Reklama

Igrzyska, loty oraz powroty. Ruszają skoki narciarskie!

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

19 listopada 2021, 13:01 • 18 min czytania 3 komentarze

W  końcu wróciły. Po długich miesiącach letniego snu fani skoków narciarskich mogą się obudzić, zasiąść przed telewizorami lub – mamy taką nadzieję – na trybunach i oglądać swoich idoli w akcji. Ci najwięksi, którzy w sen nie zapadli, mogą już przestać wegetować, żywiąc się transmisjami z Letniego Grand Prix oraz kompilacjami w stylu najlepszych skoków Kamila Stocha. Bo wreszcie rusza ten prawdziwy, zimowy sezon skoków narciarskich. Sezon wyjątkowy, zdarzający się raz na cztery lata, którego punktem kulminacyjnym będą Igrzyska Olimpijskie w Pekinie. Ale nie znaczy to, że przez resztę miesięcy zabraknie nam emocji. Ich namiastkę uświadczymy już dziś, podczas kwalifikacji do pierwszego konkursu Pucharu Świata, które rozpoczną się o godzinie 16:30. Natomiast jutro o godzinie 16:00 planowo odbędzie się pierwszy konkurs indywidualny. Dodajmy, że w miejscu dość nietypowym jak na pierwsze zawody w sezonie.

Igrzyska, loty oraz powroty. Ruszają skoki narciarskie!

Inauguracja za Uralem

Poprzednie cztery edycje Pucharu Świata rozpoczynały się w Wiśle. Dla naszych skoczków Polski było to o tyle dobre rozwiązanie, że nie musieli martwić się chociażby o kwestie logistyczne. Polscy kibice również na to nie narzekali – oczywiście wyłączając ostatni sezon, w którym zawody były zamknięte dla fanów.

Szkoda tylko, że w ostatnich latach w Polsce ciężko było o śnieg w listopadzie. Na samym zeskoku wprawdzie pojawiał się biały puch, lecz sztuczny, pieczołowicie przygotowywany przez organizatorów. Jednak – z całym szacunkiem do wiślackich sztuczek technologicznych – dajcie spokój, to nie to samo. Mówimy o zamarzniętej wodzie spadającej z nieba, ale wszechobecna biel tworzy klimat skoków. Przez lata sezon rozpoczynano w fińskim Kuusamo, a jeszcze wcześniej w Kuopio, i mamy nieco sentymentu do tamtych czasów. Również ze względu na aurę panującą dookoła obiektów.

Jednak w tym roku władze FIS wybrały miejsce, w którym śniegu nie brakuje, chociaż nie będzie to Finlandia. Postanowiono, że obecny sezon zimowej rywalizacji w Pucharze Świata rozpocznie się… za Uralem. A dokładnie w Niżnym Tagile. Ale jeżeli mamy na pokładzie malkontentów, którzy nie są do końca zadowoleni z tego, że otwarcie sezonu zostało przeniesione z Wisły, to możemy pocieszyć ich, że na rosyjskim obiekcie nie brakuje polskich akcentów.

Reklama

Sam kompleks skoczni powstał w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to za sprawą Siergieja Nikołajewa nad miastem wzniesiono dwie skocznie – K-70 oraz K-20. Ostatecznie, po licznych rozbudowach, Niżny Tagił mógł pochwalić się czterema skoczniami, w tym najwyższą o punkcie konstrukcyjnym 110 metrów. Lecz z uwagi na brak homologacji FIS, odbywały się tam wyłącznie zawody krajowe. W 2009 roku władze, w ramach przygotowań do nadchodzących igrzysk w Soczi, postanowiły przebudować w kraju niektóre obiekty związane ze sportami zimowymi. Modernizacja kompleksu Aist pochłonęła 2 miliardy rubli. W przeliczeniu na obecny kurs, to około 112 milionów złotych.

