Reklama

Szewczenko, Łobanowski i Surkis. Jak Dynamo Kijów próbowało podbić Europę

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

20 października 2020, 08:03 • 24 min czytania 11 komentarzy

22 października 1997 roku Dynamo Kijów podjęło u siebie FC Barcelonę w ramach trzeciej kolejki fazy grupowej Ligi Mistrzów. Spodziewano się, że będzie to dla Katalończyków niełatwa przeprawa. Ukraińska drużyna udanie zaczęła grupowe zmagania, podczas gdy Barca szybko potraciła punkty w starciach z Newcastle United i PSV Eindhoven. Mimo wszystko, trudno było podopiecznych Louisa van Gaala nie traktować jako przynajmniej delikatnych faworytów. W lidze wygrywali jeden mecz za drugim, a w ich kadrze roiło się od gwiazd, żeby wymienić choćby Luisa Figo, Rivaldo, Sonny’ego Andersona czy Luisa Enrique. Ale w Kijowie na głowy piłkarzy Blaugrany spadł bardzo zimny prysznic. Zostali zdemolowani, przegrali aż 0:3. I nie mogli się wówczas spodziewać, że to co najgorsze w rywalizacji z Dynamem spotka ich dopiero dwa tygodnie później. Na Camp Nou.

Szewczenko, Łobanowski i Surkis. Jak Dynamo Kijów próbowało podbić Europę

Barca na kolanach

Paradoksalnie, Barca do rewanżowego starcia z Ukraińcami przystępowała w nie najgorszych humorach. Wspominaliśmy na wstępie o dobrej dyspozycji zespołu w lidze – niedługo po niechlubnym występie na Stadionie Olimpijskim w Kijowie udało się tę formę potwierdzić zwycięstwem w El Clasico. Blaugrana pokonała Real Madryt 3:2 na Estadio Santiago Bernabeu, a gola na wagę triumfu zdobył w końcówce spotkania Giovanni. Brazylijczyk srodze rozwścieczył wówczas kibiców Realu. Nie tylko samym trafieniem, ale i „gestem Kozakiewicza”, wymierzonym w kierunku trybun.

DYNAMO KIJÓW WYGRA Z JUVENTUSEM? KURS: 4,67 W TOTOLOTKU!

Wydawało się zatem, że Louis van Gaal szybko opanował niewesołą sytuację. Trzeba zresztą pamiętać, jaki to był moment kariery dla holenderskiego szkoleniowca. „Żelazny Tulipan” dopiero co wyniósł przecież Ajax Amsterdam na szczyty europejskiej piłki. Jego drużyna zachwycała stylem gry, no i stanowiła trampolinę do rozwoju dla całego szeregu znakomitych zawodników. Do stolicy Katalonii van Gaal trafił przed startem sezonu 1997/98 i postrzegano go jako naturalnego sukcesora dla Johana Cruyffa, któremu Barca zawdzięczała wielkie sukcesy na początku lat dziewięćdziesiątych. Oczekiwania były olbrzymie. O van Gaalu mówiono jako o trenerskim innowatorze, wybitnym taktyku. Odrobinę zbyt aroganckim, prawda, ale mimo wszystko stanowiącym gwarancję wyników.

Fakt, że na starcie kadencji jego zespół najpierw męczył się okrutnie w eliminacjach do Ligi Mistrzów ze słabiutkim Skonto Ryga, a potem już w fazie grupowej dał się zlać Dynamu, miał być więc raczej wypadkiem przy pracy. Pierwsze koty za płoty, pierwsze śliwki robaczywki i tak dalej. Przy otwierającym golu w Kijowie golkiper Ruud Hesp dał się pokonać z absurdalnie ostrego kąta. Przy drugim trafieniu Jurij Maksymow skorzystał na rykoszecie. Na dodatek Barca kończyła mecz w dziesiątkę.

Reklama
Dynamo Kijów 3:0 FC Barcelona (Liga Mistrzów 1997/98)

Mógł więc kataloński obóz swoją klęskę z Dynamem określić jako splot niefortunnych zdarzeń. Prawda jest jednak inna. Ukraińska ekipa była najzwyczajniej w świecie lepsza piłkarsko od gigantów z La Ligi. Barca w przegranym 0:3 spotkaniu miała piłkę przy nodze częściej, gospodarze byli ustawieni dość głęboko, ale czy to oznacza, że bronili się rozpaczliwie we własnej szesnastce? Bynajmniej. Dynamo znakomicie funkcjonowało w tak zwanym średnim pressingu. Odbierało mnóstwo piłek w centralnej części boiska i momentalnie przechodziło z obrony do ataku. Przede wszystkim za sprawą dwójki niezwykle dynamicznych, kreatywnych napastników – Serhija Rebrowa i Andrija Szewczenki. Oni zresztą również angażowali się w grę w destrukcji i aktywnie kąsali rywali w pressingu, co wcale nie było takie oczywiste w realiach taktycznych z 1997 roku. Zagęszczali tym samym środek pola, pozbawiając oponentów swobody w rozegraniu futbolówki.

Van Gaal próbował na to reagować. Uczynił z Michaela Reizigera fałszywego bocznego obrońcę, który w fazie ataku miał robić przewagę liczebną w centrum pola gry. Nie wypaliło. Dynamo zmasakrowało Barcę intensywnością, dodatkowy piłkarz w środku pola niczego tutaj nie zmienił. A wręcz pogorszył sytuację, bo Reiziger nie był w stanie nadążyć z powrotem na swoją nominalną pozycję po stracie piłki. Piłkarze z Kijowa urządzili sobie autostradę do bramki gości po lewej stronie boiska.

