Reklama

Rajcowało nas psucie krwi faworytom

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

09 maja 2020, 10:41 • 34 min czytania 9 komentarzy

Jan Woś to jeden z symboli Ekstraklasy w pierwszej dekadzie tego wieku. Kto ją uważnie śledził, musiał go znać. Swoje miejsce w historii charyzmatyczny pomocnik zawsze będzie miał. To jedyny zawodnik, który zagrał w pierwszym meczu Odry Wodzisław Śląski na najwyższym szczeblu (27 lipca 1996) i ostatnim (15 maja 2010). A przy tym mamy tu pewien paradoks, bo choć mówimy o legendzie Odry, Woś najlepiej grał w Ruchu Chorzów, zaś najwięcej zarabiał w Grodzisku Wielkopolskim, zaliczając epizod w Groclinie. W rozmowie z obecnym asystentem Jarosława Skrobacza w pierwszoligowym GKS-ie Jastrzębie wracamy do tych fascynujących pod wieloma względami czasów.

Rajcowało nas psucie krwi faworytom

Jak można uznać, że zerwanie więzadeł to szczęście? Na czym polegała wyjątkowość treningów w Chorzowie? Jak to możliwe, że brał pożyczki na prośbę Ruchu? Na jakie gesty zdobywał się Zbigniew Drzymała? W jakim aspekcie zawalił pobyt w Grodzisku? Dlaczego spadek Odry był nieunikniony? Które wspomnienie z kariery do dziś wywołuje w nim strach? Dlaczego jego początki w piłce tak mocno go zahartowały? Czego dziś nie poświęci dla futbolu? Zapraszamy. 

***

Nieraz mówił pan, że bez szczęścia nie da się w piłce funkcjonować. Pan to szczęście miał? 

W niektórych przypadkach na pewno, choć po latach perspektywa się zmienia. Jako trener chwilami widzę, że jeden zawodnik daje z siebie więcej, drugi mniej, a potem liczy się to, kto ma lepszego agenta, co również można podciągnąć pod szczęście. Podobnie jak znalezienie się w odpowiednim klubie w odpowiednim czasie. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że pochodzę z małej miejscowości, z której przede mną nikt nie przebił się do Ekstraklasy, to całościowo na przychylność losu nie mogę narzekać. Choćby w tym względzie, że ktoś na początku mnie dostrzegł i wyciągnął z Górek Wielkich czy Nierodzimia, gdzie zaczynałem treningi.

Reklama

Już od początku musiał to pan poprzeć ciężką pracą. 

W Górkach Wielkich nie było drużyn trampkarzy, więc razem z kilkoma kolegami zapisaliśmy się do Nierodzimia i to był nasz pierwszy klub. Regularnie musiałem wędrować piechotą po pięć kilometrów w jedną stronę. Mając 14 lat przeniosłem się do Wodzisławia, tam kończyłem ostatnią klasę podstawówki. Mój dwa lata starszy brat nie zdecydował się na taką przeprowadzkę, wolał zostać na miejscu. Mnie marzenia popychały do przodu.

Jeszcze jakiś przykład szczęścia?

Zerwanie więzadeł krzyżowych w Ruchu Chorzów.

?

Już tłumaczę. Doznałem tej kontuzji zaraz po transferze z Odry, pierwszy trening i stało się. Szczęście polegało na tym, że przebywaliśmy z Ruchem w USA na zaproszenie chicagowskiej Polonii. Prezes Krystian Rogala od razu zorganizował mi tam operację. Piotrek Nowak grał wtedy w Chicago Fire i dzięki jego kontaktom poszedłem pod nóż ich klubowego lekarza Prestona Wollina. Co ciekawe, miał polskie korzenie. Prawdziwy fachowiec, klasyfikowany w Stanach w pierwszej dziesiątce w swoim fachu. Dzięki niemu wszystko przebiegło zgodnie z planem. Dużo to kosztowało, ale Ruch zapłacił całość. Gdyby za te więzadła wzięli się w Polsce, mogłoby to wyglądać zupełnie inaczej. Wiem, co mówię, bo mój młodszy brat w podobnym okresie zerwał krzyżowe, operowali go w Piekarach Śląskich i w piłkę już nie zagrał. Ja w zasadzie już po trzech tygodniach normalnie chodziłem, a po pół roku mogłem grać jakby nigdy nic. 20 lat temu różnica w opiece medycznej była olbrzymia. Dziś się to wyrównało, mamy fachowców w tej dziedzinie. Od chwili powrotu na boisko w Ruchu, moja przygoda z piłką nabrała rozpędu. W Chorzowie miałem najlepszy czas. Statystyki zresztą mówią same za siebie. Przez tyle lat w Ekstraklasie strzeliłem 31 goli, z czego 14 to trzy rundy występów przy Cichej, do tego 14 asyst. W momencie kontuzji byłem załamany, ale potem dostałem niesamowitego kopa mentalnego.

Reklama

Zakładam, że na eksplozję pana formy w Ruchu złożyło się więcej czynników. Na entuzjazmie można pociągnąć kilka tygodni. 

Chyba najważniejsze było to, że trafiłem w Ruchu na tzw. chorzowską szkołę treningu, inspirowaną przez doktora Jerzego Wielkoszyńskiego. Wszyscy moi trenerzy w Chorzowie, czyli Bogusław Pietrzak, Orest Lenczyk i Piotr Mandrysz, na niej się opierali. Specyfiką tej szkoły jest pracowanie przede wszystkim nad siłą, która potem przekłada się na szybkość. W mniejszym stopniu skupiano się na wytrzymałości, znacznie więcej ćwiczyliśmy w siłowni i na materacach w hali niż biegaliśmy. Doktor Wielkoszyński zawsze toczył spór z profesorem Chmurą. Chmura w kolejności priorytetów wyznawał zasadę, że piłka jest grą wytrzymałościowo-szybkościową, a Wielkoszyński, że szybkościowo-wytrzymałościową. Te metody bardzo dobrze na mnie wpływały. Zimowy obóz w Dębicy, pierwszy po wyleczeniu kontuzji, mieliśmy niezwykle ciężki. Robiłem przysiady mając na plecach 130 kilogramów do dźwigania. Do tego dużo ćwiczeń na gumach, z piłkami lekarskimi, nawet te słynne krzesła były. Coś zupełnie nowego, ale świetnie się po tym czułem i pokazywałem to na boisku.

Po odejściu z Ruchu, gdy pracowałem już według bardziej standardowych metod, wszystko wróciło do „normy”, strzelałem po dwa gole na sezon. W mojej pierwszej rozegranej rundzie, „Niebiescy” byli wiosną najlepiej punktującą drużyną ligi, a ja strzeliłem siedem goli i dołożyłem tyle samo asyst. Życiowa forma, nie spodziewałem się, że mogę tak dobrze grać (śmiech). Oczywiście świetnie prezentowali się też koledzy – Łukasz Surma, Mariusz Śrutwa, Mamia Dżikia, Krzysiek Bizacki, Sławomir Paluch. Znakomita ekipa.

