Maciej Małkowski jest jednym z weteranów na pierwszoligowych boiskach. Mimo to, rokrocznie znajduje się w czołówce klasyfikacji kanadyjskiej rozgrywek. Jaki jest jego sekret długowieczności? Czy w Nowym Sączu odnalazł swoje miejsce na ziemi? Dlaczego Sandecja nie zdołała utrzymać się w Ekstraklasie? Jak wspomina powołanie do reprezentacji i współpracę z Leo Beenhakkerem? Czemu w karierze podążał górniczym szlakiem? Dlaczego tak późno wyjechał z rodzinnego Jastrzębia? I wreszcie: jak to jest, dostać suszarkę od Nawałki? Na te i inne pytania odpowiedział nam czołowy piłkarz pierwszej ligi.
Trochę czasu od pańskiego debiutu w Ekstraklasie minęło, ale gry w Odrze Wodzisław zapewne nie da się zapomnieć.
Na pewno nie, to był fajny czas i drużyna. Zadebiutowałem w Ekstraklasie, do której wprowadzali mnie tacy zawodnicy, jak Marcin Malinowski, Jan Woś czy Dariusz Dudek i miło to wspominam.
Jak przyjęła pana starszyzna?
Bardzo dobrze. Obroniłem się umiejętnościami. Wszedłem do drużyny, wywalczyłem pierwszy skład, udało mi się zdobyć parę bramek, zaliczyć kilka asyst, więc nie było ze mną problemów. Oni widzieli, że ja czy Maciek Korzym staramy się ciągnąć tę drużynę i tylko nam w tym pomagali.
Wiele osób, które miało okazję grać w Odrze, mimo wszelkich problemów, wspomina to miejsce z nostalgią.
To był specyficzny, mały klub. Tak w Wodzisławiu, jak i w klubie panowała dobra atmosfera. Przez rok, w którym byłem w Odrze nie zaznałem żadnych problemów finansowych. Dla mnie to była nowość, bo przychodziłem z GKS-u Jastrzębie, w którym z takimi borykaliśmy się cały czas. A tam przyszły większe, jak na tamte czasy, pieniądze, udało się fajnie wejść w Ekstraklasie.
W Jastrzębiu pan się wyróżniał, czytałem, że był pan najlepszym asystentem ligi.
Miałem z tego co pamiętam 17 asyst. Wtedy dopiero wchodziło prawo Bosmana. Miałem 23 lata, kończył mi się kontrakt i mogłem za darmo zmienić barwy klubowe. W seniorach GKS-u spędziłem pięć lat i szans na odejście było o wiele więcej. Praktycznie w każdym sezonie zabiegały o mnie Ruch Chorzów czy Piast Gliwice, ale trzeba było zapłacić za mnie duże pieniądze, a wiadomo, że nie każdego było na to stać.
Był pan też na testach w GKS-ie Bełchatów.
Nie pamiętam dokładnie, czy wypadłem tam dobrze, czy źle, ale to kwoty, których żądali wtedy działacze Jastrzębia odstraszały wtedy kluby.
Jak się panu grało w Jastrzębiu? Jak pan sam powiedział, to był biedny, mały klub, ale jednak – ciasny, ale własny.
Stamtąd pochodzę, tam się urodziłem, mam tam rodzinę i znajomych. Byłem więc u siebie w domu i oddawałem temu klubowi całe serce. Efektem tego był długo wyczekiwany awans do drugiej ligi. Do tej pory, gdy przyjeżdżam do Jastrzębia, spotykam się z miłymi słowami dotyczącymi tamtych czasów.
A jak wspomina pan grę w Odrze?
Przegraliśmy 0:1 ze Śląskiem w finale Pucharu Ekstraklasy, do tego dostałem powołanie do reprezentacji Polski… Co prawda w składzie krajowym, ale jednak. Więc na pewno powiem, że to był bardzo udany czas.
