obchodzi się tam z zawodnikami Milanu jak z jajkiem. A jednak Paolo Maldiniego nie potrafił zmieszać z błotem. O Paolo Maldinim czytamy: „Przez dwadzieścia lat gry w piłkę nie zrobił niczego, co zapamiętałbyś jako złe czy brzydkie”.

Skoro więc tak ogromny respekt ma wobec Maldiniego człowiek, który nie lubi wszystkiego, co związane z AC Milan, to jak wyrazić słowami szacunek, jaki mają wobec niego fani Rossoneri?

Jego ojciec, Cesare, był legendą Milanu. Miał wielkie zacięcie, by osiągnąć sukces. Paolo zaś był z tej uważany za zdecydowanie bardziej utalentowanego od taty, nie tracąc przy tym tej ogromnej determinacji. – Mecze w czwartkowe popołudnie przeciwko naszemu zespołowi młodzieżowemu rozgrywał z takim zaangażowaniem, jakby to był finał Ligi Mistrzów – wspominał po latach Alberto Zaccheroni.

Mimo że swój debiut zaliczył na prawej stronie defensywy, w Milanie szybko zaczęto go ustawiać na lewej obronie. Prawonożny chłopak dokonał czegoś, co u piłkarza już w dużej mierze ukształtowanego, grającego w seniorach, wydaje się być prawie niemożliwe. Nauczył się posługiwać lewą nogą równie dobrze jak prawą. Znów – zaangażowanie, determinacja i masa ciężkiej pracy.

Właśnie to pozwoliło mu grać na bardzo wysokim poziomie do 40. roku życia. Każdego dnia swojej 24-letniej kariery w Milanie przyjeżdżał na trening z uśmiechem na ustach, dbał o rutynę regeneracji, drzemkę między zajęciami.

Jego wielkim momentem mógł być finał Ligi Mistrzów w 2005 roku. Wygrał te rozgrywki już cztery razy, miał zwyciężyć raz jeszcze dwa lata później, ale… Oddajmy głos samemu zainteresowanemu.

– Bawi mnie to, że grałem w ośmiu finałach Pucharu Europy, wygrałem pięć z nich, ale ludzie zdają się pamiętać tylko ten. Zostawił on ważny ślad.

No ale przecież żadnego z pozostałych decydujących meczów Maldini nie rozpoczął od gola w pierwszej minucie. W żadnym z nich jego zespół nie prowadził do przerwy już 3:0 będąc zespołem tak dalece lepszym od przeciwnika, że trudno było wierzyć w wypuszczenie triumfu z rąk. Tym bardziej, że szatnia Milanu stała doświadczeniem Seedorfa, Costacurty, Nesty, Pirlo, Gattuso, Szewczenki, no i oczywiście Carlo Ancelottiego.

Tamta porażka napędziła w Maldinim taką chęć rewanżu, że gdy dwa lata później znów Milan miał zetrzeć się w finale z Liverpoolem, odłożył czekającą go operację na po meczu i wziął kilka końskich dawek środków przeciwbólowych, byle tylko móc wystąpić.

– Nie pamiętam z samego spotkania za wiele. Wziąłem tyle środków przeciwbólowych, żeby przez nie przejść. Pamiętam gole Pippo Inzaghiego, końcowy gwizdek i nieco ze świętowania. Kiedy byłem po operacji, trzy dni po finale, za każdym razem gdy się budziłem, dopytywałem, czy faktycznie wygraliśmy, bo nie byłem tego pewien – wyznał w rozmowie z UEFA.com.

Trudno o wiele lepszych przykładów przywiązania do barw niż ten Maldiniego. Miał oferty z Manchesteru United i Chelsea – odrzucił je w mgnieniu oka. Rossoneri mieli gorszy okres ekonomiczny i trzeba było szukać oszczędności? Bez szemrania zgodził się na 30-procentową obniżkę płac. Oczywiście, łatwiej jest być wiernym klubowi, który pięć razy zostaje najlepszym w Europie, zdobywa siedem tytułów mistrza Włoch. Ale to właśnie tacy ludzie jak Maldini – nagrodzony nawet statuetką dla najlepszego piłkarza całej edycji Ligi Mistrzów w 2003 roku – sprawiali, że Milan latami był tam, gdzie był. Na piedestale futbolu na Starym Kontynencie.

15. GERD MÜLLER

Bomber der Nation. Czas na najwybitniejszego z lisów szesnastki, jakich widział futbol.

Rekordy strzeleckie Gerda Müllera są właściwie niemożliwe do pobicia. Boleśnie się o tym przekonuje obecnie Robert Lewandowski, który w barwach Bayernu Monachium wykręca nieprawdopodobne statystyki, ale czego by nie zrobił i ile goli by nie załadował, zawsze Müller będzie rzucał na niego cień. Nie wspominając już o tym, jak boleśnie o klasie Niemca przekonała się reprezentacja Polski podczas słynnego „meczu na wodzie”. Bomber najpierw we Frankfurcie odpalił z mistrzostw świata Polaków, a potem w finale załatwił Holendrów.

Dwie najpiękniej grające drużyny mundialu 1974 zostały wykończone przez gościa, którego gra z pięknem miała wspólnego niewiele, lecz stanowiła synonim bezlitosnej skuteczności.

Müller do wielkiej piłki wkroczył w sezonie 1964/65, wiążąc się z Bayernem Monachium. Wówczas – zespołem drugoligowym. Z bawarską ekipą szybko wskoczył na najwyższy poziom i po kilku latach zdominował nie tylko boiska Bundesligi, ale i europejskie areny. W sumie strzelił dla Bayernu 398 bramek w 453 meczach ligowych. Wynik jest kosmiczny i naprawę trudno go lekceważyć pod pretekstem „innych czasów”, „wolniejszej gry”, „większej ilości przestrzeni”. Gdyby kręcenie takich wyników w latach siedemdziesiątych było proste, to takich Müllerów grałoby w Bundeslidze znacznie więcej, tymczasem Bomber ewidentnie wybijał się ponad resztę niemieckiego towarzystwa.

Jego przyspieszenie było kosmiczne. Odjazd na paru metrach jak u brazylijskiego Ronaldo.

Trofea? Właściwie komplecik. Mundial i Euro? Odhaczone. Puchar Europy? Trzy sztuki. Do tego szereg sukcesów na krajowej arenie. Z której strony nie spojrzeć, trudno dorobek Niemca podważyć. Pozostaje tylko kwestia „piłkarskiej magii”, czyli tego, co jest najtrudniejsze do zdefiniowanie, ale też co kibice lubią najbardziej.

Umówmy się, czarodziejem Müller po prostu nie był. Nie musiał. – Często mierzyliśmy się na treningach. Nigdy nie miałem szans – przyznał Franz Beckenbauer.

14. MARCO VAN BASTEN

W piłce nożnej element gdybania jest elementem tak nieodzownym, jak globus na lekcji geografii. Jedno zaś z tych najciekawszych „co by było, gdyby…?” dotyczy zdecydowanie Marco van Bastena.

No bo co by było, gdyby kontuzja kostki nie zabrała mu możliwe, że najlepszych lat kariery? Czy można wykluczyć, że dziś mówiłoby się o van Bastenie jako o graczu wybitniejszym w XX wieku nawet niż Pele czy Maradona?

Przed mistrzostwami Europy w 1988 roku Ruud Gullit opisując swoją drużynę na łamach „The Times” powiedział o van Bastenie: „Może być naszą najgroźniejszą bronią. Ma unikalną umiejętność dostrzegania szansy na bramkę i znajdowania przestrzeni, gdy wydaje się, że ta nie istnieje”.

Gullit był genialnym piłkarzem, ale wtedy okazało się, że jest też jasnowidzem.

Kilka tygodni później Marco van Basten dostrzegł szansę na bramkę i znalazł przestrzeń, gdy wydawało się, że ta nie istniała.

W finale Euro, w meczu ze Związkiem Radzieckim, van Basten zdobył jednego z najsłynniejszych goli w historii futbolu.

