Reklama

Eisenbichler. Policjant, który został mistrzem świata, a mógł być… inwalidą

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

25 lutego 2019, 13:58 • 15 min czytania 0 komentarzy

Na koncie nie ma ani jednego zwycięstwa w Pucharze Świata, choć już kilkanaście razy był blisko. Po wygraną sięgnął jednak w znacznie ważniejszym momencie – na MŚ. Zrobił to jako… policjant federalny. Mundur nosi zresztą już od kilku lat. W 2012 roku mało jednak brakowało, by to wszystko zostało tylko niespełnionym marzeniem. Upadek, jaki Markus Eisenbichler zaliczył na treningu, niemal zakończył się dla niego wózkiem inwalidzkim.  

Eisenbichler. Policjant, który został mistrzem świata, a mógł być… inwalidą

Do skoków przyciągnęła go adrenalina. Do dziś zresztą loty na mamutach uważa za jedne z najważniejszych konkursów. Nieważne czy to mistrzostwa świata, czy zwykłe zawody. Rekord Niemiec w długości lotu był dla niego jednym z dwóch najważniejszych celów, jakie miał w swojej karierze. Był, bo to właśnie jego 248 metrów jest najdłuższym skokiem w historii naszych zachodnich sąsiadów. Latanie, jak sam mówi, fascynuje go od samego początku. Wciąż ma też przed nim wielki respekt, nawet jeśli nie czuje już tej adrenaliny przy każdej próbie.

W skokach kocham to uczucie, że mogę zapomnieć o wszystkim innym, choć na chwilę. Odepchnąć cały stres, jaki towarzyszy mi w życiu. Zawsze fascynowała mnie szybkość, podobnie jak dalekiej skoki. Ta fascynacja to dziwne uczucie, trudno je opisać, ale nie da się mieć go dość. Chcesz go stale doświadczać, w każdym kolejnym skoku.  

Na pierwszy trening poszedł w wieku siedmiu lat, wtedy też oddał swoje pierwsze skoki. Namówił go kolega, który dziś już nie skacze. Markus przy tym sporcie został, właśnie ze względu na tę fascynację. A nie było to wcale tak oczywiste – wcześniej zaliczył nieudane przygody z piłką nożną, biegami narciarskimi, biathlonem i kombinacją norweską. Skoki narciarskie przyciągały go jednak od zawsze – pamięta, że jeszcze zanim faktycznie znalazł się na skoczni, wraz z przyjaciółmi próbowali skakać na małych stokach w okolicy. Jego pierwszym idolem był Kazuyoshi Funaki. Dziś w klasyfikacji medalowej mistrzostw świata jest od niego lepszy. I indywidualnie, i w drużynie.

Reklama

Mistrz

Gdy kilka lat temu zapytano go o to, jaki jest jego najlepszy skok w życiu, odpowiedział, że tego „jeszcze nie oddał”. Wydaje się jednak, że po sobotnim konkursie w Innsbrucku wybrać powinien swoją drugą próbę. Fenomenalne 135,5 metra nie pozostawiło złudzeń rywalom, a Markusowi przyniosło największe osiągnięcie w karierze – mistrzostwo świata.

Po konkursie mówił, że postanowił zaryzykować, gdy jeszcze siedział na belce. Chciał zaatakować, nie pozostawiać niczego przypadkowi. Gdy już jasne było, że jest zwycięzcą, dodawał: „Muszę obejrzeć ten skok. Już zawsze będę miał go w pamięci”. Oczywiście powiedział to dopiero po jakimś czasie od wygranej – najpierw musiał minąć początkowy szok. Kiedy to się stało, pojawił się doskonale znany nam Markus. Wskakując na podium głośno krzyczał, a potem jeszcze głośniej śpiewał niemiecki hymn.

Żeby było ciekawiej, na drugim miejscu stanął Karl Geiger. Tym samym Niemcy powtórzyli wyczyn Martina Schmitta i Svena Hannawalda, którzy srebro i złoto wyskakali dwadzieścia lat temu. Zresztą też w Austrii, ale na skoczni w Bischofshofen. To jednak nie wszystko – Geiger i Eisenbichler od siedmiu lat mieszkają w jednym pokoju na zgrupowaniach. I, jak ujął to pierwszy z nich, jest to prawdopodobnie najbardziej utytułowany pokój tych mistrzostw. Przy okazji udzielił też bardzo ważnych dla świata informacji o koledze:

Markus nigdy nie gasi światła w pokoju, bo nawet lepszy niż w skakaniu jest w zasypianiu. Kładzie się i już po chwili śpi. Zazdroszczę mu tego – mówił. Szczerze przyznamy, że my trochę też.