O Sławomirze Paluchu powiedział pan nawet, że to najlepszy piłkarz, z którym pan grał.

Sławek potencjał miał niesamowity. Gdy Odra spadła na trzeci szczebel rozgrywkowy, on jako 16-latek zdobył w jednej rundzie 10 bramek. Olbrzymi talent. Gdyby nie kontuzje, zrobiłby wielką karierę i był dziś znacznie częściej wspominany, choć i tak przecież sporo osiągnął, z mistrzostwem Polski z Wisłą Kraków na czele.

Coś z metod doktora Wielkoszyńskiego później pan stosował?

Jako piłkarz raczej nie. Trenowałem tak, jak chcieli kolejni trenerzy, natomiast gdy sam zająłem się pracą szkoleniową, stosowałem niemal wszystko z tej szkoły. Dziś jestem asystentem w GKS-ie Jastrzębie i znów wykonuję polecenia, ale wcześniej samodzielnie prowadziłem Skrę Częstochowa i Pniówek Pawłowice Śląskie.

Mówimy o szczęściu, ale bywało, że go brakowało. Z powodu zerwanych więzadeł ominęły pana mecze z Interem Mediolan.

Szkoda, bo w dużej mierze ze względu na perspektywę europejskich pucharów zdecydowałem się na Ruch. To była dla mnie nobilitacja i nowe wyzwanie, którego potrzebowałem, bo w Odrze w pewnym momencie ciepełka było aż za dużo. Rozegrałem już koło stu meczów w Ekstraklasie, od dekady grałem w seniorach, wcześniej kilka lat byłem juniorem i co by się nie działo, byłbym w Wodzisławiu klepany po plecach. A do młodzieniaszków już nie należałem, miałem skończonych 26 lat. Zdecydowałem się na zmiany, mimo że kibice Ruchu i Odry już nie za bardzo się lubili. Trochę komentarzy pod swoim adresem musiałem wysłuchać, tyle dobrze, że na tym się kończyło.

Fajnie było zmierzyć się z Interem, ale mam wrażenie, że gdyby nie ta kontuzja, nie grałbym potem tak dobrze. Przechodząc rehabilitację, zobaczyłem, jak mało jako zawodnicy trenowaliśmy na co dzień. Po operacji zostałem jeszcze na dwa tygodnie w Chicago. Rano 3-4 godziny ćwiczeń, przerwa w hotelu i po południu to samo. Ciężka, mozolna praca, która otworzyła oczy na pewne kwestie, zmieniła moje podejście. O prawą nogę już do końca kariery musiałem szczególnie dbać, zwłaszcza że głównie nią się posługiwałem na boisku. Dodatkowo pracowałem nad jej mięśniami, żeby problemy nie powróciły. Niedawno podczas kursu UEFA Pro przyjechał do nas doktor z Niemiec. Przedstawił statystyki mówiące, że w 90 procentach zawodnicy po zerwaniu więzadeł krzyżowych notowali już potem zjazd, szli niżej. Tym bardziej mogłem czuć, że mój przypadek był wyjątkowy.

Powiedział pan kiedyś, że w Ruchu Chorzów najbardziej czuł się kimś wyjątkowym jako piłkarz.

Odra Wodzisław przez lata grała w niższych ligach, aż pewnego dnia przydarzył nam się awans do Ekstraklasy. Klub został w niej na 14 sezonów, ale musiał się tej Ekstraklasy nauczyć, również w kwestii relacji z piłkarzami w każdym wymiarze. Kibice mogli być przyzwyczajeni, że zawodnicy finansowo są na ich poziomie, a tu nagle zarabiali oni kilka razy więcej. Zaczęli być sprowadzani piłkarze z Warszawy czy Poznania, mający zupełnie inne podejście, dorastający w realiach, z którymi w Wodzisławiu dopiero się oswajali. Ruch był marką od „zawsze” i tam od razu czułeś, że jesteś doceniany – począwszy od pani sprzątaczki i osoby od prania sprzętu, na kibicach skończywszy. Miałem wrażenie, że w Chorzowie pewien status piłkarzy był oczywisty i nikt z tego powodu nie patrzył na nich krzywo. Byłeś ważny dla tego klubu, więc byłeś też ważny dla ludzi z nim związanych i nie chodzi mi tylko o kibiców. Nawet na treningi przychodziło wiele osób, które prosiły o autograf czy wspólne zdjęcie. Wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem, co nie znaczy, że zawsze było sielankowo. Kibice w każdym klubie potrafią dać znać o sobie, gdy drużyna zawodzi na boisku.

Zbierając świetne recenzje w Ruchu pomyślał pan kiedyś o reprezentacji?

Jeśli miałbym kiedykolwiek zostać sprawdzony w kadrze, to na pewno jedynie przez te półtora roku gry w Chorzowie. Jak mówiłem, dużo strzelałem, dużo asystowałem, przy wielu bramkach maczałem palce. Nie otrzymywałem jednak żadnych sygnałów, że jest szansa na powołanie. Nigdy nie miałem agenta, który mógłby mi pomóc w takim momencie. Nie wiem, czy tak to się odbywa czy nie, ale można było wtedy w jakimś zimowym sparingu mnie sprawdzić – czy to jest to, czy to tylko przypadek.

Po latach stwierdził pan, że źle by to świadczyło o polskiej piłce, gdyby Jan Woś był powoływany do reprezentacji.

Wie pan, ja tak naprawdę nie mam wrażenia, że byłem dobrym piłkarzem – przynajmniej w kontekście reprezentacyjnym. W Ruchu dobrze się czułem pod każdym względem, wiele mi wychodziło, ale to nie zmienia faktu, że miałem sporo mankamentów, na czele z lewą nogą. Zawodnik reprezentujący kraj powinien jednak lepiej grać także nogą słabszą.

Otoczka wielkiej piłki, która panowała w Ruchu, zapewne nie szła w parze z finansami.

Tu mogę powtórzyć słowa Łukasza Surmy, że Ruch zawsze miał dobrych piłkarzy, ale nigdy nie miał pieniędzy. W tamtym okresie było pod tym względem bardzo słabo. Jeśli drużyna osiągała dobre wyniki, to dzięki atmosferze. Przychodzę za kilkaset tysięcy złotych, od razu zrywam więzadła, trzeba było wyłożyć niemałą kasę na moją operację – są ważniejsze sprawy, niż płacenie jakiemuś gościowi, który przez wiele miesięcy nie będzie grał (śmiech). Nawet w chwili transferu do Groclinu Ruch nie wywiązał się ze wszystkich naszych ustaleń.

Czytałem, że w Ruchu brał pan… pożyczki na prośbę klubu.