I tu pojawia się znaczący polski akcent. Otóż za profil skoczni K-120 odpowiedzialny jest Krzysztof Horecki – Polak, który stworzył trasy wielu skoczni w naszym kraju, w tym Wielkiej Krokwi w Zakopanem. Ale to jeszcze nie wszystko. Obecnie większość nowych obiektów o takim rozmiarze konstruowana jest wedle podobnego schematu. Posiadają – oczywiście, z niewielkimi odchyleniami – punkt konstrukcyjny w okolicach 125. metra, a ich rozmiar wynosi około 140 metrów. Pod tym względem Niżny Tagił bardziej przypomina konstrukcje sprzed kilkunastu lat – choć nie znaczy to, że jest obiektem archaicznym. Na największej skoczni kompleksu Bocian punkt K umieszony jest na 120 metrze, natomiast HS wynosi 134 metry. Dokładnie takie same parametry posiada skocznia w… Wiśle.

Czy widać faworytów na belce startowej?

Poznaliśmy już wszystkich bohaterów weekendowych zmagań, zatem omówmy największych faworytów do ostatecznego triumfu w Pucharze Świata. Choć na wstępie pamiętajmy, iż skoki są tak specyficzną dyscypliną sportu, że przewidywanie kandydatów do tytułu przed pierwszym turniejem przypomina trochę wróżenie z fusów. Co nie znaczy, że jeszcze w trakcie sezonu letniego nie otrzymaliśmy kilku poszlak sugerujących, dla kogo nadchodzące rozgrywki mogą być szczególnie udane.

Trudno nie rozpocząć takiej wyliczanki od triumfatora ubiegłorocznego Pucharu Świata – Halvora Egnera Graneruda. Tym bardziej, że Norweg podczas Letniego Grand Prix udowodnił, że cały czas jest w gazie. Pomimo tego, że wystartował tylko w czterech z ośmiu rozgrywanych konkursów indywidualnych, to zwyciężył w trzech z nich, natomiast w czwartym zajął drugie miejsce. Oczywiście, letni okres to dla wielu zawodników zaledwie proces w przygotowaniu do zimy. Czas na budowę formy, a nie jej eksplozję. Ale mamy przeczucie graniczące z pewnością, że tak dobry szkoleniowiec, jak Alexander Stoeckl również zdaje sobie z tego sprawę. Stąd wniosek, że jeżeli Granerud był tak dobry w lecie, to zimą również pokaże na co go stać.

Jednak fenomenalny Norweg podczas ostatniego konkursu Letniego Grand Prix musiał uznać wyższość jednego skoczka. Zawodnika, który przyjechał do Europy dość niespodziewanie, głównie w celu osobistego sprawdzenia nowych nart Fischera, gdy producent nie zgodził się wysłać ich do Japonii. Choć i z Kraju Kwitnącej Wiśni dochodziły słuchy, że Ryoyu Kobayashi – bo o nim mowa – wręcz deklasuje konkurencję. Ale w Europie w końcu mógł potrenować na żywo z Richardem Schallertem. Austriak to klubowy trener Japończyka, lecz podczas pandemii musiał szkolić swojego podopiecznego zdalnie. Co ciekawe, Kobayashi nie jest tytanem pracy, co w wywiadzie dla TVP Sport potwierdził sam Schallert:

Reklama

– To mieszanka zatwardziałych japońskich tradycji i ultra nowoczesnego podejścia do życia i sportu. Jest wybitnie zrelaksowany, jest hedonistą, bawi się życiem i skokami. To jest jego fundament: mieć fun. Gdyby go stracił, my stracilibyśmy go jako skoczka.