Reklama

Eisenbichler dodawał, że obaj nigdy się nie kłócą i może w tym tkwi sekret ich sukcesu. Choć potem uznał, że chyba jednak jest nim ciężka praca i przeżyte rozczarowania, które teraz przekuli w medale. Zagadnięty o to, jak będzie świętować sukces, odpowiedział, że szklanką pszenicznego piwa i wizytą u fizjoterapeuty, by następnego dnia móc powalczyć o medale w drużynie. Biorąc pod uwagę to, jak Niemcy skakali w niedzielnym konkursie, bliscy jesteśmy uznania, że to piwo było jakimś napojem magicznym wytworu lokalnego druida.

Wczoraj bowiem Markus Eisenbichler – wraz z kolegami – znów stanął na najwyższym stopniu podium. Zdobył tym samym dwa złote medale mistrzostw świata w dwa dni. Nieźle jak na kogoś, kto w 2012 roku mógł wylądować na wózku inwalidzkim.

Upadek

To był wrzesień. Niemieccy skoczkowie trenowali w Oberstdorfie, na skoczni, którą Markus „naprawdę lubi”. Sam tak mówił, zresztą całkiem niedawno. Wtedy jednak niemal zakończyła jego karierę. Tuż po wyjściu z progu stracił kontrolę i upadł w taki sposób, że bardzo mocno uderzył głową o zeskok. Mówił, że gdy leżał na skoczni przez głowę przemknęła mu myśl, że to tyle ze skoków, koniec kariery. A przecież w poprzednim sezonie zdobył pierwszy (jeden) punkt Pucharu Świata. Zrobił to w debiucie, w którym zresztą pokazał się szerszej publiczności, bowiem w parze KO pokonał Martina Schmitta.

Dziewięć miesięcy później trafił do szpitala po upadku na tej samej skoczni, na której pokonywał czterokrotnego mistrza świata. Złamał wtedy trzeci krąg piersiowy. Trzy kolejne miał uszkodzone. Doznał paraliżu dolnej części ciała, a lekarze nie byli w stanie mu powiedzieć, czy kiedykolwiek będzie w stanie stanąć na własnych nogach. Niemiec leżał w szpitalnym łóżku i miał mnóstwo czasu na rozmyślania. Do jakich wniosków doszedł?

Powiedziałem sobie, że jeśli wyzdrowieję, spróbuję jeszcze raz. Tym razem nie na 80%, jak do tej pory, ale obierając za swoje motto stwierdzenie, że „wszystko albo nic”. Dzięki Bogu, skończyło się dobrze. Dużo nad tym myślałem. Skoki narciarskie to niebezpieczny sport i wiedziałem, że muszę to wszystko zrobić poprawnie. Wiedziałem też, że chcę kontynuować karierę. Po powrocie wspiąłem się na skocznię w Oberstdorfie i pokonałem swój strach.

Jakkolwiek by to nie brzmiało – całkiem możliwe, że bez tego upadku nie byłby mistrzem świata. Bo wcześniej – jak wspominał – nieco się lenił, nie traktował tego sportu poważnie. A z takim podejściem trudno odnieść sukces i trudno też oddawać dobre skoki. Po rehabilitacji i powrocie z gościa unikającego ciężkiej pracy na treningach, stał się człowiekiem, który pojawiał się tam jako pierwszy. Zmiany wprowadził też w swoim życiu. Przykład? Zrezygnował z wycieczek rowerowych, które bardzo lubił, bo nie służą one skoczkom.

Zanim jednak przyniosło to sukces, musiało minąć trochę czasu.

Rozczarowania i sukcesy

Na przełomie 2014 i 2015 roku Markus Eisenbichler przeżył mały kryzys, który… niemal nie zakończył jego kariery. Niemiec zaliczył wówczas świetny początek sezonu, odnosił najlepsze wyniki w karierze. Na inaugurację zimy wygrał, wraz z kolegami, pierwszy w życiu konkurs drużynowy. W rywalizacj indywidualnej czterokrotnie wszedł do dziesiątki, co do tej pory udało mu się tylko dwa razy – sezon wcześniej, po powrocie do rywalizacji, gdy oba konkursy w Sapporo (tradycyjnie słabiej obsadzone) zakończył na ósmej pozycji. Forma uleciała jednak wraz z początkiem Turnieju Czterech Skoczni. W Oberstdorfie nie wszedł do drugiej serii, podobnie w Bischofshofen. W dwóch pozostałych konkursach nie przebrnął przez kwalifikacje.