21-letni wówczas Szewczenko bezlitośnie wykorzystywał ten bałagan w obronie rywali. To po jego szarży czerwony kartonik obejrzał Hesp.

Szewczenko w starciu z Reizigerem
Reklama

Na rewanż van Gaal musiał zatem wykombinować inny sposób, by zneutralizować atuty kijowian. Co było o tyle trudne, że drużyna Dynama – zwłaszcza linia pomocy i ataku – składała się z zawodników niezwykle uniwersalnych, łatwo adaptujących się do każdej sytuacji boiskowej.

Dla Barcelony zaplanowane na 5 listopada 1997 roku starcie było już meczem z gatunku tych o wszystko. Zwycięstwo mogło podtrzymać nadzieje Katalończyków na wyjście z grupy. Porażka oznaczała koniec marzeń o fazie pucharowej Champions League. – To mecz na śmierć i życie. Rosyjska ruletka van Gaala – pisała w zapowiedzi hiszpańska MARCA. Mundo Deportivo nie uderzało w aż tak wysokie tony. – Trzeba jak najszybciej zapomnieć o meczu w Kijowie, gdzie rywal wykreował sobie cztery okazje strzeleckie i wykorzystał aż trzy z nich. Po wielkim zwycięstwie nad Realem trener musi przegrupować Barcę. Dynamo z pewnością nie zawaha się ustawić całym zespołem w pobliżu własnej bramki, więc sforsowanie tej defensywy nie będzie prostym zadaniem.

Luis Figo zapowiadał walkę do upadłego: – Przeciwko Dynamu będziemy bardziej zdeterminowani niż w „Klasyku”. Natomiast van Gaal podkreślał znacznie nadchodzącego spotkania:

„Mecz z Dynamem uważam za o wiele istotniejszy niż ostatnie spotkanie z Realem w lidze. To najważniejszy mecz od kiedy jestem trenerem Barcelony”

Louis van Gaal

Jak widać, było spore ciśnienie w stolicy Katalonii, by przedwcześnie nie zakończyć swojej przygody z Ligą Mistrzów. Szkoleniowiec Dynama, Walery Łobanowski, dokonał tylko jednej zmiany w wyjściowym składzie względem pierwszego meczu. Z kolei van Gaal, rozpaczliwie poszukujący skutecznych rozwiązań taktycznych, całkowicie przemodelował zespół. Z jedenastki wyleciał Christophe Dugarry, kompletnie odcięty od piłek w Kijowie. Zastąpił go na szpicy Rivaldo, któremu „Żelazny Tulipan” przydzielił rolę fałszywej dziewiątki. Figo przeniósł się z prawego skrzydła na lewe, a jego poprzednią pozycję zajął Dragan Ćirić. Ofensywny pomocnik ściągnięty przez Barcę przed sezonem, z którego van Gaal – pomimo protestów samego piłkarza – usiłował uczynić prawoskrzydłowego.

Sporo dziwacznych przetasowań, a szkoleniowiec Blaugrany namieszał też trochę w tyłach. Pięć pierwszych minut rewanżowej konfrontacji z Dynamem mogło nawet zasugerować, że tym razem van Gaal rozgryzł swoich rywali, ale przyjezdni błyskawicznie zatarli to wrażenie. W dziewiątej minucie gry Szewczenko wyprowadził swój zespół na prowadzenie po stałym fragmencie gry, wykorzystując błąd bramkarza Barcelony, Vitora Baii. Dwadzieścia minut później „Szewa” trafił do siatki po raz drugi, a jeszcze przed przerwą skompletował klasycznego hat-tricka.

W drugiej połowie rywali dobił Rebrow. 0:4. Absolutna klęska „Dumy Katalonii”.

FC Barcelona 0:4 Dynamo Kijów (Liga Mistrzów 1997/98)

Dynamo powróciło, by zetrzeć Barcelonę w proch – grzmiało Mundo Deportivo w pomeczowej relacji. – Najpierw trzeba zapytać: czy imię i nazwisko Andrija Szewczenki naprawdę nie pojawiło się w rozmowach na temat następcy Ronaldo? Wiele odpowiedzialności za obecną sytuację kadrową klubu można zrzucić na Johana Cruyffa, ale jego od roku nie ma już w Barcelonie. Ta wymówka przestaje działać. (…) Wizyta Dynama była okrutna. Nie tylko dlatego, że wynik 0:4 to bezprecedensowa klęska Barcy na Camp Nou w europejskich rozgrywkach. Przede wszystkim – to Dynamo przypominało nam wczoraj Ajax zbudowany przez van Gaala, a nie Barcelona. Zagrali doskonale jako zespół. Wykazali się perfekcyjnym przygotowaniem taktycznym i motorycznym. A przede wszystkim mieli w składzie indywidualności, które zrobiły różnicę. 21-letni Szewczenko już wkrótce będzie kosztował miliony.

Cóż – pomeczowa analiza sytuacja okazała się, jak to często bywa, celniejsza od przedmeczowych prognoz. Wbrew oczekiwaniom hiszpańskiej prasy, Dynamo nie zabunkrowało się we własnej szesnastce, lecz zwyczajnie rozszarpało Barcę.

REMIS DYNAMA KIJÓW Z JUVENTUSEM? KURS: 3,50 W TOTALBET!

Analityk piłkarski Austin Reynolds znalazł trafne porównanie dla fenomenalnego występu Szewczenki. Głównie z myślą o tych, którzy nie pamiętają młodego „Szewy” z boiska. – Szewczenko grał jak Kylian Mbappe. Dzięki swojej szybkości, technice, dryblingowi i świetnemu wyczuciu przestrzeni stanowił nieustanne zagrożenie dla Barcelony, zwłaszcza w kontratakach.