Świat zachwycił się van Bastenem tak, jak zachwyciła się nim Holandia, gdy grał jeszcze w barwach Ajaksu. W Amsterdamie zdobywał pierwsze tytuły mistrzowskie, pierwszy raz zaznał triumfu w europejskich pucharach, zgarniał też nagrodę za nagrodą za swój talent. Cztery razy z rzędu był królem strzelców Eredivisie, w 1985 wybrano go holenderskim piłkarzem roku.

Na Euro jechał w dodatku na ogromnym głodzie. Debiutancki sezon w Milanie popsuła kontuzja kostki, tej feralnej kostki. W większości z trybun oglądał więc, jak jego koledzy sięgają po scudetto. Piłka zna jednak całą masę przykładów, gdy w takich okolicznościach zawodnik jedzie na wielką imprezę i jest jej królem. Ronaldo w 2002, Milan Baros w 2004…

Van Basten do jedenastki wskoczył w drugim meczu turnieju. W starciu z ZSRR, przegranym przez Holendrów, Rinus Michels postawił na Johna Bosmana, byłego partnera Marco z Ajaksu. Porażka sprawiła, że trzeba było zamieszać w składzie. Decyzja o tym, by wystawić przeciwko Anglii van Bastena to – nie bójmy się tego określenia – jedna z najlepszych w przebogatej karierze trenerskiej Michelsa.

Van Basten i Euro 1988 to oczywiście na zawsze pozostanie konotacja kojarzona po pierwsze z bramką z finału. Ale najlepsze swoje spotkanie Holender rozegrał właśnie wtedy, w fazie grupowej niemieckiego turnieju. Można powiedzieć, że Anglicy obijali słupki, a van Basten obił ich. Z ogromną pomocą swojego najwierniejszego druha, Ruuda Gullita, zdobył trzy bramki. Druga i trzecia były popisem snajperskich umiejętności, pierwsza miała w sobie również niesamowity walor estetyczny. Napastnik Oranje dostał piłkę od Ruuda Gullita będąc koszulka w koszulkę z Tonym Adamsem, ale błyskotliwy zwrot o 180 stopni pozostawił defensora Arsenalu w malinach.

Holender od tamtego momentu poszedł po koronę króla strzelców i nagrodę dla najlepszego piłkarza turnieju, a kilka miesięcy później do kolekcji trofeów dołożył Złotą Piłkę. Pierwszą z trzech, bo choć z reprezentacją nie powtórzył już sukcesu na wielkiej imprezie. to jego kariera w Milanie była pasmem wielkich wiktorii. Pasował do tego klubu, do Mediolanu, jak ulał. Poruszał się po boisku elegancko, inteligentnie, miał brylantową technikę. W artykule Jona Townsenda z „These Football Times” znajdziemy chyba najwięcej mówiącą na temat klasy piłkarskiej van Bastena charakterystykę:

„Wyobraźcie sobie napastnika wysokiego, ale mającego stopy szybkie jak błyskawica, aksamitne przyjęcie piłki, eksplozywność sprężyny, elastyczność i umiejętności akrobatyczne na miarę gimnastyczki, a także piłkarskie IQ plasujące go w kategorii geniuszy futbolu”.

Niestety, to czym zachwycali się kibice i czego nie mogli nachwalić partnerzy sprawiało, że van Basten był bardzo często obiektem polowania na kości. Nieustannie obrywał po kostkach, które wreszcie nie wytrzymały ciągłych ataków. Zabrano mu brutalnie kilka ładnych lat gry w piłkę, po dwóch sezonach walki z samym sobą van Basten w 1995 roku rzucił w końcu ręcznik, tak naprawdę kończąc grę już dwa lata wcześniej.

Nie odszedł na własnych warunkach. Ale jako jeden z niewielu skończył, gdy był najlepszy. Pozbawiony wyboru, nie zdążył się piłkarsko zestarzeć, rozmienić kariery na drobne, nie przeszedł nigdy do etapu odcinania kuponów. Dzięki temu świat piłki zawsze będzie pamiętać Marco van Bastena jako piłkarza magicznego. Innego nie miał bowiem okazji poznać.

13. ZINEDINE ZIDANE

Dla wielu pozostanie uosobieniem boiskowej elegancji, inteligencji, błyskotliwości.

Zinedine Zidane. Czempion absolutny.

Długo tak nie było. Spójrzmy bowiem na początki kariery kultowego rozgrywającego. Zizou z Juventusem nie sięgnął po ani jeden Puchar Mistrzów, choć „Stara Dama” rok w rok uchodziła za jednego z głównych faworytów do trofeum. Tuż przed przybiciem Zidane’a turyńczycy sięgnęli zresztą po puchar. Zdarzały mu się wtedy momenty zupełnie upokarzający, jak choćby finałowe starcie z 1997 roku, gdy Francuza czapą przykrył wyjątkowo ograniczony piłkarsko Paul Lambert z Borussii Dortmund. Jeszcze wcześniej, w barwach Girondins Bordeaux, Zizou poległ w finale Pucharu UEFA. Nie błysnął też za specjalnie na Euro 1996, które zakończyły się dla ekipy „Trójkolorowych” klapą.

Wydawało się, że mundial w 1998 roku też wypadnie dla Zizou blado. Francuzi, fakt, radzili sobie przyzwoicie, ale to nie Zidane był postacią numer jeden w swoim zespole. Co tu zresztą dużo mówić, w drugim meczu fazy grupowej obejrzał bezpośrednią czerwoną kartkę. Wyrastał na kandydata do miana największego rozczarowania turnieju.

A potem nadszedł finał i dwa trafienia na Stade de France.

Gole – co niewiarygodne – strzelone głową. I to przeciwko obrońcom tytułu z Brazylii. Zidane za 1998 rok otrzymał Złotą Piłkę i jego mit trwa do dziś.

Tym bardziej że dla Francji stał się również symbolem triumfu wielokulturowego społeczeństwa. Po zwycięskim finale na Polach Elizejskich, obok flagi narodowej Francji, wywieszono też flagę Algierii. – Nie mam dla was żadnej wiadomości – odpowiadał jednak nieustannie pomocnik, dopytywany o rasowe zagadnienia przez spragnionych sensacji reporterów. Nie dostarczył im żadnej wypowiedzi, która mogłaby burzyć mury. Postanowił przemawiać wyłącznie na boisku. Usprawiedliwiał to zawsze naturalną skromnością.

Jego brat, Nordine, zdradził trochę więcej: – Jest wokół Zinedine’a za wiele rekinów. Za wielu ludzi, którzy chcą go wciągnąć w polityczne gierki.

Za zwycięstwem na mundialu przyszedł triumf i popis na Euro 2000. Później najpiękniejszy wolej w historii futbolu w finale Champions League przeciwko Bayerowi Leverkusen, co stało się najbardziej emblematyczną scenką dla galaktycznej epoki w Realu Madryt. Wreszcie – kolejny finał mundialu. Tym razem przegrany, lecz zakończony w tak epickim stylu, że tylko to podsyciło mityczną aurę wokół pomocnika.

Kevin Keegan fenomen Zizou wyjaśniał w ten sposób: – Patrzysz na Zidane’a i myślisz: „Takiego piłkarza jeszcze nie widziałem”. Diego Maradona był wspaniały. Johan Cruyff był wspaniały. Byli różni, ale mieli podobieństwa. Co różni od nich Zidane’a, to sposób, w jaki on manipuluje piłką. Kupuje sobie przestrzeń, której tak naprawdę przed sobą tam nie ma. Dodaje do tego swoją wizję gry i to czyni go wyjątkowym.

12. RONALDO

– Biegnij, grubasie!

– Sam biegnij! Ja nie biegam, ja strzelam gole.

To scenka z jednego z przedsezonowych sparingów, gdy Real Madryt objął Fabio Capello. Symbolizująca właściwie całą karierę Ronaldo, którego zamiennie nazywa się „grubym Ronaldo” albo „prawdziwym Ronaldo”.

Włoch nigdy nie należał do szkoleniowców głaskających swoich piłkarzy i robiących wszystko, by ich nie urazić. W pierwszych dniach po przybyciu do Madrytu zapytał R9, czy nie jest mu wstyd, że jest taki gruby.