Fatalnie na tym wyszedłem. Działacze chcieli nam coś zapłacić, ale chyba wyczerpali już pole manewru do zadłużania się. Zapytano, czy nie wzięlibyśmy pożyczek, z których spłacono by trochę zaległości, a po jakimś czasie scedowalibyśmy te zobowiązania na klub. Wziąłem pożyczkę na siebie i żyrowałem kredyt naszego trenera bramkarzy Ryśka Kołodziejczyka. Niestety jakoś szybko w klubie zapomniano o wcześniejszych założeniach, zostaliśmy na lodzie i koniec końców musiałem wszystko spłacić. Chodziło o „naście” tysięcy złotych. Do dziś sobie wyrzucam, że dałem się w to wciągnąć, a później nie naciskałem na Ruch, żeby przejął zobowiązanie. Komornik nie pytał, jak było, po prostu ściągnął należność. Zdążyłem już wtedy wrócić do Odry po przygodzie w Grodzisku, prowadziłem działalność gospodarczą, więc nie obowiązywały żadne limity co do kwot, zajęto cały przychód.

Przynajmniej chyba zdążył pan coś odłożyć po pobycie w Groclinie.

Akurat w tamtym okresie budowałem dom. Komornik trafił mnie w najgorszym możliwym momencie. Utrudniło to dokończenie budowy, ale jakoś się udało. Co do Groclinu, pod względem finansowym był to dla mnie zdecydowanie najlepszy czas. Wszystko było idealnie poukładane. Po jakimś czasie nawet sam się zdziwiłem, że dostałem stamtąd jeszcze jeden przelew. Prezes Zbigniew Drzymała zawiesił kiedyś wypłacanie premii za domowe remisy, ale rok czy dwa po naszym rozstaniu przelano mi tę kwotę. W większości klubów nawet by o tym nie pomyślano, zwłaszcza w przypadku gościa, który nie odegrał znaczącej roli.

O transferze do Groclinu mówił pan „nie miałem wyjścia”.

Chodziło mi o kwestie finansowe. W tym kontekście dostałem propozycję nie do odrzucenia. Byłbym niepoważny, gdybym się nie zdecydował. Procentowo w porównaniu do Ruchu może nie był to gigantyczny skok, chodziło jakoś o 30 procent podwyżki, tyle że w praktyce mogliśmy zacząć liczenie niemalże od zera, bo w Chorzowie wiele rzeczy było tylko na papierze. Do tego prezes Drzymała miał zasadę, że przy pierwszej wypłacie od razu dawał zawodnikowi 30 procent z całego kontraktu. Ponadto Groclin zobowiązał się, że zapłaci mi 1/3 ze 150 tys. zł, które byli mi winni w Chorzowie. W ramach porozumienia 1/3 się zrzekłem, a ostatnią część powinienem dostać od Ruchu. Nietrudno się domyślić, że nie dostałem.

Chcę to jeszcze raz podkreślić: przy Cichej super się grało, panowała kapitalna atmosfera, ale zaległości urastały do takich kwot, że na pewnym etapie człowiek wiedział już, że nigdy klub mu tego nie zapłaci. A dodam, że wcześniej w ramach wdzięczności za operację w USA, przedłużyłem kontrakt o kolejny rok, odrzucając korzystną ofertę z Amiki Wronki. Z prezesem Rogalą rozmawialiśmy o tym na wesoło, bez poważnych obietnic, ale jestem słownym człowiekiem i wywiązałem się ze swojej deklaracji. Na koniec Ruch zarobił na mnie 800 tys. zł, koledzy choć na chwilę trochę odetchnęli.

W Grodzisku dla odmiany finansowo wszystko się zgadzało, sportowo wręcz przeciwnie. Dlaczego?

Po odejściu od metod doktora Wielkoszyńskiego, bardzo szybko posypałem się zdrowotnie. W Dyskobolii pracowaliśmy zupełnie inaczej. Znacznie więcej biegaliśmy, dużo mniej uwagi poświęcaliśmy sile. Od początku dokuczały mi różne urazy, odzywały się mięśnie przywodziciela i brzucha, raz też uszkodziłem kolano, na szczęście mniej poważnie. Ale nie będę czarował, to nie jest jedyne wytłumaczenie. Konkurencja w Grodzisku na każdej pozycji była ogromna. Przychodziłem do klubu razem z Piotrem Rockim, Ivicą Kriżanacem, Andrzejem Niedzielanem, Radkiem Sobolewskim. Na miejscu byli już Marcin Zając, Grzesiu Rasiak, Tomek Moskała, Tomek Wieszczycki, Mariusz Pawlak, Łukasz Gorszkow, Sebastian Mila, Piotrek Piechniak.

Ulubieniec prezesa Drzymały.

Prezes bardzo go lubił i cenił, fakt, natomiast nie wypada mi powiedzieć, że nie grałem, bo Piotrek był ulubieńcem właściciela. Później przyszedł do Wodzisławia i też siedziałem na ławce, a on był w składzie.

Do Grodziska sprowadzono mnie po fajnej rundzie, w której miałem trzy bramki i sześć asyst. Wydawało się, że mogę być wzmocnieniem, ale wyszło tak, że moje akcje szybko zaczęły spadać, a wraz z nimi spadała moja motywacja. Trudno było mi się pogodzić z rolą rezerwowego. Z perspektywy czasu widzę, że to ogromna sztuka, gdy ktoś długo nie gra i mimo to zachowuje maksymalną mobilizację. Ja nie byłem w stanie jej wykrzesać. Jeśli chodzi o motywacyjny aspekt, w Grodzisku popełniłem sporo błędów.

W jakim sensie?

Nie zawsze dawałem z siebie sto procent na treningach. Nie zachowywałem się tak, jak w Chorzowie, gdy walczyłem o powrót na boisko po kontuzji.

Przyznawał pan po fakcie, że woli grać w słabszym klubie, zamiast siedzieć na ławce w silniejszym. Wielu na pana miejscu na pewno tak szybko by nie odchodziło.

Wolałem odejść, mimo że miałem w Groclinie progresywny kontrakt i w nowym sezonie wzrósł mi jeszcze o 20 czy 30 procent. Wróciłem do Wodzisławia. Może to było moje ograniczenie, że nie potrafiłem siedzieć na ławce, zagryźć zębów. Odbierałem to jako tragedię. Nawet mając 36 lat mocno przeżywałem spadek Odry będąc rezerwowym. No, może było nieco łatwiej przyjąć swoją rolę, bo wiedziałem, że nie jestem w stanie już dać tyle, co młodsi koledzy. Bardziej patrzyłem już na dobro zespołu, co nie znaczy, że ławka nie uwierała.

W temacie europejskich pucharów może czuć pan duży niedosyt. Mecze z Interem w Ruchu uciekły przez kontuzję, a w Groclinie z boku patrzył pan jak koledzy eliminują Herthę i Manchester City.