Paradoksalnie – Dynamo już więcej w tamtej edycji Ligi Mistrzów nie zwyciężyło. W przedostatnim meczu fazy grupowej Ukraińcy zremisowali z PSV Eindhoven, a na zakończenie przegrali z Newcastle. Nie przeszkodziło im to oczywiście w awansie do play-offów. Tam lepszy okazał się jednak Juventus. Kijowski zespół w pierwszym spotkaniu ćwierćfinałowym zdołał wprawdzie zremisować 1:1 na Stadio delle Alpi, lecz w rewanżu na Stadionie Olimpijskim gospodarze zostali zmiażdżeni przez „Starą Damę” aż 1:4. Hat-trickiem popisał się wówczas Filippo Inzaghi, ku rozpaczy stutysięcznej widowni.

Największy sukces tej drużyny na europejskiej arenie miał dopiero nadejść.

Powrót Łobanowskiego i afera futerkowa

Dynamo Kijów od dawna było postrzegane jako jeden z najmocniejszych klubów Europy Wschodniej. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ukraińska ekipa znalazła się u szczytu swojej potęgi. Wielokrotnie zdobywała mistrzostwo Związku Radzieckiego, dokładając też do tego znaczące osiągnięcia międzynarodowe – dwa triumfy w Pucharze Zdobywców Pucharów w 1975 i 1986 roku. Architektem tych niebagatelnych osiągnięć był wspomniany już Walery Łobanowski, który dla futbolu zza żelaznej kurtyny był mniej więcej tym samym, kim Rinus Michels dla Zachodu.

Rewolucjonistą. Inspiratorem. Pionierem.

Pisaliśmy na Weszło: Łobanowski swoją piłkarską karierę zakończył dość szybko, jeszcze przed trzydziestką. Natychmiast zabrał się za trenerkę, będącą jego prawdziwym powołaniem. Kiedy z maleńkiego FK Dnipro uczynił solidnego średniaka sowieckiej ekstraklasy, można się było spodziewać, że to ktoś więcej, niż tylko zwyczajny, rzetelny fachowiec. I rzeczywiście, Łobanowski prędko udowodnił, iż jest trenerem absolutnie nietuzinkowym. – Najważniejsza w życiu jest dla mnie piłka, zaraz za nią piłka i na kolejnych dziesięciu pozycjach również piłka, a dopiero później cała reszta – mawiał o swych życiowych priorytetach.

W 1973 roku objął stery w Dynamie Kijów. Tak rozpoczęła się złota era w dziejach klubu.

Walery Łobanowski

Oczywiście nie jest tak, że Łobanowski trafił do zespołu biało-niebieskich i nauczył tam wszystkich futbolu na nowo. Sam czerpał garściami z dorobku innej legendy Dynama i radzieckiej piłki, Wiktora Masłowa. Klub już przed jego przybyciem zaliczał się do ścisłej czołówki najmocniejszych ekip w Związku Sowieckim. Ale charyzmatyczny szkoleniowiec nadał mimo wszystko Dynamu nową jakość. Wprowadził drużynę z poziomu wysokiego na topowy. Nie tylko w kraju, lecz na kontynencie.

Prasa niekiedy miała do niego pewne pretensje o do bólu pragmatyczny styl gry, lecz tak naprawdę trudno było się o cokolwiek czepiać człowieka osiągającego tak świetne wyniki. Łobanowski od wspomnianych Michelsa czy Cruyffa różnił się tym, że nie był wyznawcą futbolu określanego zwykle takimi przymiotnikami jak “piękny” czy “atrakcyjny”. Wręcz przeciwnie. Jeżeli jego drużyny grał miłą dla oka piłkę, był to efekt uboczny, a nie cel sam w sobie. Łobanowski mecz piłkarski traktował bowiem jak wojnę, na której wszystkie chwyty są dozwolone. Przeciwnika starał się nie przyćmić i stłamsić, lecz przechytrzyć. Żeby to osiągnąć, uciekał się do metod naukowych. Kijowskie laboratoria działały na pełnych obrotach, dopracowując najlepsze możliwe sposoby przygotowania fizycznego zawodników. A to nie wszystko. Łobanowski przez całe swoje trenerskie życie marzył o opracowaniu algorytmu pozwalającego na stworzenie drużyny idealnej.

Wierzył, że prędzej czy później znajdzie wzór na… zwycięstwo. Fascynował go potencjał tkwiący w mocach obliczeniowych komputerów. Sądził, że to właśnie te maszyny umożliwią mu zrealizowanie marzenia. Gdyby żył do dziś, byłby pierwszym orędownikiem narzędzi analitycznych i starałby się wykorzystać wszelką wiedzę, jaką oferuje big data. – Nie ma obrońców, pomocników i napastników. Są po prostu piłkarze, którzy na boisku muszą wywiązywać się ze wszelakich zadań – dowodził.

Na tej płaszczyźnie na pewno można go porównać do Marcelo Bielsy.