Winni jesteśmy wam oczywiście ciąg dalszy historii, w której Capello kazał Ronaldo dać z siebie więcej w tamtym sparingu. Brazylijczyk oczywiście miał to gdzieś. Pięć minut później strzelił bramkę, spojrzał na swojego trenera i powiedział: „Tak jest dobrze?”.

Bardzo długo tak było dobrze. Choć Ronaldo miał karczycho bardziej pasujące do boksera niż do profesjonalnego piłkarza, na treningach zawsze był ostatni do biegania i oszukiwał jak tylko mógł, by jak najmniej się męczyć, gdy nadchodził mecz, zamieniał się w bestię nie do powstrzymania. Im młodszy był, tym więcej organizm mu w tej kwestii wybaczał. Był przecież czas, kiedy dzięki przyspieszeniu urywał się rywalom na kilku metrach. W galaktycznym Realu, w biegu z piłką przy nodze, tylko Roberto Carlos mógł się z nim równać właśnie pod względem szybkościowym.

– Ronaldo mówił po prostu trenerom: nie martw się, strzelę dwa gole. Po czym wychodził na mecz i te dwie bramki zdobywał – wspomina Michel Salgado.

Z czasem oczywiście tracił większość swoich atutów, choć nos do goli nie zapchał się nawet wtedy, kiedy grał już bardziej w ramach hobby dla brazylijskiego Corinthians. Można założyć, że w meczu przebiegał spokojnie dwa razy krótszy dystans niż partnerzy, ale choć ciało buntowało się z dużą regularnością, głowa wciąż nadążała. Z tego brały się choćby gole takie, jak ten. Ostatnie przebłyski wielkiego Ronaldo.

Kto śledził końcówkę jego kariery, ten wciąż był w stanie dostrzec w gościu, na którym koszulka w rozmiarze XL opinała się jak plandeka na żuku, to, co czyniło go wyjątkowym kiedy siał postrach w Europie. Kiedy Milanowi nie przeszkadzało nic a nic to, że przecież wcześniej grał w Interze, a Realowi – że nie tak dawno porywał tłumy na Camp Nou.

To tam zanotował zresztą swój najlepszy sezon w życiu. Quinton Fortune, były zawodnik Manchesteru United czy Atletico Madryt wspominał go tak: – Był perfekcyjny fizycznie. Miało się wrażenie, że patrzy się na mityczną postać. Kocham Messiego, wiele razy grałem z Cristiano i uwielbiałem go, Neymar jest ponadprzeciętny, Ronaldinho był wyjątkowy. Ale gdyby ich wszystkich złożyć w jedno, dostalibyśmy Ronaldo z sezonu 96/97.

W Barcelonie jednak nie wszystko było tak różowe, jak gra Ronaldo. To właśnie tam bowiem źle zdiagnozowano kontuzję kolana, która później wracała do niego wielokrotnie, dodatkowo komplikując karierę Brazylijczyka. To właśnie przez nią stracił przecież długie miesiące w Interze przed mundialem w Korei i Japonii, dając kolejny w dziejach piłki dowód na to, że najgroźniejszymi snajperami na wielkich turniejach bywają ci, których wcześniej uraz ograbił z gry.

Mimo to udało mu się sięgnąć po dwa mistrzostwa świata i jedno wicemistrzostwo we Francji. Po finale, dzień przed którym Roberto Carlos znalazł swojego przyjaciela na podłodze, duszącego się własnym językiem jak podczas ataku padaczki. W tamtym meczu nie był sobą, został przez Mario Zagallo wystawiony mimo to. Cztery lata później to do niego należał już jednak mecz o złoto. To on odesłał Niemców do domu wściekłych na Olivera Kahna, który fatalnie interweniował przy pierwszym z goli, wypuszczając piłkę pod nogi najbardziej bezwzględnego kata tamtych mistrzostw.

Ronaldo w 2006 został zaś najlepszym strzelcem w historii mundiali, ten tytuł odebrał mu dopiero w 2014 roku Miroslav Klose. Karierę skończył zresztą z naręczem medali i innych wyróżnień, na czele oczywiście ze Złotą Piłką za 2002 rok. Choć, co ciekawe, mistrzem kraju był tylko dwukrotnie – z Realem Madryt. Nie udało się to ani w Interze, ani w PSV, ani w Milanie, ani w Barcelonie.

I choć można się zastanawiać, czy Ronaldo nie osiągnąłby więcej, gdyby lepiej się prowadził – choćby w 5% tak, jak ten drugi Ronaldo, Cristiano – to jednocześnie nie sposób nie odpowiedzieć na to pytanie innym. Czy gdyby Ronaldo wcisnął się w sztywne ramy treningowych reżimów, nie straciłby całej radości, jaką czerpał z gry w piłkę?

11. GARRINCHA

Krzywe nogi. Jego znak firmowy.

Pisaliśmy na Weszło: „W dzisiejszych czasach Garrincha nie miałby pewnie najmniejszych szans na zawodowe granie w piłkę. No chyba, że jako dziecko założyliby mu przyrząd ortopedyczny, który załatwiłby całą sprawę bez większego problemu. Ale kto, do cholery, myślał o tym w latach trzydziestych na zabitej dechami brazylijskiej wsi? Krzywe nogi odziedziczył po matce, chociaż skalą pokraczności i tak pobił ją na głowę. Lewa, krótsza o sześć centymetrów, wygięta była na zewnątrz, a prawa do środka. Kiedy – jeszcze przed podpisaniem kontraktu z Botafogo, gdzie został legendą – trafił na testy do Vasco, jeden z trenerów miał ponoć nazwać go kaleką. Mimo rażącej wady poruszał się z gracją, co niesamowicie fascynowało ówczesnych ortopedów.

Specyfika budowy ciała uczyniła z niego wybitnego dryblera. Bez dryblingu nie byłoby Garrinchy i możemy się pokusić o stwierdzenie, że zasada ta działa w obydwu kierunkach. Często pojawiają się porównania do współczesnych wirtuozów typu Cristiano Ronaldo czy Leo Messi. On, chociaż w najmniejszym stopniu nie zdawał sobie z tego sprawy, był pewnego rodzaju prekursorem. W tamtych czasach nikt nie dryblował tak jak on, a już na pewno nie w taki sposób.

Wszystkiego nauczył się sam. Był samorodnym geniuszem.

Zwodził rywali balansem ciała i następującym po nim błyskawicznym zrywem. Kiedy ogrywał przeciwnika często zatrzymywał się i czekał aż nieszczęśnik spróbuję raz jeszcze. Po chwili, zrezygnowany już oponent, znów leżał na boisku, oglądając siódemkę naszytą na jego plecach już z parteru. Często jednak przesadzał i drybling był jego jedyną boiskową aktywnością”.

W barwach klubowych święcił wielkie triumfy, wyrósł na ulubieńca kibiców Botafogo. Ale jego szczytowym osiągnięciem pozostają występy na mistrzostwach świata.

1958 – pierwszy triumf na mundialu. I wreszcie kolejny turniej. Wielki Pele łapie kontuzję w drugim spotkaniu fazy grupowej, a Garrincha wskakuje w buty lidera ekipy Canarinhos i prowadzi ją do końcowego sukcesu. – W całej historii futbolu żaden piłkarz nie sprawił kibicom tyle radości. Kiedy pojawiał się na boisku, mecz zamieniał się w pokaz cyrkowy – opisywał Eduardo Galeano, urugwajski publicysta.

Djalma Santos dodał: – Garrincha był piłkarskim odpowiednikiem Charliego Chaplina.

10. EUSEBIO

Jose Carlos Bauer wystąpił w reprezentacji Brazylii na dwóch mundialach, na jednym został nawet wybrany do jedenastki turnieju. Grał dla Sao Paulo, Portuguesy i Botafogo, trenował kluby z Ameryki Południowej. Za pracą wyjechał do Europy dosłownie na chwilę, by na początku lat 60. przejąć portugalskie Leixoes.

A jednak wcale nie jest tak łatwo rozsądzić, czy więcej zrobił dla południowoamerykańskiej, czy może dla europejskiej piłki.

Bauer był bowiem tym, który polecił swojemu staremu druhowi Beli Guttmanowi wypatrzonego podczas pobytu w Mozambiku piłkarza.