Nie wiedziałem, jak postępować po tym konkursie [w Oberstdorfie]. W przeszłości miałem naprawdę poważne urazy – nie tylko kręgosłupa, ale i kostek. W tamtym momencie nie wiedziałem, czy powinienem kontynuować karierę. Doszedłem do punktu, w którym pytałem siebie, czy chcę sobie to robić.

Przerosła go wtedy presja. Musiał się z nią oswoić, dopiero wtedy mógł odnosić sukcesy. Bo gdyby brać pod uwagę same możliwości, pewnie od kilku lat byłby skoczkiem ze ścisłej światowej czołówki. Już w lecie 2014 roku na treningach ani trochę nie odstawał od Severina Freunda, który przecież w kolejnym sezonie wygrał Puchar Świata. „Zorientowałem się wtedy, że jestem bardzo blisko Severina, często jednak – w trakcie konkursów – brakowało mi luzu w pierwszym skoku. Zawsze chciałem za bardzo. Dopiero druga próba wychodziła dobrze”.

Pracował też nad wybiciem. Werner Schuster stale powtarzał, że Eisenbichler jest najlepszy w Niemczech (a nawet na świecie) w drugiej fazie lotu – gdy trzeba wyciągać skok i łapać podmuchy wiatru. To oznaczało, że jeśli tylko dobrze wyjdzie z progu, to zawsze jest w stanie odlecieć. Wspominany już drugi skok z sobotniego konkursu jest tego najlepszym dowodem. Ale właśnie wybicie było jego piętą achillesową. Markusowi często zdarzało się psuć skok już tam. Regularność w tym elemencie przyszła dopiero z czasem.

Na przełomie 2015 i 2016 roku występował głównie w Pucharze Kontynentalnym, drugiej lidze skoków, do Pucharu Świata trafiał rzadko. To było spore rozczarowanie dla niemieckich kibiców, którzy po bardzo dobrym poprzednim sezonie widzieli w Markusie kolejną nadzieję dla swoich skoków. W 2016 roku wygrał Letni Puchar Kontynentalny i pracował głównie z kadrą B. Pomógł mu trener Bernhard Metzler, którego bardzo komplementował. Nie tylko za to, jakim jest szkoleniowcem, ale jakim człowiekiem. Markus potrzebował bowiem kogoś, z kim mógłby się związać emocjonalnie w relacji mistrz-uczeń. Metzler okazał się właśnie takim gościem.

– Po ostatnim sezonie zupełnie zmieniłem swój trening, zacząłem wsłuchiwać się w swoje ciało. Wszystko zostało zindywidualizowane pode mnie. Wprowadziliśmy też zmiany w technice. Na początku podchodziłem do tego z dystansem, ale teraz widzę, że to działa. Jestem z tego naprawdę zadowolony. Wypracowałem podstawy, które dają mi spokój przed zimą, choć cały czas mam nad czym pracować.

Potem dodawał jeszcze, że to właśnie tamtego lata nauczył się kontrolować swoje emocje i znosić presję. I faktycznie, w sezonie 2016/17 był innym skoczkiem. Efekty treningów z Metzlerem przyszły szybko. Już w grudniu stanął na pierwszym pucharowym podium w swoim życiu. Był trzeci w Lillehammer. Mówił, że to było dla niego niesamowicie ważne potwierdzenie własnych możliwości i spełnił się jeden z jego snów. Werner Schuster, trener niemieckiej kadry, nie mógł się go wtedy nachwalić:

Markus nawet nie wie, jak dobry tak naprawdę jest. Możecie niemal dostrzec, jak to przeświadczenie powoli w nim dojrzewa wraz z każdym kolejnym skokiem. Wszystko, co musi zrobić, to dać z siebie 100 procent w zawodach. Problemem jest dla niego oswojenie się z nową rolą i przyznanie, że należy do czołówki. Przeszedł wiele w swojej karierze, a teraz wreszcie może pokonać każdego. W to ostatnie musi uwierzyć.