Swój akces do walki o Kryształową Kulę powinien zgłosić również jeden z Niemców, lecz nie mamy tu na myśli Markusa Eisenbichlera. Z całym szacunkiem do ekspresyjnego policjanta, ale podczas mistrzostw Niemiec rozgrywanych niecały miesiąc temu w Oberhofie, najjaśniej błyszczała gwiazda Karla Geigera. Wygrał on w cuglach rywalizację o krajowy czempionat, swoim drugim skokiem ustanawiając rekord obiektu – 107,5 metra. Na skoczni Rennsteig-Schanze, której rozmiar wynosi 100 metrów, to świetny rezultat. To może być sezon Niemca, który pod względem tempa rozwoju nieco przypomina Dawida Kubackiego. Geiger również stosunkowo późno znalazł się w elicie skoczków, jednak pomimo jego wieku (rocznik 1993) wciąż widać w nim niewykorzystane rezerwy.

Eisenbichler. Policjant, który został mistrzem świata, a mógł być… inwalidą

O nadchodzącym sezonie porozmawialiśmy z Michałem Chmielewskim, dziennikarzem TVP Sport, który był gościem w ostatnim Programie Wysokich Lotów na Kanale Sportowym, oraz z Maćkiem Nowakiem – członkiem grupy pasjonatów skoków inSJders. Maćka możecie kojarzyć z drugiego odcinka weszlackiego quizu o skokach, gzie był Mateuszem Rokuszewskim tej dyscypliny. Czyli zmiótł konkurencję.

Nowak: – W zawodach krajowych Kobayashi odskakiwał wszystkim o parę metrów, i to skacząc z niższych belek. Stąd bardziej upatrywałbym faworyta w Japończyku, niż w Granerudzie – choć oczywiście, nie można lekceważyć Norwega po tym, co pokazywał latem. Natomiast myślę, że Eisenbichler nie będzie w tym sezonie odgrywał szczególnej roli. Jeśli chodzi o Niemców, bardziej zwracałbym uwagę na Geigera. On rozkręca się z sezonu na sezon, coraz częściej melduje się na najwyższym stopniu podium.

Chmielewski:- W przypadku Graneruda uważam, że będzie skakał bardzo dobrze, natomiast nie będzie aż tak mocny, jak w zeszłym roku. Wiele znaków na niebie i ziemi wskazuje na to, że Karl Geiger będzie bardzo dobrze skakał. Sądzę, że rywalizacja o Kryształową Kulę rozstrzygnie się pomiędzy nim, a Kobayashim. Serce podpowiada, że Dawidowi Kubackiemu najbliżej do tego, żeby był najlepszym z naszych skoczków. Do tego dołączyłbym Stefana Krafta. Austriak jest zagadką, ale wydaje mi się, że będzie mocny tej zimy. Pozostaje również pytanie, na ile stabilny potrafi być Anze Lanisek.

A może do gry o tron włączy się ktoś, kto na pierwszy rzut oka nie wydaje się faworytem w porównaniu do Graneruda czy Kobayashiego? Jako Polacy, najbardziej liczylibyśmy na Kamila Stocha czy wspomnianego Dawida Kubackiego. Lecz o nich zdążymy jeszcze powiedzieć.

Spośród Austriaków rzeczywiście najbaczniej trzeba będzie przyglądać się Kraftowi. W zeszłym sezonie przeszedł on kilka perturbacji, takich jak zakażenie koronawirusem czy kontuzja pleców. Z tego względu nie liczył się w wyścigu po Kryształową Kulę. Jednak nie oznacza to spisania roku na straty – podczas mistrzostw świata w Oberstdorfie na dużej skoczni został indywidualnym mistrzem świata, a w drużynie wywalczył srebrny medal. Ale brak medalu olimpijskiego w przypadku tak utytułowanego skoczka nieco kłuje w oczy, stąd podstawowy cel Krafta na ten sezon wydaje się oczywisty. Aby zrealizować to zadanie, w nowy sezon wkracza uzbrojony o… dwa kilo więcej mięśni.