Tym zawodnikiem był Eusebio.

Guttman zaufał Bauerowi, Eusebio w 1960 roku wylądował w Benfice. I niemal natychmiast zaczął zachwycać. Jednym z najbardziej pamiętnych spotkań początków Eusebio było towarzyskie starcie z brazylijskim Santosem. Santosem z Pele w składzie. Pochodzący z Mozambiku napastnik wszedł z ławki, po czym w drugiej połowie meczu skompletował hat-tricka.

Eusebio miał już wtedy na koncie zwycięstwo w Pucharze Europy, choć w finale 1961 roku z Barceloną nie zagrał. Wtedy jeszcze w futbolu nie było możliwości dokonywania zmian, a na jego pozycji pewniakiem był jeszcze Joaquim Santana wierny Benfice od małego do końca kariery.

Rok później nie było już jednak wątpliwości, że to Eusebio, a nie Santana, musi wyjść w pierwszej jedenastce Orłów.

Benfica nie była faworytem, nie mogła nim być, gdy za rywala miała zwycięzcę pięciu z sześciu poprzednich edycji rozgrywek, a więc Real Madryt. Z coraz bardziej wiekowymi di Stefano i Puskasem, ale nadal bardzo mocny. Planowo Królewscy prowadzili do przerwy, Bela Guttman wiedział jednak, że jeśli uda się do tego czasu pozostać w grze, Real będzie słabnął. I tę słabość Eusebio wykorzystał doskonale. Zdobył dwa z trzech goli Benfiki w drugiej części meczu.

„Czarna Perła z Mozambiku” doprowadzała później klub z Lizbony do trzech kolejnych finałów Pucharu Europy, ale żadnego z nich wygrać się już nie udało. Ten triumf jednak już na koncie miał, w tym aspekcie o niespełnieniu Eusebio mówić nie mógł. Co innego, gdy mowa o najważniejszym trofeum reprezentacyjnym.

– To był najsmutniejszy mecz mojego życia. Jestem najlepszym piłkarzem świata, najlepszym strzelcem świata i Europy. Osiągnąłem wszystko, ale nigdy nie wygrałem mundialu – mówił Eusebio o meczu, z którego zszedł pokonany przez Anglików w 1966 roku. Portugalczycy spotkali się z gospodarzami w półfinale i przegrali 2:1 – co prawda sam Eusebio bramkę strzelił, ale był to gol w ostatecznym rozrachunku nic ona zespołowi nie dała. Wcześniej bowiem dwa razy trafił Bobby Charlton. To Anglicy weszli do finału, Portugalczykom zostało pocieszenie w postaci trzeciego miejsca. „Jogo das lagrimas“ – „Mecz łez”, tak mówi się na spotkanie z Anglią, bo do historii przeszło zdjęcie płaczącego po nim Eusebio. Rozkochał angielską widownię do tego stopnia, że w muzeum figur woskowych Madame Tussaud’s stanęła jego podobizna.

Mistrzostwa świata w jego resume zabrakło, w przeciwieństwie do mistrzostwa Portugalii (a nawet 10), pucharu Portugalii (a nawet 5), tytułu najlepszego strzelca lig europejskich (a nawet 2)m a także Złotej Piłki za rok 1965 i Złotego Buta za mundial w 1966. Aż do pierwszej dekady XXI wieku był najlepszym strzelcem w historii reprezentacji Portugalii, kiedy to ten status odebrał mu ulubiony napastnik pewnego polskiego atlety, Pedro Pauleta.

9. MICHEL PLATINI

Dziś Michel Platini – delikatnie rzecz ujmując – nie cieszy się najlepszą prasą w środowisku piłkarskim. Ale jeśli chodzi o jego zawodnicze czasy, był niekwestionowany dominatorem. Na początku lat osiemdziesiątych trzy razy z rzędu został nagrodzony Złotą Piłką, a można się zastanawiać, czy nie zasłużył na jeszcze jedno czy dwa wyróżnienia.

Przytoczmy kilka piorunujących faktów.

Podczas mistrzostw Europy w 1984 roku Platini zagrał absolutną życiówkę. Poprowadził reprezentację Francji do triumfu w turnieju, zdobywając w sumie dziewięć goli. A przecież nie był wcale snajperem, tylko ofensywnym pomocnikiem. W fazie grupowej poczęstował trafieniem Duńczyków, hat-trickiem załatwił Belgów, dołożył też do tego hat-trick z Jugosławią. W play-offach jego gol zapewnił natomiast „Trójkolorowym” zwycięstwo w starciu z Portugalią. Platini ukąsił w 119 minucie spotkania, tuż przed końcem dogrywki. W finale też wpisał się na listę strzelców, wyprowadzając swoja drużynę na prowadzenie w konfrontacji z Hiszpanami. Totalna miazga.

A przecież to nie jedyne nieziemskiego dokonania pomocnika, którego w ojczyźnie nazywano Le Roi, czyli „Król”.

Platini najpierw pozamiatał konkurencję we Francji, gdzie aż czterokrotnie zdarzyło mu się zanotować sezon z co najmniej dwudziestoma trafieniami na koncie. Z Nancy awansował do francuskiej ekstraklasy, z Saint-Etienne wygrał mistrzostwo kraju. Lecz jego najsłynniejsze popisy nastąpiły dopiero po przeprowadzce do Włoch. Platini dwukrotnie sięgnął w barwach Juventusu po scudetto, dorzucając do kolejki także Puchar Europy i Puchar Europejskich Pucharów. Skupmy się jednak na indywidualnych wyczynach Francuza. „Król” trzy razy z rzędu został bowiem najlepszym strzelcem Serie A. Przybył, zobaczył, zwyciężył.

Nie był nigdy tytanem pracy na treningach. Giovanni Trapattoni mówił o nim, że narzekał na każdą przebieżkę i zawsze powtarzał, że drużyna szykuje się do meczu piłkarskiego, a nie do biegu olimpijskiego na 5000 metrów. Ale końskie zdrowie nie było mu potrzebne. Platini oczarowywał techniką użytkową. Doskonale bił stałe fragmenty, kapitalnie posyłał otwierające podania. Świetnie zastawiał futbolówkę przed atakami obrońców.

Brakuje mu w dorobku tylko mistrzostwa świata. Ale cóż, nie jemu jednemu w czołówce.

8. FERENC PUSKAS

– Popatrzcie na tego małego, grubego gościa. Zamordujemy ten zespół.

Do dziś nie wiadomo, który z reprezentantów Anglii popisał się tak błyskotliwą analizą Ferenca Puskasa. Nic dziwnego, bo po 90 minutach meczu nikt nie chciałby się przyznać do tak beznadziejnej diagnozy.

Spotkanie, o którym mowa, to oczywiście „Mecz Stulecia” pomiędzy Anglikami a Węgrami. Pyszałkowaci Synowie Albionu zostali tego listopadowego dnia 1953 roku zmiażdżeni. Ich twierdza – Wembley – została po raz pierwszy splądrowana. Gruby, mały gość po dwóch kwadransach miał już na koncie dwa gole, spotkanie zakończyło się wynikiem 6:3. Puskas miał napisać wiele lat później w autobiografii, że gdyby tego dnia był w optymalnej dyspozycji, Anglicy przyjęliby nie sześć, a dwanaście sztuk.

Węgrzy byli w tamtym okresie najlepszą drużyną narodową na świecie, niepokonaną przez cztery kolejne lata. Puskas zaś był jej najmocniejszym punktem. Napastnikiem, przed którym drżeli bramkarze. – Był z nas wszystkich najlepszy. Miał szósty zmysł. Jeśli istniało tysiąc rozwiązań jakiejś sytuacji, on wybierał tysiąc pierwsze – charakteryzował swojego przyjaciela Nandor Hidegkuti. – Puskas przerażał golkiperów już gdy był 30-35 metrów od bramki. Nie tylko miał potężne uderzenie, ale też precyzję. Uważałem go za geniusza.