Przynajmniej wcześniej dostałem szansę z Atlantasem Kłajpeda. Byłem zaskoczony, że wybiegłem na boisko w pierwszym składzie. Pamiętam, że doszedłem do stuprocentowej sytuacji i zamiast strzelać, próbowałem podawać do Piotrka Rockiego. Być może przy całym szczęściu, o którym mówiliśmy, brakowało mi czasami większego zdecydowania i kilka błędów mnie wyhamowało. Albo po prostu nie mogłem więcej wycisnąć, reprezentacja i poważniejsze mecze pucharowe to były za wysokie progi. Nie wiem, może okres w Chorzowie wywindował mnie na poziom, na który tak naprawdę nigdy się nie nadawałem? Może chodziło głównie o świetną formę całego zespołu? Całe moje dalsze granie pokazało, że byłem ligowym wyrobnikiem i w tej roli najwyraźniej się sprawdzałem, skoro rozegrałem 324 mecze w Ekstraklasie. Nie zmieniało się jedynie to, że zawsze notowałem sporo asyst, często wykonywałem stałe fragmenty. Nawet w Groclinie zdarzył się mecz ze Szczakowianką, w którym wszedłem po dwudziestu minutach, dograłem dwie bramki i wywalczyłem rzut karny niewykorzystany przez Sebka Milę.

Wychodzi na to, że europejskiej areny liznął pan przede wszystkim w Pucharze Intetoto z Odrą, w którym rywalami byli Olympique Lyon, Rapid Bukareszt, Austria Wiedeń i MSK Żylina.

Fajna przygoda dla wszystkich. Starsi zawodnicy jak Rysiu Wieczorek czy Tomek Sosna całe życie tłukli się na drugim froncie, rozegrali tam setki meczów i nagle mogli posmakować czegoś innego. My młodzi też mamy co wspominać. Po meczu w Lyonie dojechały nasze żony i klub zorganizował nam tygodniowe wczasy w Nicei. Nie za bardzo był czas na normalne urlopy, więc tak to rozwiązano. Najpierw spotkanie z drużyną o dużej renomie, a potem wakacje w miejscu, do którego wtedy mało kto jeździł – super połączenie, wielkie przeżycie. Na boisku widać było znaczącą różnicę, przegraliśmy 2:5. W bramce rywali Gregory Coupet, w obronie Jacek Bąk, w ataku Alain Caveglia, Frederic Kanoute czy Joseph-Desire Job, który załadował nam hat-tricka. Robił różnicę, strzelał te gole z wielką łatwością. Chłopak nieźle potem radził sobie w Premier League. Niedawno w jakiejś ankiecie wymieniłem go jako najlepszego piłkarza, przeciwko któremu grałem.

Na inaugurację grupy przegraliśmy 2:4 z Rapidem. Goście prowadzili już czterema golami, ale potem Przemek Pluta dwa razy trafił do siatki po stałych fragmentach. Nie do końca wiem, o co chodziło z Austrią Wiedeń, dlaczego wygraliśmy tam aż 5:1 (śmiech). Może już okrzepliśmy w tych pucharach. Na początku strach ma wielkie oczy, wydaje ci się, że jesteś ulepiony z innej gliny. Szczególnie odczuwaliśmy to z Lyonem, którego zawodnicy wszystko robili szybciej niż my. Jak już próbowaliśmy się do tego dostosować, dwóch naszych skręciło kostkę po jakichś ostrych starciach. Szkoda trochę 0:0 z Żyliną, ten rywal jak najbardziej znajdował się w naszym zasięgu. Graliśmy ze Słowakami w Jastrzębiu, bo Wodzisław został zalany, akurat w tamtym czasie doszło do tej pamiętnej powodzi. Z Odrą w Pucharze Intertoto mierzyłem się jeszcze z Dynamem Mińsk w 2004 roku. U siebie wygraliśmy 1:0, natomiast w rewanżu, kiedy przegrywaliśmy 0:2, Krzysiu Bizacki trafił w poprzeczkę. A w sezonie 1997/98 Odra grała też w eliminacjach Pucharu UEFA. Macedońską Pobedę Prilep wyeliminowaliśmy pewnie, z kolei z rosyjskim Rotorem Wołgograd w pierwszej połowie Sławek Paluch i Bogdan Prusik dwukrotnie wychodzili dwóch na jednego z bramkarzem i nie strzelali. Ostatnio oglądałem skrót, szkoda.

Trochę więc człowiek przeżył, choć te największe mecze, czyli Herthę i Manchester City, jedynie obserwowałem. Powstała świetna drużyna, kadrowo na wzór ekip zachodnich, gdzie nawet zawodnik nr 24 czy 25 ma określoną jakość, ale dla wszystkich nie starczy miejsca na boisku. Akurat padło na mnie, pretensje mogę mieć głównie do siebie.

Ivica Kriżanac w czasach Grodziska to największy wariat, z którym pan grał?

Bez dwóch zdań. Nawet swoje najgorsze zagrania zachwalał, on nigdy nie mógł zrobić czegoś źle (śmiech). Mieliśmy dobry kontakt. Mieszkaliśmy z Piotrkiem Rockim w jednym budynku – jego rodzina na górze, moja na dole – a Ivica często nas odwiedzał, wiele czasu razem spędziliśmy. Imponował pewnością siebie. Nie był technicznym wirtuozem, ale nadrabiał walecznością. Im lepszy przeciwnik, tym bardziej chciał go sobie ustawić do pionu na początku meczu, lubił podostrzyć i potem grało mu się łatwiej. Dokładnie analizował rywali, w którą stronę dryblują i tak dalej. Nie bał się też nikogo poza boiskiem. Marek Sokołowski wspominał u was, że szybko nawiązał kontakt z kibicami Lecha Poznań, którzy śpiewali o nim piosenki na trybunach. Jest powiedzenie, że można umrzeć na wszystkie choroby, tylko nie ze strachu. Ivica całym sobą wyznawał tę maksymę.

Pamiętam jedną z odpraw, gdy Dusan Radolsky – którego szatnia nieco się bała, bo to bardzo mocny charakter – ilustrował coś w oparciu o jakiegoś znanego zawodnika. Nie pamiętam już klubu, powiedzmy, że chodzi o Inter. Radolsky analizuje, wymienia jego zalety, a kibicujący Interowi Ivica przerywa mu: – Trener mówi o tym gościu, który ostatnio zapierdzielił nam mecz? Przecież on nie umie grać w piłkę, co to za przykład!

Statusu legendy Odry Wodzisław nikt panu nie zabierze. Jest pan jedynym piłkarzem, który zagrał w jej pierwszym meczu w Ekstraklasie i w ostatnim.

W najśmielszych snach nie przypuszczałem, że tak się ta historia potoczy, zwłaszcza sądząc po swoich początkach. Pamiętam jak dziś, gdy 14-letni Janek przyjechał do Wodzisławia. Byłem o 12:00, a trening zaplanowano na 17:00. Siedziałem pięć godzin na stadionie, bo bałem się, że gdzieś się zgubię. W Górkach Wielkich była jedna ulica, rzeka i las, więc w pierwszym kontakcie nawet Wodzisław mnie przytłaczał. Wtedy nie myślałem, że będę zawodowym piłkarzem. Ale jakoś się udało pokonywać kolejne szczeble juniorskie i dość szybko trafiłem do seniorów, którzy akurat występowali w ówczesnej II lidze. Debiutu nie zapomnę, bo trener Marian Piechaczek podziękował mi jeszcze przed przerwą. Nie miałem pretensji, zagrałem fatalnie. Odczuwałem trzy ciężkie tygodnie letnich przygotowań. Nie załamałem się, w pierwszej rundzie jeszcze najczęściej siedziałem na ławce, ale potem nowy trener Franciszek Krótki mocno na mnie postawił.