Maciek Nowak bardziej koncentruje się na innym z wymienionych przez Chmielewskiego skoczków: – Mam nadzieję, że Anze Lanisek pokaże jeszcze więcej, niż do tej pory. To skoczek, który od dłuższego czasu kręci się w czołówce, ale jeszcze nie wskoczył na ten absolutnie najwyższy poziom. Szczerze mu kibicuję, aby wreszcie się tam znalazł.

My zaś najbardziej – poza zwycięstwami Polaków – życzylibyśmy sobie, aby był to wyrównany sezon. Taki, w którym faworyt do olimpijskiego złota czy też zwycięstwa w Pucharze Świata nie będzie jeden i oczywisty. Z podziwem oglądało się to, co Granderud wyczyniał na skoczniach w poprzednim Pucharze Świata, albo jak Kobayashi potrafił zdominować rozgrywki 2018/2019. Jednak wolelibyśmy zobaczyć wyrównaną walkę kilku skoczków, w której trudno będzie rozdać medale jeszcze przed startem, a losy Kryształowej Kuli rozstrzygną się dopiero w ostatnich konkursach.

Sezon powrotów

Jeżeli w głowie już snuliście haniebny plan, polegający na oglądaniu zaledwie ostatniej piętnastki skoczków w każdej serii, bo wszystko co najważniejsze i tak rozstrzygnie się pomiędzy faworytami, to nie idźcie tą drogą. Chociaż na górze stawki będzie ciekawie, to nadchodzący sezon zaowocuje kilkoma historiami spod znaku wielkich powrotów.

Trudno nie szanować Stefana Horngachera – w naszym przypadku, zwłaszcza za wyniki osiągane z Polską. Ale Austriak bynajmniej nie ułatwia pracy dziennikarzom zza naszej zachodniej granicy, którzy chcieliby nieco więcej dowiedzieć się o przygotowaniach przedsezonowych ich reprezentantów. Mimo to Horngacher i tym razem do ostatniej chwili nie odkrywał kart – dokładnie tak, jak robił to podczas pracy w Polsce. Kiedy już podał skład niemieckiej kadry skoczków, znalazły się w nim dwa nazwiska, które szczególnie przyciągnęły naszą uwagę – Stephan Leyhe i Andreas Wellinger.

Starszy z Niemców przez całą karierę konsekwentnie piął się na szczyt. Z roku na rok w jego wynikach było widać spory progres. Wielu ekspertów nie miało wątpliwości, że za niedługo to Leyhe może włączyć się do walki o najwyższe cele. I tak też było, kiedy w 2019 roku w Seefeld Niemiec został mistrzem świata na dużej skoczni. Występy w Pucharze Świata 2019/2020 również były dla niego udane. Pierwszy – i jak do tej pory jedyny – raz wygrał konkurs w tym cyklu, a miało to miejsce w Willingen. Ostatecznie w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata zajął wysokie szóste miejsce.

Jednak podczas ostatniego startu w sezonie, jakim był prolog w Trondheim, walczący o zwycięstwo w klasyfikacji Raw Air Leyhe nie ustał szalonego skoku, który oddał na odległość 141,5 metra – o 3,5 metra dalej, niż wynosi rozmiar skoczni. Fatalna próba poskutkowała zerwaniem więzadła krzyżowego w kolanie, przez co Niemiec stracił cały poprzedni sezon. Do skakania – oczywiście, wówczas tylko na treningach – powrócił równo rok później. Zatem z jednej strony ma za sobą przepracowany cały okres przygotowawczy. Z drugiej – jak to u Horngachera przystało – jest wielką niewiadomą.

— –

– Kontuzja Niemca przyszła po naprawdę świetnym sezonie. To zawodnik, który nie pokazywał się z najlepszej strony jako młody chłopak, tylko mozolnie próbował przebić się do czołówki i wreszcie mu się to udało. Bardzo szanuję zawodników, którzy długo pracują na sukcesy. Jak u nas Dawid Kubacki czy Piotr Żyła – mówi Nowak.