Uwierzył pod koniec sezonu, choć nie zanotował żadnego indywidualnego zwycięstwa. Zdobył za to brązowy medal na mistrzostwach świata w Lahti, potem poprawiony złotem w mikście. Po drodze był jeszcze Turniej Czterech Skoczni, w którym dobrze radził sobie… do austriackich konkursów. Niewykorzystanej szansy długo żałował, ale konkurs na normalnej skoczni w Finlandii wszystko to zamazał.

Ten brąz to mój największy sukces. Byłem w tym sezonie na podium Pucharu Świata i było świetnie, ale teraz mam medal mistrzostw – mówił tuż po zajęciu trzeciego miejsca w Lahti. A na koniec sezonu, gdy po drodze dorzucił jeszcze podia w Oslo i Planicy, dodawał: – To był najlepszy sezon w moim życiu. Jestem niesamowicie szczęśliwy. Mam jednak nadzieję, że się nie zatrzymam. Byłem bardzo zadowolony z trzeciego miejsca w Lillehammer, ale szybko naszły mnie myśli, że kiedyś chciałbym wygrać. Mam nadzieję, że będę w stanie kontynuować skakanie na tym poziomie w przyszłym sezonie.

Cóż… pisząc krótko – było gorzej. Na podium stanął tylko raz, zresztą w Lahti, a na igrzyskach nie zdobył żadnego medalu. Skakał w obu konkursach indywidualnych, ale do drużyny się nie załapał. Początkowo bardzo trudno było mu to przeżyć, ale ostatecznie pogodził się z tym i dopisał to do listy przeżyć, z których mógł czerpać doświadczenie. Richard Freitag mówił potem, że nie mógł się nadziwić, jak szybko Markus się po tym pozbierał.

Na początku byłem naprawdę zły. Ale musiałem zaakceptować tę decyzję i szybko przenieść swoją uwagę na przyszłość. Dziś nie czuję złości, jestem usatysfakcjonowany igrzyskami – moim celem był przecież wyjazd do Korei. Więc jestem szczęśliwy, że mogłem wziąć udział w swojej pierwszej olimpiadzie. Z braku występu w drużynie mogłem wyciągnąć lekcję. Teraz chcę tylko dobrze skakać.

Rok po igrzyskach Markus Eisenbichler nie „skacze dobrze”. On lata. I to wybitnie. Już w trakcie Turnieju Czterech Skoczni pokazywał, że jeśli wszystko wyjdzie mu na progu, może poszybować naprawdę daleko. Gdyby nie fenomenalny Ryoyu Kobayashi, zaliczyłby tam pierwsze zwycięstwo w karierze i od razu dołożył drugie. Kolejne tygodnie też potwierdzały, że forma Niemca jest naprawdę niezła. I w końcu wystrzeliła, w najważniejszym momencie.

Markus został mistrzem świata. Mógł świętować.

Cichy gość

Zrobił to, oczywiście, po swojemu. A kto raz widział cieszącego się Markusa Eisenbichlera, ten prawdopodobnie nie zapomni go nigdy. A jeśli nawet – szybko przypomną mu memy czy filmiki w Internecie. Sam Niemiec mówił, że „do swoich występów podchodzi bardzo emocjonalnie, bo kocha skoki narciarskie i nimi żyje”. Nawet Adam Małysz zwrócił uwagę na jego okazywanie radości: „Bardzo podoba mi się ten zawodnik. Kiedy się cieszy, to robi to bardzo efektownie. Zresztą podobnie jest wtedy, kiedy zepsuje skok. Wtedy tak macha rękami, jakby chciał za sobą zabrać śnieg na wybieg”. Ta wypowiedź, udzielona „Przeglądowi Sportowemu”, ma już dwa lata. A Markus ani trochę się nie uspokoił.

Przynajmniej na skoczni. Bo, choć może trudno w to uwierzyć, poza nią to gość, który najchętniej usiadłby w domu, posłuchał dobrej muzyki i spędził czas z dziewczyną. Ekspresyjność? Nerwowość? Nic z tych rzeczy – to zostawia na zawody. Gdy zdobył brąz w Lahti i zainteresowali się nim dziennikarze oraz kibice, mówił, że wręcz mu to przeszkadza. Bo wolałby spokojnie stać w cieniu i robić swoje.