„Drużyny Łobanowskiego przypominały mi zespoły koszykarskie. Ich organizacja gry na małej przestrzeni była niezwykła. A przede wszystkim, jego podopieczni odznaczali się zawsze niesamowitym przygotowaniem fizycznym”

Howard Wilkinson

Z inicjatywy Łobanowskiego przy drużynie Dynama powołano centrum naukowe, zajmujące się sportowcami. Ukrainiec już za swoich piłkarskich czasów konsultował się ze specjalistami, którzy mogliby usprawnić jego grę. Jedną z takich rozmów wspomina Wołodymyr Sabaldyr: – Łobanowski, wówczas 22-letni, odwiedził mnie w instytucie po zakończeniu sezonu. Stwierdził: „Wygraliśmy mistrzostwo, ale to bez znaczenia. Graliśmy słabo. Po prostu zgromadziliśmy więcej punktów od innych, jeszcze słabszych drużyn. Chcemy czegoś więcej”. Zapytałem go, czy nie wystarcza mu satysfakcja ze zdobycia trofeum. I wtedy mnie zaskoczył: „A jakie jest pana marzenie, jako naukowca? Doktorat, kolejny stopień naukowy?” – zapytał. Odrzekłem, że dla każdego prawdziwego naukowca nadrzędnym marzeniem jest przyłożenie ręki do rozwoju dziedziny, którą się zajmuje. Pozostawienie po sobie śladu – opowiadał Sabaldyr. – Łobanowski się uśmiechnął: „I teraz już pan wie, dlaczego nie wystarczy mi po prostu mistrzostwo”.

Drużyny Łobanowskiego były zwykle tak znakomicie wybiegane na tle rywali z Europy Zachodniej, że posądzano je nawet o korzystanie z nielegalnych wspomagaczy. Tego rodzaju zarzuty dopingowe wysuwano choćby wobec reprezentacji ZSRR, z którą Walery dotarł do finału mistrzostw Europy w 1988 roku. Ale na oskarżeniach się kończyło.

– Kiedyś Walery powiedział mi na przyjęciu, przy świadkach: „Gdyby nie ty, nigdy bym nie zabłysnął jako szkoleniowiec. Zawdzięczam ci całą moją wiedzę, umiejętności i rozumienie futbolu” – opowiadał z dumą Anatolij Zieleńcow, specjalista od bioenergetyki i najbliższy współpracownik Łobanowskiego. Komplementy dla kunsztu Ukraińca przesyłali tacy giganci jak Marcello Lippi czy Arrigo Sacchi. – Łobanowski stworzył drużynę, która trzymała równą formę przez dwie dekady. Osiągał doskonałe wyniki w Europie, choć mógł korzystać tylko z krajowych zawodników, a ZSRR nie był kopalnią piłkarskich talentów – stwierdził z kolei Cruyff, który ekipę Dynama z lat osiemdziesiątych umieścił w trójce najlepszych jego zdaniem drużyn w dziejach klubowej piłki.

Walery Łobanowski

Trener wszystko opierał na liczbach – wspominał Szewczenko. – Matematyka nie kłamie, z takiego wychodził założenia. Tworzył modele i pisał programy, które zapewniały mu precyzyjne dane na temat naszych organizmów. Pamiętam jeden z testów. Musiałem patrzeć na ekran komputera, który zmieniał barwę. Gdy świecił się na czerwono, miałem wcisnąć przycisk z prawej. Gdy na zielono, z lewej. Łobanowski sprawdzał w ten sposób czas mojej reakcji na bodźce. Wszyscy przez to przechodzili, potem porównywał nasze wyniki i wyciągał wnioski. Podejrzewam, że w siedzibie klubu do dzisiaj są gdzieś te wszystkie materiały, ponieważ bardzo skrupulatnie je gromadził.

Łobanowski w Kijowie pracował jako trener w latach 1973 – 1982 i 1984 – 1990, w międzyczasie prowadząc reprezentację Związku Radzieckiego. Po upadku żelaznej kurtyny udał się natomiast na Bliski Wschód. Trenował kadrę Zjednoczonych Emiratów Arabskich, później Kuwejtu. Wyglądało na to, że spektakularna kariera zbliżającego się do sześćdziesiątki szkoleniowca chyli się pomału ku końcowi. A jednak w 1997 roku Walery dał się namówić na jeszcze jedno podejście do ukochanego Dynama.

***

Realia w klubie uległy jednak wielkim zmianom wraz z odzyskaniem niepodległości przez Ukrainę. Na początku lat dziewięćdziesiątych Dynamo – podobnie jak wiele innych potęg sowieckiego futbolu, gdy zabrakło im dotychczasowego oparcia we władzach czy też państwowych przedsiębiorstwach – stanęło nawet na krawędzi bankructwa. Nie ma przypadku, że pierwsze mistrzostwo kraju zdobyła Tawrija Symferopol. Ratunek dla zasłużonego zespołu przyszedł ze strony człowieka, który miał się okazać jednym z najprężniejszych polityków, przedsiębiorców i działaczy sportowych niepodległej Ukrainy. Hryhorija Mychajłowycza Surkisa. To on w 1993 przejął pełnię władzy w klubie. Dynamo natychmiast zostało pierwszą siłą ukraińskiej ekstraklasy, a właściwie – biorąc pod uwagę okresową zapaść rosyjskiej piłki – to wiodącą marką całej wschodnioeuropejskiej piłki. No, obok moskiewskiego Spartaka.

Wizyty na meczach biało-niebieskich stały się modne wśród ukraińskich elit. – Przejęcie klubu zapewniło Surkisowi stały i bezproblemowy dostęp do najważniejszych osób w kraju – informował kijowski tygodnik Korespondent.

Korzystając na lokalnych układach politycznych w stolicy, Surkis szybko i stosunkowo niewielkim kosztem zmodernizował klubową infrastrukturę. Doprowadził do powstania nowoczesnej bazy treningowej. W radzie nadzorczej przekształconego w spółkę akcyjną klubu zasiedli między innymi przedstawiciele Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Prokuratury Generalnej i Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Zaplecze finansowe dla klubu stanowiła zaś główna w tamtym czasie działalność oligarchy – owiany mroczną sławą koncern finansowo-przemysłowy „Sławutycz”.