Ale równie wielkie emocje wzbudza powrót drugiego z niemieckich skoczków – Andreasa Wellingera. Jest młodszy – ma 26 lat – ale już bardziej utytułowany. Wszak mówimy o dwukrotnym mistrzu oraz dwukrotnym wicemistrzu olimpijskim – indywidualnie i w drużynie. Cztery medale igrzysk w takim wieku robią ogromne wrażenie.

Niestety, jego również zdrowie nie oszczędzało. W czerwcu 2019 roku, podobnie jak Leyhe, zerwał więzadło krzyżowe, przez co musiał spisać sezon na straty. Wprawdzie startował w pierwszej połowie poprzedniego sezonu, lecz co tu dużo mówić – był to przykry widok. Wellinger na skoczni był cieniem samego siebie, ani razu nie kwalifikując się do drugiej serii. Następnie Niemiec skakał Pucharze Kontynentalnym oraz zawodach FIS Cup – najniższych rangą rozgrywkach organizowanych przez FIS. Ale i tam sobie nie radził. Wobec słabej postawy swojego zawodnika, trener Horngacher podjął decyzję o wycofaniu go z zawodów. Najbliższe tygodnie odpowiedzą na pytanie, czy powrót do kadry miał podziałać na Andreasa motywująco, czy też zawodnik dawał austriackiemu szkoleniowcowi sportowe argumenty za przywróceniem go do składu.

Lecz w obecnym sezonie na skoczniach zobaczymy więcej twarzy, które będą chciały odbudować się po kontuzjach. Anders Fannemel powraca do skakania po długich trzydziestu dwóch miesiącach przerwy, w trakcie których przeszedł aż cztery operacje kolana. Tak, jak Killian Peier, któremu – tak, zgadliście – kolano odmówiło posłuszeństwa w październiku ubiegłego roku. Ciekawi jesteśmy również, jak zaprezentuje się Daniel Andre-Tande. Norweg pod koniec poprzednich rozgrywek zaliczył makabrycznie wyglądający upadek, w wyniku którego złamał obojczyk oraz przebił płuco. W ciężkim stanie został przetransportowany do szpitala, gdzie znajdował się w śpiączce farmakologicznej.

Chmielewski:– Zdecydowanie najbardziej czekam na Wellingera. Fannemel już nic wielkiego w skokach nie osiągnie. Nie mam pewności co do Leyhe, ponieważ też nie jest już jakimś młodzieniaszkiem. Wellinger ma jednak przed sobą sporo lat skakania, a jego maksymalny potencjał jest na bardzo wysokim poziomie. Jest też bożyszczem nastolatek, co szczególnie w Niemczech napędza zainteresowanie skokami. Tacy ludzie są potrzebni dyscyplinie, więc bardzo bym chciał, żeby włączył się w rywalizację. W ubiegłym roku bardzo mi go brakowało – nie ze względu na sympatię, ale koloryt skoków. Natomiast w ogóle nie wierzę w powrót Richarda Freitaga.

Czy wiek to tylko liczba?

Przejdźmy do naszej kadry, a w zasadzie jej crème de la crème. Kamil Stoch, Dawid Kubacki, Piotr Żyła. „Wielka Trójka” niezmiennie stanowi nie tyle fundament reprezentacji, co również jej ściany i zadaszenie. To oni od wielu lat są motorem napędowym polskich skoków – zarówno indywidualnie, jak i w drużynie.

Zatem na co w indywidualnych występach stać naszych liderów? Cóż, wywalczenie Kryształowej Kuli będzie zadaniem niesłychanie ciężkim. Zwróćmy uwagę na to, że nadchodzący sezon – o ile część zawodów nie zostanie odwołana z powodu pandemii – jest bardzo napięty. Jego kulminacyjnym momentem będą oczywiście zimowe igrzyska olimpijskie w Pekinie, podczas których skoki będziemy oglądać w dniach od 5 do 14 lutego. Jednak nie oznacza to, że przed igrzyskami i po nich nie będzie żadnych ważnych konkursów do wygrania.