Puskas najpierw tworzył wraz z innymi znakomitymi węgierskimi piłkarzami potęgę Budapest Honved FC, by później, na osiem ostatnich lat swojej kariery zakotwiczyć w Realu Madryt. Sięgnąć po dwa Puchary Europy w dwóch pierwszych sezonach i spiąć klamrą ten okres trzecim w sezonie ostatnim. Został mistrzem olimpijskim 1952 i wicemistrzem świata w 1954 roku, zdobywając pierwszego gola w finale nazywanym „Cudem w Bernie”.

Jego wielka piłkarska klasa nie przeminęła nawet na długo po zakończeniu przygody z piłką

Tak wspomina Puskasa-emeryta George Best: – Wraz z Bobbym Charltonem, Denisem Lawem i Ferencem Puskasem dawaliśmy lekcje w akademii piłkarskiej w Australii. Dzieciaki, które trenowaliśmy, nie szanowały Puskasa, żartowały z jego wieku i wagi. Postanowiliśmy, że pozwolimy tym dzieciakom rzucić jednemu z nas wyzwanie, by trafił w poprzeczkę dziesięć razy z rzędu. Oczywiście wybrały najstarszego i najgrubszego Puskasa. Law zapytał, jak myślą, ile z dziesięciu prób zakończy się na poprzeczce. Mało kto obstawił więcej niż pięć. Ja powiedziałem: dziesięć. „Stary, gruby trener” trafił dziewięć razy z rzędu, po czym podbił piłkę w górę, odbił ją oboma barkami, głową, podrzucił zza siebie piętką i z woleja kropnął w poprzeczkę. Wszyscy zamilkli, tylko jeden dzieciak zapytał: „kim jest ten gość”. „Dzieciaku, dla ciebie to jest Pan Puskas”.

Według L’Equipe Puskas to najlepszy piłkarz w Europie XX wieku.

7. ALFREDO DI STEFANO

Podsumowując swoją karierę, Don Alfredo powiedział kiedyś: „Futbol dał mi wszystko”.

Była to transakcja obustronna – Di Stefano dał futbolowi tyle samo, jeśli nie jeszcze więcej. Helenio Herrera, jeden z największych trenerów w dziejach piłki, z zachwytem opowiadał o snajperze „Królewskich”: – To największy piłkarz w historii, znacznie lepszy niż Pele.

Opowiadaliśmy na Weszło: „Ten urodzony w Buenos Aires geniusz znany był jako Saeta Rubia („Blond Strzała”), z powodu swoich blond włosów. Jego gole pomogły „Królewskim” wygrać pięć Pucharów Europy z rzędu, pomiędzy 1956, a 1960 rokiem. Di Stefano cieszył się niesamowitą estymą wśród innych graczy, a tuzy takie jak Pele czy Eusebio określiły go nawet jako „najbardziej kompletnego piłkarza w historii tej gry”. Szukając określeń dla gry Di Stefano, próżno szukać innych niż: geniusz, kreator, perfekcyjna kontrola piłki, zmysł do zdobywania goli. – Był nie tylko wirtuozem w każdej orkiestrze w jakiej występował, ale także dyrygentem i kompozytorem w jednej osobie – mówiono o nim.

Czy istnieje lepsza definicja piłkarza kompletnego?

W podobnym tonie wypowiadał się Ferenc Puskas, kompan z czasów gry w Madrycie: – Widział więcej niż inni, znał ten sport w każdym aspekcie. Od obrony do ataku.

Di Stefano karierę zawodniczą zakończył w roku 1966, dlatego dla większości kibiców jest on jedynie mitem, wspomnieniem czasów minionych, legendą. Pozostały oczywiście archiwalne zdjęcia i filmy, ale w dużej mierze musimy zawierzyć słowom świadków, opisujących nieszablonowy talent snajpera z Madrytu. Aby pokazać jednak skalę boiskowego geniuszu Alfredo, wystarczy spojrzeć na statystyki z jego kariery: 510 oficjalnych meczów ligowych (dla pięciu klubów), w których strzelił 418 goli. Jako zawodnik wygrał 22 różne trofea, w tym osiem mistrzostw kraju i pięć Pucharów Europy. Mało tego, w każdym z tych finałów trafiał do siatki, a w ostatnim z nich (7:3 z Eintrachtem Frankfurt w 1960 roku) ustrzelił nawet hattricka.

Niemal od zawsze kojarzony jest z Realem i uchodzi za pierwszego Galactico, lecz niewielu już dziś pamięta, że mało brakowało, aby zagrał w… Barcelonie. W 1953 roku Alfredo podpisał wstępną umowę z klubem z Katalonii, ale gdy prezydent Barcy zakwestionował umiejętności piłkarza i zawahał się, do akcji wkroczył Real. Problemem był jednak bardziej złożony – piłkarz grał wtedy dla kolumbijskiego Millonarios, ale prawa do niego zachował River Plate.

FIFA odcięła się od przepychanek, a federacja zaproponowała, by Di Stefano grał dwa lata w Realu, dwa w Barcelonie. Blaugrana wycofała się, a snajper ostatecznie zawitał w Madrycie.

Duży wpływ na to miał podobno generał Francisco Franco, który zawsze preferował Real nad znienawidzoną przez siebie Barcelonę. Ten sam Franco miał interweniować także w strukturach FIFA, by umożliwić Alfredo grę dla reprezentacji Hiszpanii. Sytuacja jest o tyle ciekawa, ponieważ była gwiazda Realu występowała w sumie dla trzech różnych krajów. Jak to możliwe? Urodzony w Buenos Aires Alfredo zagrał sześć spotkań dla reprezentacji Argentyny (w których strzelił sześć goli), następnie cztery mecze dla Kolumbii, po czym wystąpiono o możliwość gry dla Hiszpanów.

FIFA nie uwzględniła meczów rozegranych dla Kolumbii, kością niezgody pozostawały zatem spotkania w trykocie Albicelestes. Sprawę załatwiły naciski dyplomatyczne z Madrytu – generał Franco dopiął swego i wkrótce Di Stefano zagrał dla Hiszpanów. W 1962 roku pojechał nawet na mundial do Chile, lecz kontuzja uniemożliwiła mu choćby jeden występ.

Całościowo dla La Furia Roja wystąpił w 31 spotkaniach i zdobył 23 bramki.

Do końca życia pozostał jednak symbolem Realu Madryt. Powiedzmy, że brak sukcesu na arenie reprezentacyjnej stanowi pewną lukę w jego bogatym w klubowe osiągnięcia CV.

Miał swój charakterek. Nie lubił, gdy ktoś poważał jego pozycję w zespole. Był samcem alfa w piłkarskim stadzie. Ale w Madrycie niewielu poważyło się na zlekceważenie „Blond Strzały”. W barwach „Królewskich” Alfredo zagrał w sumie 392 razy, zdobywając 305 bramek. Jego dorobek poprawił dopiero inny legendarny snajper Realu, Raul. Di Stefano dwa razy wygrywał Złotą Piłkę (1957 i 1959), nagrodę dla najlepszego piłkarza Starego Kontynentu, organizowaną w ramach plebiscytu przez magazyn France Football. W większości publikacji na temat Don Alfredo powtarza się teza, że piłkarz miał w DNA zapisany kod genetyczny Realu. To od niego zaczął się wielki Real, którego trzon tworzyli także inni wybitni piłkarze tamtej ery – Puskas, Kopa i Gento”.

6. FRANZ BECKENBAUER

Mistrzostwa świata w 1974 roku nie zaczęły się dla Republiki Federalnej Niemiec najlepiej. Nie chodziło o to, że przegrała trzecie spotkanie grupowe. Wygrała poprzednie dwa i awans miała w kieszeni. Chodziło o to, że rywalem tamtego zamykającego rywalizację w grupie starcia była Niemiecka Republika Demokratyczna. Jak ogromną wagę miało dla NRD zwycięstwo niech świadczy choćby fakt, że strzelec jedynej bramki Jürgen Sparwasser zażyczył sobie, by po śmierci wyryć na jego nagrobku „Hamburg 1974”, na pamiątkę miejsca i czasu jego najważniejszego życiowego osiągnięcia.

Trener Helmut Schön tak bardzo obawiał się ataku mediów po spotkaniu, że zdecydował, że nie pojawi się na konferencji prasowej. Wysłał swojego kapitana Franza Beckenbauera. A ten usiadł przed dziennikarzami i powiedział z dużym spokojem, że od tego momentu drużyna zacznie grać bardziej realistyczny futbol.