No właśnie, wspomniany wcześniej Jan Woś mówi zawsze, że to źle świadczyłoby o reprezentacji Polski, gdyby grał w niej Jan Woś. jak świadczy o niej to, że grał w niej Maciej Małkowski? Czuł się pan zawodnikiem na poziomie reprezentacyjnym?
To był zespół złożony z zawodników krajowych. Taką selekcję prowadził trener Beenhakker, wcześniej inni trenerzy też to robili. Widocznie nie zaprezentowałem na tyle dobrego poziomu, żeby zapracować na więcej powołań. Ale z drugiej strony – życzyłbym każdemu w 40 milionowym kraju, żeby dwa razy zagrał w reprezentacji. Nawet złożonej z samych ligowców.
Jak pan wspomina Leo Beenhakkera?
Dość późno trafiłem do Ekstraklasy i wszystkie braki musiałem nadrabiać na bieżąco, ucząc się od zawodników i trenerów. Trener Beenhakker otworzył mi oczy na pewne zachowania na boisku, zacząłem inaczej na nie patrzeć. Pobyty na kadrze dużo mi dały. Potem, w trakcie pobytu w Górniku, zaobserwowałem, że podobne metody stosuje trener Adam Nawałka, który współpracował z Beenhakkerem.
W reprezentacji miał pan okazję grać z dwoma ciekawymi napastnikami. Dawid Janczyk i Paweł Brożek – który z nich był lepszy?
Ciężko porównać. Wiadomo, że Paweł Brożek to historia polskiej piłki ligowej. Jak na nasze realia – znakomity napastnik. Dawid Janczyk w tamtym okresie też prezentował wysoką formę, ale wiadomo, jak potoczyła się jego kariera. Jeżeli miałbym wyróżnić jednego z nich, to jednak Paweł Brożek.
Nie miał pan sodówki? Wszystko przyszło bardzo szybko. Transfer do Ekstraklasy, gra w kadrze…
Długo na to czekałem i długo na to pracowałem. Już wcześniej byłem gotowy na krok wyżej i może dlatego udało się tego uniknąć i tak szybko to poszło. Byłem zdeterminowany, żeby osiągnąć jeszcze więcej.
Mówiliśmy o tym, że interesował się panem GKS Bełchatów. Ten klub wrócił po pana po roku gry w Odrze. Jakie są kulisy tego transferu?
Podpisując kontrakt z Odrą miałem wpisaną dość niską kwotę odstępnego. Tak się złożyło, że z trenerem Beenhakkerem współpracował Rafał Ulatowski z GKS-u. Po rozmowach trener dowiedział się, że można mnie wykupić za niewielkie pieniądze i Bełchatów się na to zdecydował.
Nie było lepszych ofert? Reprezentant Polski w Bełchatowie – nie brzmi to idealnie.
Z jednej strony tak, z drugiej Bełchatów był wtedy mocnym zespołem. To było krótko po tym, jak GKS wywalczył wicemistrzostwo Polski. Celem GKS-u były wtedy europejskie puchary, że to był dobry krok. Spędziłem fajne dwa lata, mieliśmy dobrą drużynę. Do celów, które sobie założyliśmy trochę zabrakło, ale i tak miło to wspominam. Po roku spędzonym w Wodzisławiu byłem już bardziej doświadczony i w GKS-ie nie miałem żadnych problemów z wejściem do zespołu. W drugim sezonie pracowaliśmy z trenerem Maciejem Bartoszkiem. Pozwalał nam wtedy na dużo luzu na boisku. Bazował też na tym, żeby była dobra atmosfera i tak właśnie było.
W karierze podążał pan górniczym szlakiem? Jastrzębie, Bełchatów, potem Lubin, małe miasta, górnicze kluby.
Tak się złożyło, ale to zbieg okoliczności. Nie miałem ofert z większych miast, więc to był po prostu przypadek.
Skoro już przy Lubinie, pański najlepszy mecz w Zagłębiu to derby ze Śląskiem – dwa gole i asysta?