Przełom roku to tradycyjnie Turniej Czterech Skoczni – w ostatnich pięciu latach zawody wybitnie polskie. Kamil Stoch triumfował w nich trzykrotnie, Dawid Kubacki dołożył do tego zwycięstwo i trzecie miejsce, a Piotr Żyła raz zajął drugą pozycję. Ponadto, w dniach 11-13 marca odbędą się Mistrzostwa Świata w Lotach Narciarskich.

– Jeżeli chodzi o naszą żelazną trójkę Stoch-Żyła-Kubacki, możemy spodziewać się powtórki z poprzedniego sezonu. Czyli walki o miejsca 3-5 w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Oczywiście, nadzieje kibiców są ogromne. To byłoby spore rozczarowanie, jeśli nie odnieśliby spektakularnego sukcesu na jednej z głównych imprez – czy to Turnieju Czterech Skoczni, igrzyskach lub Mistrzostwach Świata w Lotach. Natomiast pamiętajmy, że już nie są młodzieniaszkami – zwłaszcza, jak na ten sport – mówi Maciej Nowak.

No właśnie. Nie uciekniemy od zagadnienia, jakim jest wiek naszych liderów. Oczywiście, to wciąż świetni zawodnicy i głupotą byłoby deprecjonować ich tylko ze względu na metrykę. Lecz sezon będzie ciężki, zatem jak najbardziej zasadne jest pytanie, czy Polacy wytrzymają jego trudy? Ciężko będzie przez cztery miesiące utrzymać równą, wysoką formę. Ciekawi jesteśmy, jak do tej kwestii podejdzie nasz sztab szkoleniowy. Nie wykluczamy sytuacji, w której Polacy odpuszczą daleki wyjazd.

– Warto byłoby zastanowić się nad wylotem do Sapporo – choć prawdopodobnie te konkursy zostaną odwołane. Tam będą trzy konkursy – potencjalne trzysta punktów do zgarnięcia w klasyfikacji generalnej. Ale z drugiej strony, to wylot do Azji, powrót do Europy, a później ponowny wylot do Azji na igrzyska olimpijskie. Jeżeli będą czuć po drodze przemęczenie, to pewnie zrobią pauzę. Tylko pytanie – po co? Jak przez cztery miesiące wszystko będzie „żarło”, to robienie przerwy nie ma sensu – twierdzi Michał Chmielewski.

Konkurs w Sapporo to ciekawy przykład dowodzący, że FIS nie uczy się na własnych błędach. Taki sam układ terminarza miał miejsce w sezonie 2013/2014, kiedy po konkursach w Japonii następne zawody odbyły się w Willingen, a zaraz po nich startowały igrzyska w Soczi. Wówczas prawie cała światowa czołówka – poza Słoweńcami i Japończykami – zrezygnowała z dalekiego wyjazdu. Polacy również. Tydzień później w Niemczech Kamil Stoch zaprezentował wybitną formę, dwukrotnie zwyciężając na Muhlenkopfschanze. Wtedy już w pierwszej części sezonu skakał na bardzo dobrym poziomie, lecz od Willingen wszedł w tryb bestii. Na dziewięć ostatnich konkursów Pucharu Świata, osiem kończył w pierwszej czwórce, a dwa z nich wygrał.