Hryhorij Surkis (zdjęcie z 2012 roku)

Surkis uwłaszczył się na początku lat dziewięćdziesiątych, a następnie wraz z grupą wspólników stworzył fundusz inwestycyjny, będący – jak się potem okazało – klasyczną piramidą finansową. Pozwolił on jednak założycielom zgromadzić kapitał niezbędny, by wypłynąć na szersze wody. Czyli operacje w sektorze naftowym. Wspomniany koncern generował niewyobrażalne zyski dzięki korzystnie oprocentowanym kredytom i specyficznemu, „barterowemu” obrotowi towarami paliwowymi. Nie wdając się w szczegóły – „Sławutycz” zarabiał jak szalony, a rykoszetem obrywał skarb państwa. Wszystko przy mniej lub bardziej otwartym przyzwoleniu władz. W 1998 roku przewodniczącym Zjednoczonej Socjaldemokratycznej Partii Ukrainy został Wiktor Medwedczuk, polityczny protektor Surkisa. Do tego ugrupowania należał choćby Łeonid Krawczuk, pierwszy prezydent kraju. Za jego kadencji Surkis i Medwedczuk pełnili rolę odpowiednio doradcy ekonomicznego i podatkowego prezydenta. Należeli także do prezydenckiego Komitetu do spraw Walki z Korupcją.

W 1994 roku Krawczuk przegrał drugą turę wyborów prezydenckich z Łeonidem Kuczmą, lecz tylko chwilowo zachwiało to interesami Surkisa i jego partnerów. – Medwedczuk został przewodniczącym Rady Najwyższej, a następnie przewodniczącym administracji Kuczmy. Mimo nikłego poparcia społecznego, SdPU stała się jednym z głównych rozgrywających w ukraińskiej polityce, a Medwedczuk stał się faktycznie nadprezydentem – pisał Jakub Łoginow w „Dzienniku Bałtyckim”.

„W czasie pierwszej kadencji Kuczmy wykształciły się trzy główne klany oligarchiczne Ukrainy: dniepropietrowski, doniecki i kijowski. Ta ostatnia grupa składała się z „kijowskiej siódemki” – biznesmenów, z których dziś aktywniejszą rolę pełnią bracia Hryhorij i Ihor Surkisowie. Miała, w porównaniu z pozostałymi klanami, skromniejsze zaplecze gospodarcze (głównie energetyka, bankowość, media), ale zdecydowanie największą siłę polityczną”

Sławomir Matuszak (Ośrodek Studiów Wschodnich; 2012)

Równolegle Surkis – prywatnie wielki pasjonat futbolu – wypracowywał sobie w latach dziewięćdziesiątych coraz mocniejszą pozycję w piłkarskich władzach Ukrainy. Został szefem ligi, wiceprezesem federacji piłkarskiej. Zasiadł też w Komitecie Olimpijskim. Nagromadził tyle prominentnych stanowisk, że formalną władzę w Dynamie przekazał bratu, Ihorowi. Naturalnie klub wyrósł w tym czasie na krajowego hegemona. Od 1993 do 2001 roku Dynamo nieprzerwanie triumfowało w ukraińskiej ekstraklasie. Ambicje braci sięgały jednak dalej – chcieli przywrócić biało-niebieskim europejską chwałę. Spełniając tym samym swoją osobistą zachciankę, ale i wierząc, że stworzenie liczącej się na Starym Kontynencie drużyny pozwoli im zyskać większe społeczne poparcie dla swoich politycznych projektów. Spotkania Dynama cieszyły się bowiem gigantycznym zainteresowaniem nie tylko wśród elit.

Jednak przebicie się w Champions League nie było zadaniem prostym. W 1993 roku Dynamo wygrało u siebie z Barceloną 3:1 w pierwszej rundzie rozgrywek, lecz w rewanżu poległo 1:4. Rok później udało się już awansować do fazy grupowej, ale tam kijowianie zebrali srogie lanie i zajęli ostatnią lokatę w stawce. Natomiast w 1995 roku doszło do wielkiego skandalu. Afery futerkowej.

Dynamo pokonało w eliminacyjnym dwumeczu duński Aalborg BK i dostało się do grupy, gdzie zwyciężyło nawet w pierwszej kolejce z Panathinaikosem Ateny. I na tym się przygoda Dynama z rozgrywkami… zakończyła. Dlaczego? Sędzia prowadzący spotkanie, Antonio Lopez Nieto, zaraportował po końcowym gwizdku, że ukraińscy działacze próbowali go przekupić. Wasyl Babyczuk (wiceprezes) i sam Ihor Surkis (wówczas członek zarządu) wedle jego relacji zaoferowali całej trójce sędziowskiej „odzież futrzaną o wartości 30 tysięcy dolarów”. UEFA zadziałała błyskawicznie. Dynamo zostało wyrzucone z Ligi Mistrzów i ukarane trzyletnim zakazem udziału w europejskich rozgrywkach. Babyczuk i Surkis dostali natomiast dożywotni zakaz pełnienia funkcji w klubach spod egidy europejskiej federacji.