Na pewno tak. W mojej przygodzie z piłką to był słabszy okres, bo nie miałem zbyt wielu takich spotkań jak w Bełchatowie czy Wodzisławiu. Jeśli zagrałem dobry mecz, potem zdarzało się kilka gorszych. Z wiekiem człowiek jest bardziej doświadczony, może teraz zmieniłbym przygotowanie do meczów. Potoczyło się to trochę inaczej niż bym chciał, ale z drugiej strony tam urodziła się moja córka. A ja staram się szukać pozytywów i wyciągać tylko to, co najlepsze.
Powiedziałby pan wtedy, że za kilka lat Pavel Hapal będzie selekcjonerem reprezentacji Słowacji?
Trudno powiedzieć, ale przeżyliśmy ciężką szkołę treningową. Czesi i Słowacy z tego słyną. W Zabrzu podobnie pracowaliśmy z trenerem Nawałką i może to jest właśnie klucz – ci, którzy pracują w taki sposób, zostają potem selekcjonerami i sobie bardzo dobrze radzą.
Pańskie rozstanie z Lubinem nie było chyba pokojowe. Jak to wyglądało?
Klub stwierdził, że nie przedłuży ze mną kontraktu, mieli do tego prawo. W tamtym czasie odeszło około 12 zawodników, którzy odeszli z Lubina. Jeżeli nawet nie ja miałem zostać, to w tej grupie było czterech, pięciu czy może nawet sześciu piłkarzy, którzy stanowili o sile zespołu i mogli w kolejnym sezonie dalej ciągnąć ten wózek. Z jakichś przyczyn postanowiono wymienić większość składu i jak wiadomo – wtedy – nie do końca się to sprawdziło.
Kolejny przystanek i kolejny górniczy klub. Górnik Zabrze. Pewnie pan wie o co spytam, słynna suszarka od Adama Nawałki.
Do dzisiaj niewyjaśniona sytuacja. Chłopaki w szatni powiedzieli mi, że jeśli trener coś takiego robi, trzeba zacisnąć zęby, jeśli chce się dalej grać. Zapieprzać, pokazać, że to był przypadek. Tak też się stało. Ja dziś bardzo miło wspominam tę współpracę, nawet ostatnio spotkałem trenera Zająca na kursie trenerskim i wspominaliśmy te czasy. Mnie i wielu zawodnikom brakuje tej szatni i rywalizacji z tamtego okresu.
Skoro idzie pan w trenerkę muszę spytać. Czy pan będzie praktykował podobne metody?
Jestem z jednego z ostatnich pokoleń, w których starsi zawodnicy, gdy trzeba było krzyknąć, krzyknęli. A czasami nawet działo się więcej. Teraz idzie wszystko w tę stronę, że wszystko trzeba robić na spokojnie, nie wolno krzyczeć, trzeba tłumaczyć. Myślę, że trzeba się uczyć od najlepszych i być trochę spokojniejszym. Tamte czasy już minęły.
Zgodzi się pan z tezą, że najlepszy czas w karierze rozpoczął pan po 30-stce?
Tak, w Sandecji jestem od pięciu lat i prezentuję cały czas wysoki poziom. Tylko po kontuzji Achillesa ciężko było wrócić na wysoki poziom. Zwłaszcza że to była Ekstraklasa, gdzie poziom jest wyższy niż w pierwszej lidze. Teraz znowu jestem zdrowy i mogę jeszcze trochę pograć.
Sandecja i Nowy Sącz to pana miejsce na ziemi?
Jeszcze nie wiem, choć chciałbym, żeby tak było. Czekam do końca sezonu na decyzję klubu i miasta. Wielu zawodników w Polsce w tym wieku osiąga dobrą formę. To przychodzi z czasem, to jest doświadczenie. Jeśli ktoś wyciąga wnioski z błędów, które popełnił, ma potem o wiele łatwiej.
Patrzę na pana liczby w pierwszej lidze: 99 meczów, 27 goli, 34 asysty. Wychodzi na to, że w dwóch na trzy mecze miał pan udział przy bramce.