Ale dziś ma na karku 34 lata – podobnie, jak Piotr Żyła. Dawid Kubacki zaś to rocznik 1990. Zatem może w przypadku takich skoczków warto przygotowywać formę pod konkretne zawody, zamiast starać się utrzymać ją przez cały sezon? To drugie z wiekiem jest przecież coraz trudniejsze. W teorii przygotowanie dobrej dyspozycji na ten jeden, najważniejszy moment brzmi całkiem rozsądnie. Lecz pozostaje pytanie – na który? Najbardziej oczywistym wyborem są igrzyska olimpijskie, ważne w szczególności dla Piotrka Żyły, który nie posiada jeszcze medalu z tej imprezy. W 2018 roku w Pjongczang trener Horngacher zdecydował się postawić w drużynie na Macieja Kota. Ale sporo do udowodnienia ma również Dawid Kubacki, znajdujący się w zupełnie innym momencie kariery niż cztery lata temu. Teraz jedzie do Pekinu jako mistrz świata i triumfator Turnieju Czterech Skoczni. Dlaczego zatem ma nie powalczyć o kolejny medal, tym razem indywidualny?

Maciek Nowak jest zwolennikiem koncepcji budowania formy z myślą o tym, by jej szczyt przypadał na docelowe zawody, choć przypadek trzeciego z naszej trójki Kamila Stocha jest w tym kontekście bardzo interesujący: – Ciekawi mnie jedna rzecz: czy on w obecnym sezonie przygotowuje się pod kolejne złoto igrzysk olimpijskich, czy na przykład pod jedyne trofeum, którego mu brakuje, czyli mistrzostwa świata w lotach? Z jednej strony, kolejny medal igrzysk byłby ogromnym sukcesem. Z drugiej – gdyby wygrał Mistrzostwa Świata w lotach, to mógłby powiedzieć, że w trakcie kariery zdobył każde prestiżowe trofeum. Oczywiście, to imprezy o zupełnie innej randze, ale tego jedynego mistrzostwa nie zdobył, a olimpijskie złoto ma niejedno.

Z kolei Michał Chmielewski inaczej podchodzi do tego zagadnienia: – Starość to pojęcie względne. W piłce nożnej Ibra ma 40 lat i robi przewrotki, a Cristiano wciąż z figury wygląda jak dwudziestoparolatek. Nie uważam, aby w skokach działało to inaczej. Wiek ma znaczenie dopiero, kiedy masz pięćdziesiąt lat jak Kasai, gdzie moc odbicia jest już słabsza. Ale mądrze prowadzony zawodnik – a nasi tacy są – mając 34-35 lat jest jeszcze w sile wieku. Harald Pernitsch stwierdził, że ich wskazania motoryczne cały czas są na bardzo wysokim poziomie. Wiek to tylko liczba. Pomiar mocy mierzony na platformie to bardziej adekwatna wartość.

Już niedługo przekonamy się, czy pomiary nie zakłamywały rzeczywistości i jak nasi rodacy wypadają na tle konkurencji. Skoro już przy pomiarach jesteśmy, to dodajmy, że według informacji płynących z polskiego obozu Kamil Stoch osiąga znacznie lepsze prędkości najazdowe, niż w poprzednim sezonie. Na tym tle znacznie odstawał od konkurencji. Oczywiście, to wynika również z jego warunków fizycznych, gdyż jest bardzo lekki – nawet jak na skoczka. Tym lepiej dla niego, jeżeli poprzez odpowiednie przygotowanie nart udało się chociaż w części zniwelować przewagę konkurencji  w tym elemencie.

„Wielka Trójka” i czwarty do brydża?

Wspomnieć należy też o reszcie polskiej drużyny, gdyż zwykle – aczkolwiek podkreślmy wyraźnie, że nie zawsze – naszej reprezentacji brakowało wykończenia. Tego czwartego do brydża. I tu z polskiego obozu dopływają pozytywne sygnały. Skoczkowie, którzy będą rywalizowali o czwarte miejsce w drużynie, podczas zgrupowania zaprezentowali równy poziom. Przy czym słowo „równy” oznacza, że ich skoki nie odbiegały jakością od prób oddawanych przez trzech liderów.