Dynamo Kijów 1:0 Panathinaikos AO (Liga Mistrzów 1995/96; mecz anulowany)

Nie dano wiary wyjaśnieniom, jakoby arbiter sam zamówił futra, a potem nie chciał za nie zapłacić. – Sędzia zamówił od nas cztery futra i czapki. Gdy usłyszał, że ma zapłacić, odmówił przyjęcia towaru. Powiedział, że jednak nie chce pamiątek z Kijowa – zarzekali się działacze Dynama. UEFA pozostawała głucha na te protesty. I wtedy do akcji ruszył Hryhorij Surkis, który poruszył niebo i ziemię, by zdjęto zawieszenie z jego klubu. Nawet prezydent Kuczma ujął się publicznie za Dynamem. Strona ukraińska dowodziła, że padła ofiarą niecnej prowokacji, która na pewno nigdy nie spotkałaby klubu z Europy Zachodniej. No i finalnie karę złagodzono. Być może w obawie przed międzynarodowym skandalem, a być może… Cóż, domyślacie się, dlaczego. Tak czy owak, Dynamo już w kolejnej edycji pucharów wystąpiło jak gdyby nigdy nic, a Babyczuk oraz Ihor Surkis uniknęli jakichkolwiek konsekwencji.

Ostatni taniec

Prawda jest jednak taka, że dopiero ponowne zatrudnienie Łobanowskiego w styczniu 1997 roku pozwoliło Dynamu z przytupem wrócić do europejskiej czołówki. Choć był to ruch mimo wszystko dość ryzykowny. Jasne, mówimy o szkoleniowcu doświadczonym, niezwykle utytułowanym. O człowieku, który wiele rzeczy w Dynamie tak naprawdę osobiście stworzył, zbudował od fundamentów. Traktował ten klub jak swój dom. No ale, jako się rzekło, Walery miał za sobą kilka lat pracy w krajach arabskich, gdzie raczej swojego trenerskiego warsztatu nie rozwinął. Na dodatek można było mieć wątpliwości, czy metody 58-latka okażą się tak samo skuteczne jak dawniej. Nikt naturalnie nie martwił się o to, czy Łobanowski porządnie przygotuje zespół do sezonu. To przyjmowano za pewnik.

Ale czy dogada się ze wschodzącymi gwiazdami ukraińskiej piłki, takimi jak Szewczenko? Już w latach siedemdziesiątych szatnią Dynama wstrząsały niekiedy bunty, gdy szkoleniowiec za mocno dokręcał swoim podopiecznym śrubę. A wtedy pozycja trenerów w klubach, zwłaszcza w Związku Radzieckim, była przecież znacznie mocniejsza. – Walery nie znosił sprzeciwu. Gdy tylko usłyszał jakieś „ale” z ust swojego gracza, natychmiast się wściekał – przyznawało wielu graczy, którzy mieli okazję z Łobanowskim współpracować. – Od myślenia jestem tutaj ja, ty jesteś od zasuwania – pieklił się trener.

Ihor Biełanow, zdobywca Pucharu Zdobywców Pucharów z Dynamem Kijów, nigdy Łobanowskiego całym sercem nie pokochał. A osiągnął pod jego wodzą taki poziom, że nagrodzono go Złotą Piłką.

„Na równi inspirują mnie naukowe teorie planowania treningów, jak i filozoficzne idee, dzięki którym mogę lepiej zorganizować grupę, którą dowodzę. Każdy trener na świecie przyzna , że najtrudniejszą rzeczą w jego pracy jest bycie liderem grupy młodych, silnych mężczyzn”

Walery Łobanowski

Jeśli jednak ktoś wątpliwości co do Łobanowskiego miał, to sezon 1997/98 rozwiał je w zupełności. Podwójna korona w kraju, zdeklasowanie Barcelony w Lidze Mistrzów. To mówi samo za siebie. Piłkarze Dynama rozkwitali pod wodzą słynnego trenera. Przede wszystkim Andrij Szewczenko, który już wcześniej był uważany za gigantyczny talent i strzelał sporo goli w lidze, ale dopiero pod czujnym okiem Łobanowskiego rozwinął swoją grę i stał się napastnikiem kompletnym, a nie tylko snajperem czyhającym na okazje do strzału. „Szewa” w nowym wydaniu wciąż był niezwykle skuteczny, to jasne, lecz sporo czasu spędzał też z dala od szesnastki. Naciskając rywali, biorąc udział w rozegraniu, szukając sobie wolnych przestrzeni na skrzydłach. Łobanowski nazwał go nawet „białym Ronaldo”.

Potem się zreflektował: – Przesadziłem. Szewczenko jest lepszy.

Efektowne triumfy nad Barcą rozbudziły w Kijowie apetyty przed kolejnym sezonem. Tymczasem Dynamo zmagania w Lidze Mistrzów 1998/99 zaczęło nadspodziewanie przeciętnie. W olbrzymich bólach zakwalifikowało się w ogóle do fazy grupowej, gdzie zaczęło od porażki z Panathinaikosem, czyli wicemistrzami Grecji. Potem przyszedł remis z RC Lens, mistrzami Francji. No i nagle się okazało, że biało-niebiescy potrzebują porządnie zapunktować w dwumeczu z kolejnym rywalem, jeżeli marzą o pozostaniu w grze o awans. Problem w tym, że w dwóch następnych starciach czekali na Ukraińców mistrzowie Anglii – londyński Arsenal. Najgroźniejszy oponent, przynajmniej na papierze.

Spotkanie na Wembley miało niezwykłą dramaturgię. Głównie za sprawą sędziego. Prowadzący to spotkanie Ryszard Wójcik nie uznał prawidłowego trafienia Szewczenki, a kilka chwil później Dennis Bergkamp zapewnił gospodarzom prowadzenie. Dynamo wyratowało się jednak w trzeciej minucie doliczonego czasu gry, gdy do siatki trafił Serhij Rebrow.