Dowodzeni z boiska przez Beckenbauera piłkarze z RFN wygrali do końca mundialu każde kolejne spotkanie, włącznie ze słynnym meczem na wodzie 3 lipca we Frankfurcie. Cztery dni po jednej z najbardziej bolesnych porażek w historii polskiej piłki Beckenbauer mógł z uśmiechem na ustach wznieść trofeum mistrzów świata dokładnie tak, jak wznosił kilka tygodni wcześniej to za wygraną w Pucharze Europy.

Pierwszą z trzech kolejnych, dodajmy. Bayern z „Cesarzem” w składzie stał się bowiem w połowie lat 70. najbardziej przerażającą siłą europejskiej piłki. W czterech meczach finałowych Pucharu Europy (po remisie z Atletico trzeba było zagrać powtórkę, nie rozstrzygano spotkań serią jedenastek) Bayern strzelił osiem goli, stracił jednego – w dogrywce z Atleti.

Bayernowi daleko jednak było do statusu europejskiego numeru jeden, gdy Beckenbauer dołączał do klubu ze stolicy Bawarii w końcówce lat 50. Bayern był wtedy półamatorskim klubem, nie mógł sobie pozwolić na zatrudnianie zawodników na kontraktach profesjonalnych. W dodatku w 1963 roku to TSV1860, a nie Bayern, dostało zaproszenie by dołączyć do Bundesligi w jej pierwszym sezonie. Wielu piłkarzy Bayernu dało się skusić na profesjonalne umowy w TSV. Trudno im się dziwić.

Nie wiedziano jeszcze wówczas, że taki obrót spraw okaże się ostatecznie bardzo korzystny dla Bayernu. Zdecydowanie przyspieszony został bowiem awans w hierarchii młodego Franza. W drugim z sezonów spędzonych na drugim poziomie rozgrywkowym Beckenbauer zdobył siedemnaście bramek. Wtedy jeszcze grając jako pomocnik, co na pewno nie przeszkodziło mu później być jednym z najbardziej kompletnych, najgroźniejszych w ataku obrońców w historii tej pięknej gry.

Pięć razy był mistrzem Niemiec, zdobył cztery Puchary Niemiec, trzy Puchary Europy z rzędu, stawał na każdym stopniu podiom mistrzostw świata, a także na pierwszym i drugim mistrzostw Europy. W każdym z tych reprezentacyjnych turniejów był wybierany do drużyny mistrzostw. W 1972 i 1976 wyróżniony Złotą Piłką, a także nagrodą Piłkarza Roku prestiżowego „World Soccer Magazine”. Otrzymał też siedem odznaczeń państwowych.

Z roku na rok budował w świecie futbolu coraz mocniejszą pozycję nie tylko sportowo, ale i marketingowo. Miał na przykład udział w zaprojektowaniu pierwszej kolekcji treningowej Adidasa, później wielokrotnie stawał się twarzą kolejnych przedsięwzięć, na czele ze statusem ambasadora mistrzostw świata w 2006 roku. Jeden z byłych kolegów z drużyny mówił, że nikt nie potrafił urzekać ludzi tak jak „Kaiser”. – Jest przemiłym człowiekiem. Jeśli z nim porozmawiasz, przy następnym spotkaniu będzie pamiętał każdy szczegół na twój temat, obejmie cię i spyta, jak się masz.

Jedyna rysa na jego życiorysie to ta związana z niezapłaconymi podatkami. To, a także fakt, że rozsypało się jego kolejne małżeństwo sprawiło, że zwiał z Niemiec i na jakiś czas przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, do New York Cosmos. Wykorzystał to jednak jako szansę, by nauczyć się perfekcyjnie języka angielskiego, co tylko dodawało mu kolejny atut podczas brylowania na salonach.

Życie prywatne dalekie od ideału – małżeństw „Kaisera”, które nie wytrzymywały próby czasu było kilka – nie zmienia jednak jakkolwiek jego postrzegania za naszą zachodnią granicą.

– Jest bohaterem narodowym – powiedział o nim kilka lat temu Günter Netzer.

5. JOHAN CRUYFF

Jako piłkarz – jeden z najbardziej utalentowanych i najlepszych rozgrywających, żywa wizytówka Holandii i Ajaksu Amsterdam. Jako trener – pod pewnymi względami niedościgniony wizjoner.

Johan Cruyff urodził się jako syn sprzedawcy warzyw. Mieszkał rzut beretem od stadionu, na którym kilka i kilkanaście lat później, tłumy przychodziły tylko dla niego: De Meer. W domu się nie przelewało. Ojciec zmarł na atak serca. Sklep trzeba było sprzedać, a matka – by utrzymać syna – zatrudniła się jako sprzątaczka w Ajaksie. Młody Cruyff też pracował. Był pomocnikiem człowieka odpowiedzialnego za murawę.

Jego zadaniem było sypanie piasku po ulewnych deszczach i dbanie o narożniki boiska.

Tak zaczynał człowiek, który zrewolucjonizował futbol.

Nie mając szans na karierę nauczyciela czy naukowca, młody Johan bardzo szybko podjął decyzję o tym, że zacznie trenować grę w piłkę nożną. Po części był to więc wybór z rozsądku, ale niedługo później stała się ona integralną częścią jego życia. Trenerzy szybko poznali się na jego talencie, ale jego mankamentem była niebywale wątła sylwetka. Wysyłano go na dodatkowe treningi siłowe, by nabrał masy. Odniosło to tylko szczątkowy skutek.

Nic dziwnego, że jedna z jego ksywek to „El Flaco”, czyli po prostu „chudy”. W Eredivisie zadebiutował jako 18-latek i od razu zdobył bramkę w przegranym meczu z FC Groningen. Od początku miał gdzieś opinię publiczną i to co będą o nim gadać. Na przykład nie krył się z paleniem papierosów. Robił to tam, gdzie chciał. Nawet w miejscach publicznych.

Sytuacja zmieniła się od momentu, kiedy trenerem Ajaksu został Rinus Michels, w styczniu 1965 roku. Był to początek nowej ery i dla klubu, i dla samego Cruyffa.

Nowy trener pokładał w nim ogromne nadzieje. Zrobił z niego piłkarza dla Ajaksu absolutnie kluczowego, ale ścieżki wytyczał mu także poza boiskiem. Na przykład przygotowując specjalny, indywidualny plan treningowy, obejmujący bieganie po lesie. W piłkarskim słowniku pojawiło się nowe hasło – voetbal totaal, czyli futbol totalny. Ostatecznie Cruyff poprowadził Ajax do sześciu tytułów mistrzowskich i czterech pucharów. Wołali na niego Koenig Johan, czyli Król Johan.

Michels poszedł do Barcelony, a w 1973 roku Hiszpania otworzyła swój rynek na zagranicznych piłkarzy. Pierwszym krokiem trenera było sięgnięcie po Cruyffa, który idealnie wpasował się w jego filozofię futbolu. Latem 1973 roku podpisał kontrakt z Dumą Katalonii i w pierwszym sezonie od razu zdobył mistrzostwo – pierwsze od czternastu lat.

Od momentu jego debiutu Barcelona pozostała niepokonana przez 24 mecze.

Jest nieprawdopodobnie utytułowany na arenie klubowej, ale to jego występy w kadrze przede wszystkim zapewniły mu nieśmiertelność. Choć z reprezentacją Holandii nie wygrał ostatecznie niczego. Występ Holendrów na mistrzostwach świata w 1974 roku otoczony jest dzisiaj kultem. Zatriumfowali koniec końców Niemcy, lecz to Oranje odmienili oblicze futbolu. – Technika to nie jest odbijanie piłki tysiąc razy. Każdy może to zrobić, jeśli poćwiczy. Później możesz pracować w cyrku – stwierdził kiedyś Cruyff. Co dość celnie podsumowuje jego boiskową postawę.

4. DIEGO MARADONA

– Jego życie można porównać do jazdy samochodem z prędkością 240 km/h, gdy nie zna się drogi.