Po spadku do III ligi kopalnia utrzymująca klub się wycofała, wielu zawodników odeszło. Zostali tylko ci, którzy nie mieli żadnych umów z kopalnią i my, młodzi. To wtedy do kadry zostali dołączeni Witek Wawrzyczek, Sławek Paluch, Grzesiek Wisełka i jeszcze paru chłopaków z juniorów. Ten czas to była szkoła życia. Poza grą pracowaliśmy na pół etatu w różnych rolach. Ja na przykład sprzątałem pobliskie targowisko, które należało do MOSiR-u. Podlewaliśmy też boisko. Wieczorem rozkładaliśmy rury, nawoziliśmy wody do beczki i puszczaliśmy zraszacze. Po piętnastu minutach znów napełnialiśmy beczkę i tak kilka razy. Moje początki to orka na ugorze, człowiek nie miał jak odlecieć.

Po roku udało się wrócić na drugi szczebel, a w 1996 roku pod wodzą trenera Marcina Bochynka przydarzył nam się awans do Ekstraklasy. Przez 14 lat Odra nieprzerwanie w niej grała, co stanowiło duży wyczyn również w skali historii całej ligi. Wiele potęg nie miało tak długich okresów pobytu w elicie. Sami po dziś dzień się zastanawiamy, jak to się mogło dziać bez wielkich pieniędzy, które i tak wypłacano z ciągłymi poślizgami. Żyliśmy od dotacji z PZPN-u czy Canal+ do dotacji. Trzy miesiące bez wypłat, coś skapnęło, czegoś trzeba było się zrzekać i tak w kółko.

Już kilka razy mówił pan, że awans się „przydarzył”. Zakładaliście, że będziecie w Ekstraklasie tylko na chwilę?

Ekstraklasa czy nawet I liga to było coś niesamowitego. Graliśmy czasem sparingi z Ruchem Chorzów i Górnikiem Zabrze, przeważnie przegrywaliśmy, widzieliśmy, jaka jest między nami różnica. Ale przyszedł Marcin Bochynek i wystrzeliliśmy. Pamiętam zimowy obóz, który był cięższy niż zwykle, więcej biegania, dłuższe zajęcia. Doszło paru chłopaków z regionu i powstała ekipa, która nie czuła kompleksów, grała ofensywną piłkę. To często slogan, ale wtedy naprawdę byliśmy mieszanką rutyny z młodością. Razem z Ruchem wygraliśmy I ligę i awansowaliśmy. Do Ekstraklasy weszliśmy z takim rozpędem, że jako beniaminek skończyliśmy na trzecim miejscu, co dało nam wspomniane już mecze w pucharach. Nikt w Wodzisławiu nie zakładał takiego przyspieszenia. Odra raczej spokojnie grała sobie w środku pierwszoligowej stawki, a nawet jak spadała, to szybko wracała. O czymś więcej za bardzo nie myślano. Słyszało się historie, że kopalnia nie pozwala, bo zabrakłoby pieniędzy. Finansowo klub nie był przygotowany na Ekstraklasę.

Przez te wszystkie lata czuliście, że jesteście solą w oku dla największych, że nie każdy patrzy przychylnie na Odrę w tym gronie, mimo że przynajmniej sportowo udowadniała klasę?

Wiedzieliśmy jak nas postrzegają. Takie ucieranie nosa było dla nas przyjemne, nie ukrywam. Na co dzień jednak tego nie odczuwaliśmy, internet dopiero raczkował. Czytało się gazety, które żyły jeden dzień. Dziś w temacie „czy Odra pasuje do Ekstraklasy” byłoby milion komentarzy w mediach społecznościowych, z czego 990 tysięcy negatywnych. Dawniej sporadycznie coś do nas docierało. Przypomina się wypowiedź Marcina Mięciela, który stwierdził, że orkiestra, kiełbaski, tu się nie da grać. Folklor rzeczywiście był, ale teraz te kiełbaski ludzie wspominają jako najlepsze, jakie mogły być na meczu (śmiech). Nie pasowaliśmy infrastrukturalnie, stadiony w Polsce stawały się coraz lepsze, a my ze swoim staliśmy w miejscu. Co nie zmienia faktu, że takie psucie krwi faworytom nas rajcowało. Czuliśmy satysfakcję, gdy udało się pokonać Legię. Zawsze dobrze szło nam z Ruchem. Przegraliśmy z nim tylko raz u siebie, akurat drużynę na jeden mecz przejął Martin Pulpit. Rywale coraz częściej mówili, że Wodzisław jest twierdzą, że to nieprzyjemny teren. Mogli się z nas śmiać, ale na boisku nie miało to znaczenia.

Podkreślał pan, że siłą Odry zawsze byli prezes Ireneusz Serwotka i wygrzebujący dobrych zawodników Edward Socha.

Mogę mówić o nich w samych superlatywach. Mimo ciężkich czasów pan Serwotka potrafił zadbać o finanse klubu, a Edek Socha potrafił wyczuć okazję, dorwać fajnych piłkarzy, którzy w innych klubach przeżywali słabszy okres, ale umieli grać. Nie zarabiali u nas wielkiej kasy, a mimo to nie brakowało im motywacji. W Wodzisławiu odbudowali się chociażby Marek Saganowski i Grzesiek Rasiak. Przez Odrę przewinęło się tylu zawodników, że już jako trener spotykałem się z zarzutami, że wystawiając Marcina Drzymonta czy Marcina Chmiesta foruję swoich dawnych kolegów. No ale jak wszyscy kiedyś grali w Odrze, to kogo miałem sprowadzić, żeby nie miał wodzisławskiego śladu w CV? Wracając do głównego wątku – przez lata to funkcjonowało, aż panowie się pokłócili, coś się między nimi wydarzyło i od tego momentu wszystko zaczęło się psuć. Do koryta dorwali się nieudacznicy, którzy mieli swoje zamiary i jak to się skończyło, dobrze wiemy.

To co tam się wydarzyło w ostatnim ekstraklasowym sezonie? Z jednej strony przepychanki na górze czeskich właścicieli z Dariuszem Kozielskim, mnóstwo absurdów organizacyjnych, a z drugiej na rundę wiosenną zmontowano skład z takimi postaciami jak Arkadiusz Onyszko, Mauro Cantoro czy Brasilia.