Serhij Rebrow

To był spektakularny mecz – mówił po końcowym gwizdku Arsene Wenger, manager „Kanonierów”. – Obie drużyny zaprezentowały nowoczesny futbol, który nie mógł się nie podobać kibicom na Wembley. Kijowianie nas nie zaskoczyli. Nie zwiodły nas ich ostatnie wyniki, znaliśmy realną siłę tego zespołu. Poważnie przygotowaliśmy się do meczu. I, tak jak przypuszczaliśmy, Dynamo było świetnie zorganizowaną drużyną, która właściwie nie ma słabych punktów. Czego innego się spodziewać, skoro prowadzi ich Walery Łobanowski? To nazwisko mówi samo za siebie – uprzejmie stwierdził Francuz. – Jeżeli chodzi o gola Szewczenki, to sędzia popełnił błąd, sygnalizując w tej sytuacji ofsajd. Ale mam spore wątpliwości, czy należało uznać gola Rebrowa. Prawdopodobnie arbiter postanowił zrehabilitować się za pomyłkę i zaakceptował bramkę, która faktycznie padła ze spalonego.

JUVENTUS POKONA DYNAMO KIJÓW? KURS: 1,82 W EWINNER!

Rozpaczliwie wyszarpany punkt w Londynie ewidentnie napędził ukraińską ekipę. W drugim spotkaniu z Arsenalem podopieczni Łobanowskiego wygrali aż 3:1. Potem pokonali Panathinaikos, a w ostatniej serii spotkań zatriumfowali na wyjeździe nad Lens. Jedenaście zgromadzonych punktów pozwoliło Dynamu na zajęcie pierwszego miejsca w grupie i awans do fazy pucharowej.

W ćwierćfinale poprzeczka została jednak zwieszona jeszcze wyżej. Dynamo trafiło na obrońców tytułu – Real Madryt. Wprawdzie jeszcze nie galaktyczny, ale już piekielnie mocny, naszpikowany gwiazdami. Było więc sporą niespodzianką, gdy bramka Szewczenki zapewniła przyjezdnym remis 1:1 na Estadio Santiago Bernabeu. A już prawdziwą sensacją okazał się rezultat rewanżu. „Szewa” tym razem dwukrotnie trafił do siatki, a piłkarze Realu nie zdołali odpowiedzieć ani jednym golem. Dynamo wygrało 2:0 i wyrzuciło „Królewskich” za burtę. – Nie zagraliśmy złego meczu, to sędzia był fatalny – irytował się Lorenzo Sanz, prezydent madryckiego klubu. Realowi niezwykle zależało, by dotrzeć do finału rozgrywek, gdyż ten miał się odbyć w świątyni ich odwiecznych rywali.

„NA CAMP NOU?! NIE!” – walnęło na czołówce Mundo Deportivo.

Dynamo Kijów 2:0 Real Madryt (Liga Mistrzów 1998/99)

W półfinale los skojarzył Dynamo z Bayernem Monachium. I w trakcie pierwszego spotkania długo się wydawało, że piękna przygoda ukraińskiej drużyny w Champions League jeszcze trochę potrwa. Znów skutecznością błysnął bowiem Szewczenko, który summa summarum został królem strzelców całych rozgrywek. Biało-niebiescy prowadzili u siebie najpierw 2:0, potem 3:1. Bawarczycy powalczyli jednak o swoje do końca i ostatecznie wywieźli z Kijowa znakomity dla siebie remis 3:3. BBC na gorąco obwołała to spotkanie najpiękniejszym półfinałem w dziejach europejskich rozgrywek. I trudno się dziwić tej ekscytacji. Osiemdziesiąt tysięcy szalejących widzów na trybunach. Fenomenalny „Szewa”. Rebrow próbujący upokarzać Olivera Kahna wcinkami. Genialne interwencje niemieckiego bramkarza. Pudło gracza Dynama z trzech metrów do pustej bramki. Błędy Ołeksandra Szowkowskiego przy obronie uderzeń z rzutów wolnych. Carsten Jancker przestawiający obrońcę jak zbędny mebel i zdobywający gola na wagę remisu. Co tu dużo mówić – działo się.

Podziękowałem po meczu zawodnikom, bo byli lepsi od Niemców – mówił Łobanowski. Lecz nie potrafił ukryć nutki rozczarowania. – Odniosłem jednak wrażenie, że moi piłkarze sami nie uwierzyli, że takiej drużynie jak Bayern można strzelić sześć czy osiem goli. A okazji mieli wystarczająco, by osiągnąć taki wynik. Rywale pokazali jednak charakter w końcówce. No i mieli mnóstwo szczęścia. (…) Przygotowując się do meczu opracowaliśmy cały zestaw taktyk. Nasza gra jest zawsze dostosowana do tego, co robi przeciwnik. Mądrzy i doświadczeni zawodnicy sami wiedzą, kiedy zmienić ustawienie i strategię. Dzisiaj wszystko funkcjonowało u nas znakomicie. Poza skutecznością i indywidualnymi błędami w defensywie.

Ottmar Hitzfeld, szkoleniowiec Bayernu, spotkanie ocenił inaczej:

„Zasłużyliśmy na ten remis. Jestem dumny z moich piłkarzy, że nie zadowolili się porażką 2:3, lecz poszukali wyrównania w końcówce”

Ottmar Hitzfeld

Rewanż aż takich wrażeń nie dostarczył.

Bayern wygrał 1:0 i wszedł do finału, pozbawiając Dynamo szansy na zdobycie trypletu. Ten skompletował zaś Manchester United. W okolicznościach, które wszyscy doskonale pamiętają. Z historycznej perspektywy – trochę szkoda, że nie doszło do finałowej konfrontacji Łobanowskiego z sir Alexem Fergusonem. Aczkolwiek starcie „Czerwonych Diabłów” z Bayernem miało na tyle nieprawdopodobny przebieg, że żaden alternatywny scenariusz nie może tego przebić.