Nieco ponad rok temu Krzysiek Rot porozmawiał z Fernando Signorinim. Trenerem przygotowania fizycznego reprezentacji Argentyny, który miał okazję z najbliższej odległości obserwować, jak rośnie, ale i jak gaśnie Diego Maradona. I to właśnie on wypowiedział to kryjące w sobie tak wiele treści zdanie.

Łatwo dziś mówić o Maradonie jako o kokainiście. Człowieku zniszczonym przez okropny nałóg. Uzależnionym. Wielkim zwycięzcy, który z czasem stawał się największym przegranym. Upokorzonym na oczach całego świata. Na pewno pamiętacie sceny, gdy najpierw był w stanie ekstazy, gdy Messi strzelił bramkę Nigerii, by niedługo później zasnął na trybunach. Lub te, kiedy otaczają go ludzie ze sztabu szkoleniowego kolumbijskiego pierwszoligowca, by kamery nie złapały, jak Boski Diego wspomaga się podczas spotkania węglowodanami z wysypanego na dłoni cukru pudru.

Najpierw się śmiejesz. A potem przychodzi gorzka refleksja: jak bardzo musi się stoczyć człowiek, by coś takiego mogło się wydarzyć?

Mateusz Święcicki pisał podczas mistrzostw w Rosji na Twitterze: „Podczas wizyty w Argenynie z kim bym nie rozmawiał, wszyscy mówili, że Maradona jest dla nich obciachem (jako człowiek). Że to wstyd, że ktoś taki jest przede wszystkim utożsamiany z Argentyną.”

A przecież gdy grał, Maradona nie miał sobie równych. Tak jak dziś nikt nie chce, by Argentyna była z nim kojarzona, tak na przełomie lat 80. i 90. chciano, by właśnie z nim kojarzono ten kraj. Był piłkarskim bogiem, nawet gdy oszukał cały świat zdobywając ręką gola w meczu z Anglikami, nazwano to zagranie „La mano de Dios”, „Ręką Boga”.

RĘKA BOGA

Dryblował z taką lekkością, jakby unosił się kilka centymetrów nad murawą. Rywali mijał tak, jakby nie dostrzegał różnicy między plastikowym znacznikiem a kilkudziesięciokilowym człowiekiem z krwi i kości. Zdobywał bramki w stylu, jaki dla zwykłych śmiertelników uprawiających ten sport były nie do pomyślenia. Nie powiodło mu się co prawda po przenosinach do Europy, w Barcelonie, ale gdy zmienił stolicę Katalonii na Neapol… No cóż, resztę tej historii znacie bardzo dobrze, prawda?

Neapol doczekał się dwóch jedynych mistrzostw Włoch w historii tego miasta, Maradona – statusu najważniejszego człowieka w tym mieście. Które kocha i nienawidzi całym sercem. Diego pokochało tak mocno, że stracił on kontakt z rzeczywistością.

Ludzie stawiali go wyżej od papieża. Od Jezusa, a nawet od Boga. Fanatyzm kibiców Napoli osiągnął skalę niewyobrażalną. Zwykli ludzie pragnęli go dotknąć, politycy zapraszali na obiady, mafia na imprezy, gdzie nie brakowało pięknych kobiet, narkotyków i alkoholu. Dla zwykłego chłopaka ze slumsów, którego jedynym marzeniem jeszcze kilka lat wcześniej było kupno domu dla rodziców.

Takie życie musiało skończyć się tragedią i trudno inaczej nazywać to, co obserwujemy od kilku ładnych lat…

Od Signoriniego zaczęliśmy, na dwóch cytatach z naszego wywiadu więc również skończymy.

– Fenomen narkotyków był wtedy dość nowy, a Diego był jednym z pierwszych piłkarzy, sportowców w ogóle, którzy mieli takie znaczenie. Przecież jego podobizny były nawet na flagach. Żeby to stwierdzić, musielibyśmy chociaż godzinę przeżyć jako Maradona. Ale Maradona, nie Diego. Maradona, który wyszedł, skąd wyszedł. Maradona, którego nikt nie uczył tych podstawowych ludzkich wartości, rozróżniania dobra i zła. Ponadto pamiętajmy, że nie było wielu przykładów wcześniejszych piłkarzy o takim znaczeniu, jak Diego. Teraz już jest zupełnie inaczej, można uczyć się na losach Figo, Riquelme, Messiego czy Cristiano. Wtedy nie. On był pierwszym, który wszedł w tę dżunglę. A jako pierwszy musiał zebrać wszystkie ukłucia i zbadać wszystkie ścieżki.

3. PELE

„Król Futbolu” – przynajmniej naszym zdaniem – już nie rządzi historią piłki nożnej. Lecz bez wątpienia wielki Pele był cesarzem swoich czasów.

Największa postać brazylijskiego futbolu. Człowiek, który najpierw zapewnił Canarinhos chwałę jako nastolatek, a potem ją dla „Kraju Kawy” odzyskał w wieku 30 lat. Choć prawie całą karierę spędził w lidze brazylijskiej, rozkochał w sobie cały piłkarski świat. Nie tylko spektakularnymi wyczynami podczas mundiali. Jego Santos podróżował po całym globie niczym ekipa Harlem Globetrotters, inspirując zwłaszcza europejskich kibiców do łyknięcia bakcyla „pięknej gry”.

Joga Bonito.

Możemy sobie dzisiaj tę piłkarską ideę kojarzyć z Neymarem, Ronaldinho, Ronaldo, Rivaldo, Romario, Socratesem, Zico czy kimkolwiek innym, ale to Pele jako pierwszy uczynił zjawisko „pięknej gry” globalnym. Dlatego trudno wyobrazić sobie w takim rankingu podium bez niego.

Dzisiaj dorobek Pele bywa lekceważony. A co mówili o Brazylijczyku inni, w tym giganci futbolu?

– Najlepszym piłkarzem w historii był Di Stefano. Nie zgadzam się, by rozmawiać o Pele w tych samych kategoriach. On był ponad futbolem – Ferenc Puskas.

– Czymś nie zwykłym nie jest zdobycie tysiąca goli, tak jak Pele. Niezwykłe jest strzelenie choć jednej bramki tak jak Pele – Carlos Drummond de Andrade, poeta.

– Przed meczem powiedziałem sobie: „To tylko człowiek. Zbudowany ze skóry i kości, tak samo jak ja”. Myliłem się – Tarcisio Burgnich, wybitny włoski obrońca.

– Gdy zobaczyłem Pele w akcji, zacząłem rozważać zakończenie kariery – Just Fontaine.

– Czasami mi się wydawało, że piłkę nożną wymyślono właśnie dla niego – Bobby Charlton.

– Nazywam się Ronald Reagan, jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Pan nie musi się przedstawiać. Każdy na świecie wie, kim jest Pele – Ronald Reagan.

Trudno podejrzewać, by wszyscy ci ludzie doznali zbiorowej halucynacji i przecenili „Króla Futbolu”. Nawet ulokowanie Brazylijczyka na pierwszej lokacie znalazłoby swoje uzasadnienie.

2. CRISTIANO RONALDO

Mehdi Benatia: – Na mecz z Atalantą obaj nie wyszliśmy w pierwszym składzie, ponieważ trzy dni później czekał nas kolejny mecz.W drodze powrotnej Ronaldo zapytał mnie: „Co zamierzasz robić, gdy wrócimy już do Turynu?”. „Pójdę do domu, jest godzina 23:00”. Wtedy zaproponował: „Nie chcesz odbyć ze mną mini sesji treningowej? Nie spociłem się w meczu i muszę dotrenować. Czy chcesz dotrzymać mi towarzystwa?”. Drugi raz więc mu wytłumaczyłem, że nie jest to możliwe. Chciałem po prostu wrócić do domu, aby usiąść przed telewizorem. Kiedy wróciliśmy, każdy ubrał się w codzienne ubranie. On nałożył jednak spodenki, sportowe obuwie, nałożył słuchawki i poszedł na tę siłownię.