Tamten sezon miałem o wiele lepszy, teraz niepotrzebna czerwona kartka wykluczyła mnie na cztery mecze. Jeśli chodzi o pierwszą ligę, jestem świadomy swojej siły. Sandecja ma ze mnie dużo pożytku.
Najlepszy sezon w pańskiej karierze to 2016/2017? W lidze hattrick i 17 punktów w klasyfikacji kanadyjskiej, w pucharze polski kolejny hattrick. No i przede wszystkim – awans z Sandecją.
Do 24. kolejki zebrałem łącznie 11 bramek, potem zdarzyła się tamta kontuzja. Na pewno żałuję, że nie dograłem w tej formie do końca sezonu i nie udało mi się z nią wejść do Ekstraklasy, bo to mógł być jeszcze lepszy czas dla mnie i Sandecji.
Nie spodziewaliście się chyba, że aż tak dobrze wam pójdzie.
Przed sezonem się tego nie spodziewaliśmy. Po pierwszej rundzie zajmowaliśmy chyba siódme miejsce, nie byliśmy faworytem. Drugą rundę zaczęliśmy mocno, wygraliśmy z Pogonią Siedlce i Zagłębiem Sosnowiec, zbliżając się do czołówki. W połowie rundy wygraliśmy ze Stalą Mielec i wskoczyliśmy na pierwsze miejsce i wtedy uwierzyliśmy w awans. Trzeba dodać, że zimą przyszedł do nas Mateusz Wdowiak z Cracovii, a jak wiadomo w tej lidze młodzieżowcy są na wagę złota. On prezentował poziom doświadczonych zawodników i na pewno przyłożył się do tego sukcesu.
Z perspektywy czasu – ten awans wam posłużył? Wszyscy wiemy, że potem okazało się, że Nowy Sącz nie do końca był gotowy na Ekstraklasę.
My zrobiliśmy swoje, zrobiliśmy awans. Moja i nie tylko moja opinia jest taka, że gdybyśmy grali u siebie w Nowy Sączu, to byśmy się utrzymali. W podobnej sytuacji jest Raków Częstochowa, ale to jest poukładany zespół, który długo gra w tym składzie, długo pracuje z tym trenerem i jest im łatwiej na obcym boisku prezentować wysoki poziom. My mieliśmy jeden udany sezon. Na tej atmosferze, którą mieliśmy w szatni plus ze swoimi kibicami, zdobylibyśmy pięć czy sześć punktów więcej, a to dałoby nam utrzymanie.
Mocno odczuwaliście problemy ze stadionem?
Choć do Niecieczy mamy 80 km to w Małopolsce taka droga nie jest łatwa. Na Śląsku tyle można przejechać w 40 minut, tutaj trwało to prawie dwie godziny, bo są góry. Ciężko było o dobre przygotowanie do meczu. Może nie były to wielkie problemy, ale jednak, utrudnienie.
Rozpamiętywał pan niewykorzystany rzut karny w meczu z Cracovią? Teoretycznie, gdyby udało się wtedy strzelić, nadzieja na utrzymanie nadal byłaby żywa.
Szkoda tego karnego, ale już wtedy powiedziałem, że od tylu kolejek nie wygraliśmy spotkania, że ten karny był tylko podsumowaniem tego, co zaprezentowaliśmy. To każdemu może się przydarzyć, o wiele lepsi zawodnicy ode mnie nie strzelali karnych.
W każdym razie spadliście z ligi, a pan znów zaliczył świetny sezon. W Weszło.FM wybraliśmy pana najlepszym piłkarzem jesieni w pierwszej lidze.
Drużyna mocno się zmieniła po spadku z Ekstraklasy, przyszedł nowy trener, wielu nowych zawodników. W szatni powiedzieliśmy sobie jedno – żeby nie podzielić losu Ruchu Chorzów czy Górnika Łączna. Nasze założenie było takie, żeby jak najszybciej się w lidze utrzymać. Skończyło się to tak, że udało się zahaczyć o grę o awans.