Niepocieszeni tym rezultatem byli z pewnością… Grzegorz Lato i Zbigniew Boniek, którzy przed meczem w samych superlatywach wypowiadali się na temat Dynama na łamach ukraińskiej gazety Komenda. – Dynamo ma większe szanse na awans niż Bayern. To fantastyczny zespół, obecnie najlepszy w Europie. Wreszcie jest ktoś, kto może przerwać dominację Zachodu – ekscytował się Lato. Boniek mu wtórował: – Wszyscy w Polsce są zachwyceni zwycięstwem Dynama nad Realem. Szczególnie podoba mi się Andrij Szewczenko. Niesamowity napastnik, który przeżywa najważniejsze chwile dla swojej kariery.

Dynamo Kijów

Faktycznie, dla „Szewy” sezon 1998/99 był ostatnim spędzonym na ukraińskich boiskach. Ukrainiec, który w grudniu 1999 roku uplasował się na trzecim miejscu w wyścigu o Złotą Piłkę, po zakończeniu rozgrywek zamienił Dynamo na AC Milan. Silvio Berlusconi pobił klubowy rekord transferowy, płacąc za Szewczenkę około 25 milionów euro. Co było absolutnie do przewidzenia – napastnik robiący taką furorę w Lidze Mistrzów musiał trafić do jednej z piłkarskich potęg Starego Kontynentu. Na tym osłabienia klubu się jednak nie zakończyły. Rok później do Tottenhamu przeniósł się Rebrow. Kacha Kaładze także wylądował w Mediolanie, a Oleh Łużny w Arsenalu. Pozbawiona największych gwiazd drużyna naturalnie spuściła z tonu na europejskiej arenie. W sezonie 1999/2000 wyglądało to jeszcze nieźle, lecz później sufitem dla Dynama stała się już po prostu faza grupowa Champions League.

Na domiar złego, zespół stracił trenera. Walery Łobanowski, który z kłopotami natury kardiologicznej zmagał się od dekad, 7 maja 2002 roku przeszedł rozległy wylew. W trakcie meczu Dynama z Metałurhem Zaporoże. Szkoleniowiec został natychmiast przetransportowany do szpitala i wprowadzony na stół operacyjny, lecz nie odzyskał przytomności i zmarł kilka dni później. Na jego pogrzebie pojawił się prezydent Kuczma, cały rząd i niezliczeni przedstawiciele piłkarskiego świata. Plus przeszło sto tysięcy Ukraińców, którzy chcieli oddać Łobanowskiemu hołd.

***

Trener nie zdążył więc zobaczyć Andrija Szewczenki najpierw z Pucharem Mistrzów, a potem Złotą Piłką w dłoniach. Co ciekawe, napastnik Milanu zwyciężył plebiscyt France Football w 2004 roku, choć Rossoneri akurat wówczas wygrali tylko mistrzostwo kraju. W Lidze Mistrzów furorę zrobiło natomiast Porto, gdzie w roli rozgrywającego genialnie spisywał się Deco. Przy okazji również srebrny medalista mistrzostw Europy. Portugalczyk w głosowaniu obejrzał jednak plecy Szewczenki. Pewnie także dlatego, że u „Szewy” doceniono całokształt jego osiągnięć.

W tym te z Dynama.

Ukrainiec nigdy nie zapomniał, jak wiele zawdzięcza Łobanowskiemu. Zaraz po zgarnięciu Złotej Piłki zameldował się z nagrodą przy pomniku szkoleniowca, dedykując mu sukces.

Łobanowski był dla mnie bardziej jak nauczyciel niż jak ojciec. Słuchałem go z otwartą buzią, wręcz spijałem słowa z jego ust – wspominał Szewczenko na łamach The Athletic. – Współpraca z nim miała dla mojej kariery wielkie znaczenie. Był zdyscyplinowany, niezwykle inteligentny. Wszystko go ciekawiło. Kiedy prowadził reprezentację Ukrainy, a ja przyjeżdżałem na zgrupowanie z Milanu, czekał na mnie zawsze w swoim biurze. Odwiedzałem go tam i przez cztery czy pięć godzin rozmawialiśmy. O sesjach treningowych w Milanie, o zarządzaniu wysiłkiem we Włoszech, o znaczeniu odpoczynku. Chciał znać każdy szczegół. (…) Łobanowski to ojciec i Bóg ukraińskiej piłki.

Ostatecznie Dynamu Kijów nie udało się sięgnąć po najcenniejsze europejskie trofeum. Niemniej, rola Łobanowskiego dla rozwoju wielu z najwybitniejszych piłkarzy w historii wschodniej części Starego Kontynentu, w tym właśnie Szewczenki, pozostaje nie do przecenienia.  Jak na naukowca z krwi i kości przystało, Łobanowski odcisnął piętno. Zarówno na swoim klubie, swoich podopiecznych, jak i na futbolu jako takim. A przecież o to mu właśnie chodziło.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

***

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

fot. NewsPix.pl / FotoPyk

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Musiolik: Podolski jest bezcenny. Nie ma takich ludzi w polskiej piłce

Jan Mazurek
0
Musiolik: Podolski jest bezcenny. Nie ma takich ludzi w polskiej piłce
Ekstraklasa

Podolski potwierdził, że ktoś nasłał na niego policję. „To znaczy, że się mnie boją”

Patryk Fabisiak
1
Podolski potwierdził, że ktoś nasłał na niego policję. „To znaczy, że się mnie boją”

Liga Mistrzów

Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
69
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?
Polecane

Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Jakub Radomski
4
Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]
Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
10
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Komentarze

11 komentarzy

Loading...