Nie było ratunku, Odra musiała spaść z przyczyn ekonomicznych. Nikt mi nie powie, że klub było stać na taki skład. Wszystko działo się na kredyt. Dostaliśmy pieniądze za trzy miesiące, a reszty już nigdy nie odzyskaliśmy, bo spółka potem przestała istnieć. Ktoś, kto zdecydował się na takie szaleństwo zakupowe, nie miał zielonego pojęcia o zarządzaniu klubem. Jeżeli do tej pory w szatni zarabiano po 10 tys. zł, a nagle przychodzą ludzie z kontraktami po 30-40 tys. zł i więcej, to kadra musiałaby liczyć ośmiu zawodników, żeby budżet to udźwignął. Cała ta czeska ekipa myślała tylko o tym, żeby dorwać się do ekstraklasowego klubu w Polsce i być może żyć z jakichś prowizji menadżerskich, tego typu rzeczy. Przy braku sponsora i mniejszych niż dziś wpływach z telewizji prędzej czy później musiało się to skończyć spadkiem, natomiast czy musiało skończyć się upadkiem Odry? Przy rozsądniejszym zarządzaniu byłaby szansa, żeby osiąść w I czy II lidze. Długów jednak narobiono tyle, że nikt nigdy już tego nie spłaci. Pozostało startowanie od zera.

Odchodził pan z pierwszoligowej Odry bez fanfar, po wniosku o rozwiązanie kontraktu.

Przykra sprawa, ale nie miałem wyjścia. Praktycznie przez rok nie dostałem wypłaty, dług klubu urósł do ponad 100 tys. zł. Jakoś przez ten czas udawało się ciągnąć, ale to nie mogło trwać w nieskończoność, za coś trzeba było żyć. Nie było szans, żeby działacze mi to zapłacili, do tego po jednym z meczów odnowiła mi się kontuzja kolana, przeszedłem zabieg. Nie było dla mnie miejsca w tamtej Odrze, stałem się niewygodny dla tej czeskiej bandy. Sądzili, że na takiej prowizorce mogą dalej ciągnąć, notorycznie nas okłamywali, że idą jakieś przelewy z Czech. Uznałem, że wystarczy, złożyłem wniosek o rozwiązanie umowy z winy klubu. W Wodzisławiu wybudowałem dom i zawsze marzyłem, że tu zakończę karierę, że w barwach Odry rozegram ostatni mecz, a potem w niej zostanę w innej roli. Również to było moją motywacją, żeby z dużym wyprzedzeniem rozpocząć kursy trenerskie. Ukończyłem też kurs zarządzania w sporcie, co przygotowywało na przykład do roli dyrektora sportowego. Sam za to zapłaciłem. Niestety nie mogłem tego wykorzystać w Odrze.

Buty na kołku zawiesił pan jako zawodnik Skry Częstochowa. W tym mieście odbył się pożegnalny mecz. Łezka zakręciła się bardziej z powodu zakończenia grania czy dlatego, że działo się to poza Wodzisławem?

Nie miałem wątpliwości, że już najwyższy czas zejść z boiska. Nawet w IV lidze nie błyszczałem, nie byłem wiodącą postacią. Pożegnalny mecz to inicjatywa prezesa Skry. Udało się zaprosić wielu uznanych ligowców, jak Marcin Malinowski, Wojtek Grzyb, Olek Kwiek, specjalnie z Gdańska przyjechał Łukasz Surma. Szkoda, że nie dopisała pogoda, kibiców też za dużo nie było. Mimo to miłe wspomnienie, choć trochę żałuję, że nie przeżyłem tego w Wodzisławiu. Jeśli się nie mylę, rozegrałem najwięcej meczów dla Odry w jej historii – ponad 280 w Ekstraklasie, 150 w I lidze, do tego jeszcze trzeci front i spotkania pucharowe. Coś dla tego klubu zrobiłem, mogłoby się to spiąć jedną klamrą.

Dziś w IV lidze grają skłócone ze sobą Odra Centrum Wodzisław Śląski i APN Odra Wodzisław Śląski. Doczekamy jeszcze jednej Odry?

Dopóki za sterami tych klubów będą ci sami ludzie, co do tej pory, nie wierzę w połączenie. Konflikt interesów jest zbyt duży, sprawy zaszły za daleko. W Odrze Centrum stworzyli drużynę seniorów, żeby młodzież ze szkółki nie odchodziła za darmo i miała gdzie grać. Jeśli klub może zatrzymać zawodnika po ukończeniu wieku juniora, to już trzeba za niego normalnie zapłacić ekwiwalent. A że w przyspieszonym trybie klub kilka lat temu zawędrował do IV ligi, żyje już swoją historią. Odra Wodzisław, przy której pozostali kibice i potrafią stawić się nawet w liczbie 3,5 tysiąca na meczu, nadal opiera się na jednym czy drugim sponsorze, którzy sami nie są w stanie tego udźwignąć. Bez wsparcia miasta i lokalnego biznesu, chociażby na zasadzie zatrudnienia u siebie wielu zawodników, nie ma szans na jedną Odrę. Obecny układ jest bez sensu. Miasto może się trochę mocniej zaangażować przy jednym klubie. Na dwa go nie stać, zwłaszcza że w wodzisławskim budżecie nigdy się nie przelewało.

W seniorskiej karierze miał pan dwudziestu siedmiu trenerów. Podtrzymuje pan zdanie, że treningi u Franciszka Smudy były najcięższe?

Tak, bez dwóch zdań. Marcin Bochynek w sezonie zakończonym awansem do Ekstraklasy też potrafił dać w kość, ale zima u trenera Smudy była jeszcze cięższa. I to zdanie większości zawodników z tamtego zespołu. Mnóstwo biegania, stacje na sali, duża intensywność, a śniegu padało wtedy znacznie więcej niż w ostatnich latach. Nogi nas potem za bardzo nie niosły, tamtej wiosny na boisku wywalczyliśmy tylko dziewięć punktów. Dwa nam jeszcze doliczono za walkower z GKS-em Katowice, gdzie na boisku zremisowaliśmy. Utrzymaliśmy się dopiero po barażach z Widzewem. Inna sprawa, że w porównaniu do kilku innych sezonów, nie mieliśmy aż tak mocnej kadry, w ofensywie brakowało kogoś ewidentnie wybijającego się ponad przeciętność. Nie chcę też wyjść na kogoś, kto sam jest dziś trenerem i wymądrza się na temat metod jednego z najbardziej utytułowanych szkoleniowców w Polsce. Każdy z nas chciałby pewnie osiągnąć przynajmniej połowę tego co Franciszek Smuda.