W Nowym Sączu pasuje wam rola solidnego pierwszoligowca? Nie wyrywacie się, żeby wrócić do Ekstraklasy.
Na pewno chce się jak najwięcej, chcemy trafić na miejsca premiowane awansem. Ale trzeba sobie powiedzieć, że jeśli chodzi o potencjał personalny czy finansowy, jest wiele lepszych klubów od nas. Nie oznacza to jednak, że nie będziemy walczyć.
Nie mogę nie zapytać – czy z Maciejem Korzymem ma pan podpisany jakiś pakt? Co chwilę spotykacie się w jednym klubie!
Powiem szczerze, że od kiedy się poznaliśmy, trzymamy się razem. Nawet jak nie byliśmy w jednym klubie, mieliśmy bardzo dobry kontakt i tak już pewnie zostanie. Na boisku można znaleźć przyjaciół, to pewnie nie tylko nasz przykład.
Weterani w Nowym Sączu trzymają się dobrze, jest też Grzegorz Baran. Spotkaliście się wcześniej w Bełchatowie, który teraz przeżywa duże problemy. Rozmawiamy świeżo po waszym meczu wyjazdowym z GKS-em. Jest wam przykro, widząc, co tam się dzieje?
Zgadza się, ten stadion też mamy w sobie. Właśnie taki chcielibyśmy mieć w Nowym Sączu, powtarzamy sobie, że to byłoby coś pięknego. Małe miasto, kameralny obiekt, nie trzeba nic więcej. Graliśmy tam z Grześkiem przy pełnych trybunach, wygrywaliśmy z Lechem, Legią czy Wisłą. Trochę szkoda, że GKS Bełchatów zmierza w takim kierunku, bo w ostatnich latach odcisnął duże piętno na polskim futbolu.
A jak kwestie stadionu wyglądają w Nowym Sączu? Jako członek starszyzny z szatni pewnie coś pan na ten temat wie. Będzie nowy obiekt?
Bardzo byśmy chcieli, ale od momentu, gdy awansowaliśmy do Ekstraklasy wychodzą tylko kolejne pisma, artykuły, a nic się realnie nie dzieje. Chciałbym zagrać na nowym stadionie w Nowym Sączu, ale nie wiem, czy to się uda.
No właśnie, bo w poprzednim sezonie doszło do tego, że wy chcieliście awansować, a klub nie.
To nie do końca tak było. Mieliśmy rozmowy z radą nadzorczą, ktoś nie do końca dobrze to przedstawił. Nie mieliśmy zabronionego awansu, ale każdy zdawał sobie sprawę, że na Ekstraklasę nie jesteśmy przygotowani. Graliśmy do końca, byli lepsi. Raków czy ŁKS były poza zasięgiem.
Jakie są pana plany na przyszłość? Nie chcę zaglądać w pesel, ale wiemy, jak jest.
Kończy mi się kontrakt, ale na razie nie toczymy żadnych rozmów, najpierw chcemy zająć jak najlepsze miejsce. Chciałbym jeszcze w Nowym Sączu zostać, ale jeśli się nie uda, chciałbym jeszcze gdzieś pograć. Na poziomie pierwszej ligi na pewno sobie poradzę. Z drugiej strony wiem, że parcie na młodych zawodników jest większe, więc ze znalezieniem klubu może być różnie. Ale nie mam do nikogo pretensji, też kiedyś byłem młody i ktoś na mnie postawił. Nie chciałbym jednak odchodzić w tym wieku i w takiej dyspozycji, w jakiej się znajduję.
Ma pan jakiś górny limit, maksymalny wiek, do którego chce pan grać w piłkę?
Jestem w takim wieku, że cieszę się z każdego spotkania. Na poziomie pierwszoligowym śmiało mogę jeszcze pociągnąć rok, dwa lata. Z Ekstraklasą byłby już problem. Kiedy rozmawiam z byłymi piłkarzami Odry czy GKS-u, którzy zakończyli już kariery, mówią mi zawsze: graj, dopóki możesz, bo nie ma niczego lepszego.
ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK
Fot. Newspix