Patrice Evra: – Mam dobrą radę dla każdego, kogo Cristiano Ronaldo zaprosi na obiad. Odpowiedz: „nie”. Pewnego dnia poprosił: „Patrice, wpadnij po treningu”. Poszedłem tam zmęczony. Na stole była tylko sałatka z kurczakiem, żadnej wody, żadnego soku. Zaczęliśmy jeść. Myślałem, że po tej przystawce wjedzie wielki kawałek mięsa czy coś, ale nic takiego się nie wydarzyło. Cristiano skończył swoją porcję, wstał i zaczął bawić się piłką. Powiedział: „Pograj ze mną na dwa kontakty”. „Mogę dokończyć obiad?”. „Nie, pograj ze mną”. No więc wstałem i podawaliśmy sobie piłkę. Później powiedział, żebyśmy poszli popływać. A potem do jacuzzi i sauny. Miałem dość. Spytałem go: „Cristiano, przyszliśmy tutaj bo mamy jutro mecz, czy tylko na lunch?” Dlatego odradzam każdemu wizyty w domu u Cristiano. Nie idźcie, bo ten gość jest maszyną, która nie chce przestać trenować.

Były trener przygotowania fizycznego Manchesteru United, Walter Di Salvo: – Kiedy jego koledzy szli pod prysznic, on szedł na tyły kompleksu treningowego, gdzie sąsiadował on z lasem. Brał piłkę i trenował tam panowanie nad nią w trudnych warunkach. Teren był tam bardzo nierówny, pełen wystających korzeni. Ronaldo kopał piłkę w stronę drzew i biegł za nią, próbując przewidywać, jak ta zachowa się po odbiciu od ziemi.

Takich anegdot są dziesiątki. Setki. Bo Cristiano Ronaldo to nadczłowiek. Oklepane to, bo w jego kontekście odmienione już przez wszystkie przypadki, ale nie możemy sobie tego odmówić i teraz. Maszyna.

Maszyna do wygrywania, maszyna do upokarzania rywali. Nie da się wskazać w całej historii futbolu gościa tak ukierunkowanego na zwyciężanie za wszelką cenę. Z tak potężnym parciem na bicie indywidualnych rekordów, na podnoszenie poprzeczki zawieszonej już tak niebotycznie wysoko, że Siegriej Bubka podszedłby, popatrzył i stwierdził, że nie ma sensu ustawiać się do rozbiegu.

Paul Clement, asystent Carlo Ancelottiego w Realu Madryt wspominał w rozmowie z Michaelem Calvinem, że podczas gdy większość zawodników Królewskich świętowała dziesiąty w historii triumf w Pucharze Mistrzów, słynną decimę, niewielka grupa graczy, na czele z Ronaldo oczywiście, już knuła, jak by tu to trofeum zgarnąć po raz jedenasty. W dniu wielkiego triumfu oczy już skierowane na kolejny.

Gość ma 35 lat, a wyskokiem wciąż jest w stanie zawstydzić gwiazdy NBA. W ostatnich latach regularnie wrzuca najwyższy bieg dokładnie wtedy, kiedy jego zespół go potrzebuje. Nawet jeśli rozkręcał się już jesienią wolniej niż zwykle, to wiosna była jego czasem. Liga Mistrzów – jego rozgrywkami.

Był pierwszym w historii piłkarzem, który zdobył sto goli w tych rozgrywkach.

Pierwszym, który strzelił w jednym sezonie trzy hat-tricki (15/16 – Szachtar, Malmo, Wolfsburg).

Pierwszym, który strzelił mecz po meczu hat-tricki w rundzie pucharowej (16/17, najpierw Bayern, potem Atletico).

Pierwszym, który strzelił gola w każdym meczu fazy grupowej (17/18).

Pierwszym, który zdobywał bramki w jedenastu kolejnych spotkaniach, począwszy od finału 2017, kończąc na ćwierćfinale w 2018.

Pierwszym, który sześć razy z rzędu zostawał królem strzelców tych rozgrywek.

Pierwszym, który strzelił ponad dziesięć goli w sześciu sezonach. Kolejnych sezonach, dodajmy.

Nikt nie zdobył więcej bramek w fazie pucharowej Champions League (65), a także w: ćwierćfinałach (25), półfinałach (13), finałach (4).

Zdobył w swojej karierze 27 trofeów klubowych i dwa reprezentacyjne. Był królem strzelców pięciu różnych rozgrywek, wygrywał Złotego Buta cztery razy, Złotą Piłkę – pięciokrotnie. W zespole roku UEFA znajdował się czternaście razy, od 2007 roku gości w nim nieprzerwanie.

1. LIONEL MESSI

GOAT.

A przecież wciąż nie powiedział ostatniego słowa.

Od czego zacząć, by odpowiednio podsumować klasę Argentyńczyka? Może od liczb? No dobra. 628 bramek w 750 oficjalnych meczach klubowych. Rekord – 96 bramek w roku kalendarzowym. 50 trafień w sezonie ligowym. Przecież to są numerki, które dotychczas kojarzyły nam się wyłącznie z piłkarzami z czasów przedwojennych. A Messi nie zadowala się wyłącznie trafianiem do siatki – jest także królem asyst, wirtuozem kluczowych podań. Nikt w dziejach futbolu nie zanotował więcej oficjalnych asyst.

We wszystkich zaawansowanych statystykach gwiazdor FC Barcelony bryluje. Od przeliczania jego dokonań statystykom eksplodują ich laptopy. Rekord za rekordem i jeszcze jeden rekord – tak wygląda kariera Messiego od paru ładnych lat.

Na arenie klubowej też wygrał wszystko. Zwłaszcza imponująca jest jego dominacja na hiszpańskich boiskach. Nie ma wątpliwości, że co najmniej kilka razy Messi w pojedynkę poprowadził Barcelonę do mistrzowskiego tytułu. Innym piłkarzom zdarza się pociągnąć zespół do sukcesu podczas turnieju, ale żeby dokonać takich rzeczy na dystansie ligowym? Dziesięć tytułów mistrzowskich ma w tym momencie w dorobku Messi, a przecież nie ma wątpliwości, że będzie ich więcej. Także i na tym polu Leo pobije zatem rekord.

Messi jest czterokrotnym triumfatorem Champions League. Mnóstwo z jego największych meczów miało miejsce właśnie w tych rozgrywkach. Także w finałach.

Brakuje mu tylko sukcesu z kadrą narodową.

Wielokrotnie było blisko podczas Copa America. Natomiast na mundialu w 2014 roku Messi skończył z ekipą Albicelestes na drugiej lokacie. W finałowym starciu lepsi okazali się Niemcy. I pewnie dziś sześciokrotny zdobywca Złotej Piłki właśnie triumfy w narodowych barwach pragnie najbardziej. To jego brakujący skalp. Ale my w tym rankingu patrzymy na całokształt kariery. Najlepszym zawodnikiem w historii mistrzostw świata byśmy Messiego naturalnie nie wybrali, lecz nie mamy wątpliwości, że – szeroko podsumowując jego karierę, jego styl gry, jego nieziemskiego możliwości – obecnie w FC Barcelonie występuje najlepszy piłkarz w dziejach futbolu.

***

Na koniec przedstawiamy jeszcze jedenastkę najlepszych, właśnie według powyższego rankingu. Ofensywną, z trzema zawodnikami od konstrukcji, a nie destrukcji w środku, ale takie też było założenie całego zestawienia. Żeby promować grę ofensywną, bo nie oszukujmy się – futbol najpiękniejszy jest dzięki strzelcom, kreatorom i dryblerom. Choć, co pokazuje nawet czołowa dwudziestka, mistrzów defensywy bynajmniej nie unikaliśmy.

MICHAŁ KOŁKOWSKI
SZYMON PODSTUFKA

fot. NewsPix.pl / Wikipedia / Pinterest / FIFA.com

Najnowsze

Weszło

Polecane

Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”

Jakub Radomski
1
Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”
Piłka nożna

Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Szymon Janczyk
28
Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?
Polecane

Agent zdradza kulisy siatkówki. „Było grubo. Bednorz w Rosji mógł trafić do więzienia”

Jakub Radomski
7
Agent zdradza kulisy siatkówki. „Było grubo. Bednorz w Rosji mógł trafić do więzienia”
Polecane

Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Sebastian Warzecha
10
Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Komentarze

17 komentarzy

Loading...