Jeśli dziennikarze pytają mnie o coś w miły sposób, to dostają miłą odpowiedź (śmiech). Ale to było zabawne, że nagle wszyscy czegoś ode mnie chcieli. Dla mnie dalej liczył się tylko sport. Mam dużo nowych fanów i jest to dla mnie nieco niekomfortowe. Wolę pracować po cichu. Ale to miłe, że tylu kibiców cieszy się z mojego sukcesu. Nie mówię, że to lubię, ale staram się trenować i równocześnie wykonywać inne obowiązki. Potem, gdy wracam do hotelu, próbuję to wszystko zepchnąć na bok i skoncentrować się na esencji skoków.

Z kolei gdy jest w domu, koncentruje się na tym, jak… ładnie jest dookoła. Serio, często podkreśla to, że uwielbia swoją okolicę i najchętniej by jej nie opuszczał. Po zakończeniu kariery planuje podróżować zdecydowanie mniej niż do tej pory. Często dziękuje też za wsparcie swojemu klubowi i lokalnemu środowisku, bo – jak powtarza – te naprawdę go wspierają. Jeśli zajrzycie na jego Instagrama, z pewnością szybko znajdziecie jakąś fotkę wykonaną w okolicach domu. Podpisem będzie zapewne coś w stylu: „Najpiękniej jest w domu”. I trudno się z Markusem w tej kwestii nie zgodzić.

Z regionem łączy go jeszcze jedna rzecz. Jak przystało na chłopaka z Bawarii, Markus lubi się czasem zabawić. A do zabawy najlepszy jest… taniec. W tym przypadku chodzi o Schuhplattler, który tradycyjnie tańczy się właśnie w Bawarii i Tyrolu. Eisenbichler jest prawdopodobnie jego najbardziej znanym wykonawcą na świecie, od kiedy do zaprezentowania swoich umiejętności namówili go koledzy z kadry.

Mój najlepszy przyjaciel ze szkoły pokazał mi ten taniec. Po pięciu czy dziesięciu minutach już znałem kroki i zorientowałem się, że naprawdę to lubię. Wciąż go tańczę, najczęściej w domu czy z przyjaciółmi. To nie miało być publiczne (śmiech), ale koledzy bardzo chcieli, żebym zatańczył, więc to zrobiłem. To tradycja i część mnie, podoba mi się, że to potrafię. Bawarska kultura jest dla mnie istotna.

Swoją drogą to nie tak, że Markus na zawołanie kolegów tylko tańczy. Wszyscy niemieccy zawodnicy powtarzają raczej, że to gość, który zawsze pomoże, gdy ktoś go o to poprosi. Sam siebie określa jako człowieka, który uwielbia pracować w zespole, bardzo dobrze się w tym odnajduje. Zwłaszcza, że w kadrze wszyscy są przyjaciółmi i cieszą się z sukcesu każdego z nich. Nie ma u nich jednego lidera. Tak jak Karl Geiger cieszył się ze skoku Markusa Eisenbichlera w sobotę, tak Markus wiele razy wcześniej cieszył się ze skoków kolegów.

Jako zespół lubimy żartować i nawzajem się rozśmieszać. Choć skupiamy się na swoich skokach. Jeśli jednak mogę komuś pomóc – robię to. Myślę, że jeśli udzielisz pomocy, kiedyś to do ciebie wróci. Tak staram się żyć. Kiedy nie zostałem nominowany do konkursu drużynowego na igrzyskach, było mi trudno, ale szybko stało się dla mnie jasne, że chcę wspomóc zespół. Pytałem wszystkich, jak mogę to zrobić.

Istotne dla Markusa jest też to, by dogadywać się z innymi skoczkami, wymieniać idee i doświadczenia. Nie tylko te ze skoków i nie tylko z zawodnikami z Niemiec. Bardzo lubi np. Norwegów czy Austriaków, świetnie dogadywał się też z Vincentem Descombes Sevoie. Jak sam mówi: „nie ma zespołu, którego bym nie lubił”. Kamil Stoch w „Przeglądzie Sportowym” potwierdzał te słowa:

– Z Markusem znam się dobrze. Często ze sobą rozmawiamy. To wesoły chłopak, który jest bardzo otwarty. Ma w sobie dużo luzu, ale też nie brakuje mu dyscypliny. Ma ogromny potencjał. Zresztą medal [brąz mistrzostw świata z Lahti – przyp. red.] nie wziął się z niczego. Solidnie na niego zapracował.