Ba, rywalizacja wśród nich była na tyle duża, że trener Michal Dolezal miał mały ból głowy, kogo powołać do siódemki, którą wystawimy w eliminacjach do konkursu indywidualnego w Niżnym Tagile. Ostatecznie powołani zostali Stefan Hula, Jakub Wolny, Klemens Murańka i Andrzej Stękała. Choć wybór tego ostatniego stanowił małą niespodziankę.

Tutaj możecie poczytać, co przed sezonem słychać w polskiej kadrze oraz na jej zapleczu

– Nie będę szczególnie odkrywczy jeśli powiem, że Stękała jest zaskoczeniem. Ze względu na działania fizjoterapeutyczne zabroniono mu usiąść do rozmowy przed naszą kamerą. Jednak pod koniec zgrupowania skoczył wyraźnie lepiej od reszty chłopaków. Zastanawiałem się, czy aby na pierwsze dwa weekendy nie pojadą Aleksander Zniszczoł lub Tomasz Pilch. Ale zakładam, że pojechali teoretycznie najlepsi, bo nie bardzo jest się do czego przyczepić przy tych powołaniach – mówi nam Chmielewski, który był obecny na ostatnim zgrupowaniu kadry przed jej wylotem do Rosji.

Oczywiście, jesteśmy realistami. Nie liczymy na to, by nagle Jakub Wolny i Andrzej Stękała rozdawali karty w Pucharze Świata i pokazywali Granerudowi miejsce w szeregu. Jednak to, czego można i trzeba wymagać od reszty skoczków naszej reprezentacji, to dobra forma utrzymywana na stałym poziomie. Stękała i Wolny mają po 26 lat, Murańka i Zniszczoł są o rok starsi. Każdy z nich udowodnił, że stać go na dobre skakanie. Klemens i Olek kilka lat temu byli topowymi juniorami, a w startach seniorskich potrafili dostać się do czołowej dziesiątki konkursu.

Podkreślmy to jeszcze raz – nie oczekujemy od tych chłopaków wybitnego skakania. Ale występów dobrych, solidnych i – to słowo klucz – stabilnych. Takich, które zagwarantują na koniec sezonu miejsca 15-20 w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. To bardzo realny cel, który osiągnął chociażby Andrzej Stękała w poprzednim sezonie, czy doświadczony Stefan Hula, który pięć lat temu zajął w generalce trzynastą lokatę.

– Jest jedna postać, na którą po udanym lecie bardzo liczę. Pewnie wielu twitterowych ekspertów może mnie w tej chwili wyśmiać, ale ja naprawdę mocno wierzę w to, że wreszcie zobaczymy dobry sezon w wykonaniu Klemensa Murańki. Wiem, że to może zaskakujące, bo tyle razy mówiło się o nim jako o zmarnowanym talencie. Ale po dobrym lecie czuję, że może wreszcie odpalić. Oczywiście, nie twierdzę, że teraz będzie wygrywał konkurs za konkursem. Natomiast liczę na to, że dojdzie do poziomu Andrzeja Stękały z poprzedniego sezonu. Tym bardziej, że to jest jego ostatnia szansa – mówi Maciek Nowak.

I oby Murańka ją wykorzystał. Oczywiście, nasze zaplecze się rozwija, pojawiają się zdolni juniorzy – jak Jan Habdas czy Klemens Joniak. Lecz zawodnicy, którzy dziś znajdują się w cieniu „Wielkiej Trójki”, niedługo będą liderami naszej kadry. W końcu muszą zacząć pokazywać, że nadają się do tej roli.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Przeczytaj też:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Paweł Paczul
0
Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Inne sporty

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]
Polecane

Zniszczoł: Skłamałbym, jakbym powiedział, że nie stresowała mnie nowa rola w kadrze

Szymon Szczepanik
0
Zniszczoł: Skłamałbym, jakbym powiedział, że nie stresowała mnie nowa rola w kadrze

Komentarze

3 komentarze

Loading...