Nieraz wykonywał pan rzuty karne i zdarzały się pudła…

Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że nie ma znaczenia, jak ktoś na co dzień wykonuje karne. Liczy się to, jak się czujesz, gdy wykonujesz go w meczu. Ja za jakiegoś wybitnego specjalistę od jedenastek się nie uważałem, ale jeśli znajdowałem się w dobrej kondycji psychofizycznej, to zawsze wyczekiwałem bramkarza i potrafiłem nawet w ostatniej chwili zmienić decyzję, bo widziałem, że szedł w „mój” róg. Jeśli natomiast nie czułem się pewnie na boisku, czasami dochodziła też presja kibiców, to słabo to wyglądało. Przegrywałem ze swoimi myślami – prawo, lewo, może środek i w końcu wybierałem najgorzej. W pamięć zapadły mi dwa takie momenty w barwach Odry. Z GKS-em Katowice już na początku meczu nie wykorzystałem karnego, Wojtek Grzyb coś tam powiedział i się poprztykaliśmy. Ale szybko to wyjaśniliśmy, do dziś mamy dobry kontakt. Kłótnie w każdym zespole się zdarzają, podobnie jak wyzywanie się z rywalami. Wychodzę z założenia, że mecz się kończy, podajemy sobie ręce i tyle. To stresogenny sport, trzeba się wyżyć, nie róbmy z tego końca świata. Lepiej reagować tak, niż trzymać to w sobie i gromadzić negatywne emocje, bo może się to źle skończyć.

No i w moim przedostatnim sezonie w Ekstraklasie w końcówce spotkania ze Śląskiem Wrocław też nie trafiłem z jedenastu metrów. Mogliśmy wygrać 1:0, skończyło się remisem. Kompletnie nie miałem ochoty na tego karnego. Miałem już pełno w porach, więc jak sędzia go podyktował, pomyślałem, że teraz zaczną się schody, bo byłem wyznaczony, a inni nie chcieli strzelać (śmiech). To był okres, w którym Odra zmarnowała trzy czy cztery karne z rzędu, nawet media opisywały ten temat. Za każdym razem zawodził ktoś inny. Niekoniecznie była to dobra taktyka. Chyba mniejsze byłoby prawdopodobieństwo, że jeden zawodnik spudłuje trzy razy z rzędu, niż pojedyncze pudła kolejnych piłkarzy.

Najprzyjemniejsze wspomnienia z kariery? Typuję hat-tricka z Groclinem w barwach Ruchu lub dwa piękne gole dla Odry w Białymstoku.

Hat-trick z Groclinem był fajny, bo się przydarzył, natomiast nikt go nie rozpamiętywał. W tym czasie Jakub Wierzchowski odchodził do Werderu Brema i to jego pożegnanie było „tematem dnia” na chorzowskich trybunach. On był głównym bohaterem. Chyba więc wskażę te bramki na Jagiellonii, które strzeliłem młodemu Grzegorzowi Sandomierskiemu. Dołożyłem jeszcze asystę, po serii porażek wygraliśmy 3:2 i zapewniliśmy sobie utrzymanie. To zresztą były moje ostatnie gole w Ekstraklasie. Bardzo przyjemnie się wracało przez całą Polskę po takim występie.

A najbardziej przykre wspomnienie z boiska?

To też już moja końcówka, jesień 2008. Graliśmy z Górnikiem Zabrze, zderzyłem się w powietrzu z Michałem Pazdanem, doznałem poważnej kontuzji twarzy. Nieprawdopodobny ból i poczucie, że nic nie da się zrobić. Totalna bezradność. Dla porównania: dwa lata temu miałem wypadek samochodowy, nie z mojej winy. Jechałem koło setki, facet nagle wjechał w poprzek drogi. Zacząłem hamować, ale zderzenie było nieuniknione. Tam na szczęście chroniły mnie poduszki powietrzne, pasy i ręce ułożone na kierownicy. W starciu z Pazdanem nie chroniło mnie nic. Pierwszy doszedłem do piłki i z całym impetem się zderzyliśmy. Przez ułamek sekundy wiedziałem, co się stanie i wiedziałem, że nie ma odwrotu. Do końca życia nie zapomnę tego uczucia, nikomu go nie życzę. Do teraz odczuwam specyficzny strach, gdy widzę piłkę w powietrzu i zawodników do niej wyskakujących, zwłaszcza bez asekuracji rękami, idących tak jak ja na wariata.

Kontuzja bardzo poważna, a pan najpierw dzień później… pojawił się na treningu.

Przedziwna sytuacja. Karetką ze stadionu zostałem przewieziony do szpitala w Wodzisławiu. Wykonano mi zdjęcie rentgenowskie, ale za ciąg dalszy nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności, bo to nie urazówka. Pojechałem do Sosnowca, do bardziej wyspecjalizowanej placówki. Według procedur pacjenta z wypadku takiego jak ja powinni od razu operować. Zamiast tego gościu, który był tam lekarzem, stwierdził, że to tylko stłuczenie i odesłał mnie do domu. No ok, nie kłóciłem się. W drodze powrotnej pojechałem z ludźmi z karetki do McDonaldsa, byłem wściekle głodny (śmiech). W domu poszedłem spać, a skoro nic miało mi nie być, stawiłem się rano na pomeczowej odnowie. Zacząłem trenować, ale krew ciągle leciała z nosa, a policzek zapadał się przy dotyku. Klubowy doktor wysłał mnie do innego lekarza, który po obejrzeniu zdjęcia natychmiast zarządził operację. Potem nawet ja widziałem na tym zdjęciu, że miałem złamane trzy kości, jarzmowa była wręcz zmiażdżona. Pani doktor musiała tam wstawić blaszkę, trudno było jej to poskładać, zwłaszcza że musiałem czekać dwa tygodnie. Do dziś mam dziurę pod okiem. Najwyraźniej tamtemu gościowi nie chciało się robić operacji i wolał zostawić to innym.

Co ciekawe, niedawno nasz zawodnik z Jastrzębia, Patryk Skórecki dostał łokciem na meczu w Bełchatowie i doznał bardzo podobnego urazu. I niech pan sobie wyobrazi, że historia w szpitalach też była podobna! Znów jakiś gościu go bada, jedzie naokoło, dziury nie dotyka i twierdzi, że on tu nic nie widzi. My w szoku, przecież gołym okiem widać, że Patrykowi zapada się policzek i ma wyraźną dziurę w kości. Nie wiem, jak oni to zrobili, że na tomografie uraz nie był widoczny. Później kobieta się tłumaczyła, że myślała, iż chodzi o wstrząs mózgu, a nie złamaną kość jarzmową. Nie wiem, może chodziło o jakieś procedury czy koszty, których próbowali uniknąć. Tak czy siak, dla mnie to skandal. Chcieli go zostawić na obserwacji, ale Patryk się wypisał i dopiero w szpitalu w Jastrzębiu zdiagnozowano złamanie kości jarzmowej. Wystarczyło specjalnym haczykiem podciągnąć kość na swoje miejsce.

Przez większość kariery walczył pan o utrzymanie. Można się do tego przyzwyczaić?