A, jeszcze jedno. Jeśli lubicie plotki, to powinniście śledzić karierę innego skoczka. Markus jak tylko może, trzyma swoje prywatne życie z dala od mediów. O jego rodzinie napisać możemy wam tyle, że ojciec pracował w kamieniołomie, a matka bardzo wspierała karierę sportową Markusa i Martina, jego brata. Jest też dziewczyna, ale… w mediach występuje pod dwoma imionami. I to mniej więcej wszystko, co można o nich napisać.

Więcej wiemy nawet o zawodowym życiu Markusa. I nie chodzi nam tu o skoki.

Policjant

Eisenbichler rzadko pojawia się na konkursach Letniej Grand Prix. W ostatnich latach to już niemal reguła. Głównie przez to, że w tym czasie odbywa… kolejne szkolenia w policji. Karierę skoczka łączy bowiem z drugą – funkcjonariusza. Często powtarza, że gdy już skończy karierę, to chce się zająć właśnie taką pracą. Ewentualnie, o ile mu się to uda, chętnie zostałby trenerem. Co do końca kariery, to ten wcale nie jest tak odległy, jak mogłoby się wydawać – o ile po złotym medalu nie zmienił nagle zdania, to zapowiadał, że narty odłoży w 2021 roku, po mistrzostwach świata w Oberstdorfie.

– Jestem właśnie na trzecim roku szkolenia w policji. Edukacja jest dla mnie bardzo ważna. Kiedy skończę skakać, będę miał drugi zawód i możliwość pracy jako funkcjonariusz. To daje mi spokój i czyste sumienie – mówił w maju 2017 roku. A kilka miesięcy później dodawał: – W lato skupiłem się na policyjnym treningu, który udało mi się ukończyć.

Stał się więc pełnoprawnym funkcjonariuszem, teraz może tylko podnosić swoje kwalifikacje. Od policji otrzymuje zresztą spore wsparcie. Kiedy odbywa szkolenia, jego jednostka zapewnia mu trenerów i miejsce do ćwiczeń. Warunki ma tam na tyle dobre, że traktuje to niemal jak swoją własną bazę treningową. Całkiem możliwe, że bez tego nie byłby dziś tak dobrym skoczkiem, bo kiedy tylko może, wychwala szkoleniowców, którzy wówczas mu towarzyszą. Nie dziwi więc, że po zakończeniu kariery…

Chciałbym wybudować dom, założyć rodzinę i dalej pracować jako funkcjonariusz policji. To takie normalne plany, ale dla mnie niesamowicie ważne. Jestem dzięki temu dużo bardziej zrelaksowany i spokojniejszy. Chcę mieć normalną pracę, nie musieć stale podróżować. Przez kilka kolejnych lat skupię się jednak jeszcze na skokach.

Jak każdy szanujący się policjant, Markus ma też inne hobby. I nie jest to objadanie się pączkami, skoki narciarskie by mu tego nie wybaczyły. Zresztą, nie mieszka w USA. Najczęściej gra w golfa, tenisa, pokera (legalnie!) i shafkopf, czyli niemiecką grę karcianą. Na turniej tej ostatniej dostał nawet zaproszenie od Thomasa Muellera z Bayernu Monachium. O golfie mówi, że:

To dla mnie bardzo dobre, bo mogę się wyłączyć, ale równocześnie koncentrować na każdym uderzeniu. To bardzo mi pomaga. W skokach musisz nauczyć się utrzymywania koncentracji przez całe zawody, które trwają po trzy-cztery godziny. W głowie robisz mnóstwo skoków. Jeśli nie jesteś stabilny, masz wątpliwości – kończy się to źle.

Wygląda na to, że w ostatnim czasie Markus wątpliwości się pozbył. Pomógł mu golf, spokój zapewniła też praca policjanta. Wyciszyć pomogły się muzyka i życie rodzinne, chronione przed mediami. Do tego dołożył ciężką pracę na treningach i chęć odegrania się za wszystkie wcześniejsze potknięcia. Efekt? Dwa złota mistrzostw świata. Trzecie może dołożyć na normalnej skoczni, jeśli do piątku utrzyma formę.

Jednak już teraz – niezależnie od tego, co się tam stanie – to jego mistrzostwa świata.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...