Na pewno do końca mnie to męczyło i bywało frustrujące, zwłaszcza gdy potem miałem porównanie, jak się walczy o coś więcej. Pierwsza runda w Ruchu to świetne wyniki drużyny, świetna moja gra, każdy mecz był przyjemnością. W Odrze najczęściej wyglądało to inaczej. Pierwsza porażka, potem masz wyjazd na Legię czy inny trudny teren i już zaczynasz liczyć. Analizujesz terminarz i wychodzi ci, że pierwsze punkty możemy ugrać dopiero w szóstej kolejce (śmiech). Do tego dochodzi rosnące niezadowolenie kibiców. Już na rozgrzewce je odczuwasz, a potem, nie daj Boże, niech rywale pierwsi strzelą gola. Potencjalnie mnóstwo czarnych scenariuszy. Raczej nie zakładaliśmy z góry, że tym razem ponownie czeka nas walka o utrzymanie. Miało być lepiej, tyle że potem znów dwóch ważnych zawodników odeszło, innym kończył się kontrakt, kolejne zmiany, nowi zaskoczeni, że tu nie płacą, muszą okrzepnąć i tak w kółko. Więcej meczów w karierze przegrałem niż wygrałem, pewnie po 75 procentach występów byłem niezadowolony. Chyba nie da się do tego przyzwyczaić, ale trzeba umieć sobie z tym radzić. Mieliśmy na to świetny acz niewyszukany patent. Po meczu zawsze jechaliśmy na piwo czy większą kolację. Jeżeli ktoś zostawał piłkarzem meczu w „Sporcie”, on stawiał kolejkę. Nie było to super profesjonalne z dzisiejszej perspektywy, ale to był najlepszy sposób, żeby pewne rzeczy odreagować.

Usłyszymy jeszcze o nazwisku Woś na polskich boiskach? Pana syn niedawno przeniósł się do akademii GKS-u Tychy.

Synom byłych piłkarzy, zwłaszcza tych trochę bardziej kojarzonych, jest ciężko. Rozmawiałem na ten temat z wieloma ligowcami, których dzieci próbowały czy próbują się przebić w piłce. Ci chłopcy od początku są pod ogromną presją. Jak coś im wyjdzie, zawsze ktoś powie, że tata mu załatwił. Jak nie wyjdzie, od razu powiedzą, że tata był dobry, a ty nie jesteś. Dlatego nie każdy z tych chłopaków na dłuższą metę chcę grać. Trochę im współczuję. Ja nie startowałem z takim bagażem, nikt w naszej rodzinie wcześniej nie grał. Do niczego syna zmuszać nie będę, to jego wybór. Jakieś widoki są, ale jeszcze trudno wyrokować, co z tego wyjdzie.

Ostatnio więcej o panu pisano ze względu na talenty kulinarne.

Wie pan, jak człowiek od czternastego roku życia mieszkał sam w hotelach robotniczych czy internatach, to musiał sobie jakoś radzić. Trzeba było zacząć pichcić i tak mi pasja do gotowania została. Nie przesadzałbym jednak, że robię cuda w kuchni. Takie artykuły często są trochę podkręcone. Idą święta, to fajnie się sprzeda gotujący Jan Woś, pasuje do konwencji. Wielu ludzi gotuje. Trener Jarosław Skrobacz również świetnie sobie radzi w kulinarnych tematach. Ale nie powiem, gotowanie sprawia mi przyjemność. Uwielbiam oglądać programy Roberta Makłowicza czy Jamiego Olivera, relaksuję się przy nich.

Ma pan za sobą polityczną przeszłość. Warto było?

To była inicjatywa Odry. Miasto przestało wspierać klub, więc chcieliśmy przejąć władzę, żeby to zmienić. W wyborach wystartował prezes Ireneusz Serwotka oraz ja i świętej pamięci Mirek Staniek. Byłem już rozpoznawalny w mieście, mogłem liczyć na poparcie. Cel osiągnęliśmy: pan Serwotka został prezydentem miasta, a ja szeregowym radnym. Miałem bodajże 22 lata, byłem kompletnie zielony w tych tematach, ale skoro mnie wybrano, musiałem uczestniczyć w posiedzeniach komisji (śmiech). Ta przygoda poszerzyła moje perspektywy, wiem, jak to wygląda z drugiej strony. Potrzeb jest mnóstwo, wszyscy chcą pieniędzy na drogę, boisko, szkołę, a ich przeważnie brakuje. Do tego jeszcze nowa władza często na początku dostaje w spadku projekty poprzedniej. Musi je doprowadzić do końca i nie wiadomo, czy zdąży ze swoimi. Trzeba wybierać, określać priorytety, a do tego potrzebna jest władza. My część środków przeznaczyliśmy na Odrę, inni wybudowaliby parkingi. Tak to działa. W pewnym sensie nie dziwię się, że niektórzy trzymają się polityki i uczynili z niej sposób na życie. Przecież wiele tych postaci z sejmu było już przy Okrągłym Stole, to ciągle te same twarze.

W ankiecie na portalu nowiny.pl powiedział pan, że największy sukces to zrozumienie, co w życiu jest najważniejsze. Brzmi intrygująco, proszę rozwinąć.

Zrozumiałem, że pewnych rzeczy nie warto poświęcać dla rodziny. Kurs UEFA Pro skończyłem rok temu, a jednak nadal pracuję jako asystent w GKS-ie Jastrzębie. Trener Skrobacz wykonuje znakomitą robotę, ja staram się pomagać. Mam bardzo blisko do domu, a po to go budowałem, żeby teraz dokończyć dzieła. Dwie córki już nam wyjechały, są w Holandii, ale synem jeszcze musimy się opiekować. Przed nim liceum, nie chcę go w tym okresie pozbawić kontaktu z ojcem, a żonę zostawić bez wsparcia. Dużo dały mi do myślenia trzy lata w Skrze. Mieszkałem w Częstochowie, dom odwiedzałem raz na tydzień. Najstarsza córka dojrzewała i prawie mnie nie widziała. Inna sprawa, że działo się to świeżo po Odrze i nie za bardzo miałem wybór. Trzeba było zacząć normalnie zarabiać, w Skrze pojawiła się taka możliwość. Teraz mogę decydować.

Kariera trenerska często oznacza, że człowiek w pewnym momencie zbyt mocno wchodzi w pracę, wciąga się całkowicie. W niejednym przypadku traci przez to rodzinę, znam takie historie. Piłka jest wspaniała, ale może też być narkotykiem, ucieczką od realnego świata, zwłaszcza gdy zaczyna dobrze iść. Jak byliśmy młodzi, był czas, żeby pojeździć, mieszkaliśmy w Grodzisku i Chorzowie, ale trzeba wiedzieć, gdzie jest twoje miejsce i ile chcesz poświęcić. Ja dziś nie poświęcę piłce tyle, ile poświęcałem jako zawodnik. Życie masz tylko jedno, a łatwo stracić wszystko co najważniejsze. Z tego względu na razie nie wracam do roli pierwszego trenera, choć miałem propozycje z wyższych lig niż trzecia, w której wcześniej samodzielnie pracowałem. Nie wiem, czy ten pociąg mi nie odjedzie, czy potem ktoś jeszcze będzie na mnie czekał, ale wiem, że teraz muszę być blisko domu.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. 400mm.pl/Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Sebastian Warzecha
1
Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

9 komentarzy

Loading...