Reklama

Chris Reiko prosto z Vegas: kac gigant wciąż męczy Amerykanów

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

02 czerwca 2018, 14:49 • 19 min czytania 6 komentarzy

Czym jest epidemia „Vegas Flu”? Jaki jest dziś największy problem NBA i dlaczego niektórzy koszykarze to hipokryci? Jakie żarty krążą o piłkarzach, którzy zawalili eliminacje do mistrzostw świata w Rosji? Dlaczego sportowcy mają kosę z Donaldem Trumpem? Kiedy powstanie książka o Sebastianie Janikowskim? O tym, co piszczy w amerykańskim sporcie, pogadaliśmy z Chrisem Reiko, przez wiele lat dziennikarzem, a obecnie analitykiem lig NFL, NBA, NHL, MLB i MLS. 

Chris Reiko prosto z Vegas: kac gigant wciąż męczy Amerykanów

***

Ile to już lat za wielką wodą?

Ponad pół życia. Od połowy 1992 r. zajmowałem się w Stanach dziennikarstwem pracując m.in. jako korespondent „Przeglądu Sportowego” i „Dziennika”. Miałem mnóstwo satysfakcji z tego hobby, ale szybko zrozumiałem, że będzie bardzo trudno o finansową niezależność pracując jako dziennikarz. Dlatego później, żeby wylądować w bankowości, dokształciłem się właśnie w USA. Co ciekawe, na tą samą uczelnię uczęszczał kiedyś m.in. Steve Jobs.

Obiecujący początek.

Reklama

Byłem w bankowości ponad 15 lat. Wprawdzie dziennikarstwo sportowe cały czas było moim hobby, ale momentami już mnie irytowało. Do bycia korespondentem namówił mnie Paweł Zarzeczny, który na mój argument, że pani sprzątająca tu w USA zarabiała tyle samo co ja pisząc do „Przeglądu” czy „Dziennika”, odpowiedział w swoim stylu: że to prawda, ale ta pani nigdy nie będzie na Super Bowl, igrzyskach czy mundialu. Tym mnie Paweł przekonał. To w dużej mierze dzięki niemu przeżyłem mnóstwo przygód, poznałem mnóstwo ludzi sportu, z którymi mam kontakty do dziś. Przez 22 lata mieszkałem w Kalifornii, dopiero rok temu zrezygnowałem z bankowości i na stałe przeprowadziłem się do stolicy hazardu, czyli Las Vegas. Tutaj nauczyłem się zresztą zupełnie innego podejścia do sportu.

Czyli?

Bardziej analitycznego, co zresztą jest częścią mojego zawodu, ponieważ dziennikarstwo w pewnym momencie zrobiło ze mnie sportowego konsultanta. Nabytą wiedzę wykorzystuję właśnie w konsultingu, przeprowadzaniu analiz dla firm bukmacherskich. Ktoś zamówił jedną opinię, drugą, trzecią i okazało się, że wychodziłem na tym znacznie lepiej niż na pisaniu artykułów. Zaczęło się od tego, że robiłem materiały przedmeczowe MLS, ponieważ znałem ligę od podszewki. W świecie bukmacherki takich informacji było bardzo mało, przeważały raczej – jak to oni mówią – śmieciowe, czyli kto wygrał i kto strzelił. Moje analizy były znacznie dokładniejsze i okazało się, że dla firm konsultingowych były wartościowe. Obecnie rozszerzyłem spektrum zainteresowań do wszystkich sportów amerykańskich. Pracuję dla firmy konsultingowej, która następnie sprzedaje te analizy abonentom, w tym bukmacherom.

21751468_10208458888264684_3460299780995627540_n

Zacznijmy więc on „analizy” piłkarskiej, bo mundial już za dwa tygodnie. Amerykanie już otrząsnęli się, że nie będzie ich w Rosji?

W żadnym wypadku. Kac gigant trwa i trwał będzie jeszcze długo. A największe ataki bólu spodziewane są podczas trwania turnieju w Rosji.

Reklama

Aż tak?

Niezakwalifikowanie się drużyny USA do mistrzostw świata to dla kibiców piłki w tym kraju wręcz tragedia narodowa. To porażka, która wydawała się niemożliwa. W pierwszej chwili wszyscy myśleli, że pociągnie ona za sobą jakieś wielkie zmiany, ale jednak nawet we władzach US Soccer Federation praktycznie nic się nie zmieniło. Na nowego prezydenta wybrany został wprawdzie Carlos Cordeiro, ale to człowiek byłego prezesa Sunila Gulati, który ogłosił, że nie będzie ubiegał się o reelekcję. Były szef nie miał jednak innego wyboru, bo to on był odpowiedzialny za zatrudnienie Jurgena Klinsmanna. Kac gigant więc nie mija. Krąży nawet taki żart: „W której grupie grają Stany Zjednoczone na mundialu? Z Włochami, Holandią i Czechami”.

Telewizja Fox Sports zapłaciła za mundiale w Rosji i Katarze ponad 420 mln dolarów, a skierowane do hiszpańskojęzycznej publiczności Telemundo aż 600 mln. Pieniądze jakby wrzucone do niszczarki.

Jestem bardzo ciekawy wyników oglądalności. Amerykanie do tej pory grali we wszystkich mundialach od 1990 r., raz lepiej, raz gorzej, ale byli częścią tych mistrzostw. Reprezentacja szczególnie szła w górę od mistrzostw świata w 2002 r., gdzie chociaż przegrała z nami, to w turnieju wypadła dobrze docierając do ćwierćfinału. Od tego czasu Amerykanie tym żyli, organizowano fan zony i w niektórych miejscach mecze oglądało nawet po kilkaset tysięcy ludzi. Dlatego teraz jestem ciekawy, jaką popularnością będą cieszyły się mistrzostwa. Na pewno nie pomoże to, że na zachodnim wybrzeżu mecze transmitowane będą w godzinach porannych. Ostatni o 11.45 w czasie lunchu może trochę podreperować statystyki, ale już nie sądzę, żeby miliony ludzi wstawały o 5 rano, żeby zobaczyć Rosję męczącą się z Arabią Saudyjską. Dlatego też poważnie obawiam się spadku oglądalności, bo to będzie miało swoje konsekwencje dla rozwoju piłki w USA. Znacznie cięższe będzie chociażby sprzedanie następnych praw na ligę MLS.

Jak w tej chwili kibice są nastawieni do piłkarzy?

Ludzie, którzy działają tutaj w piłce od wielu lat, wręcz nabijają się z tych, którzy nie awansowali. W latach 90. kadra nie była mocna, ale ci chłopcy grali za drobne pieniądze. A dzisiaj to wytatuowani milionerzy zarabiający po 5-9 mln dolarów i oni nie potrafili wygrać czy zremisować z Trynidadem i Tobago? O to właśnie chodzi kibicom. Oni są źli bardziej na tą generację piłkarzy i władze związku. Kiedyś zakładano, że drużyna zaatakuje mistrzostwo świata w 2010 r., ale teraz już nikt nie mówi o mistrzostwie, tylko o tym, żeby kadra w ogóle się na ten mundial załapała. Inna sprawa, że cały układ meczów w ostatniej kolejce eliminacji strefy CONCACAF był bardzo zaskakujący, żeby nie powiedzieć mocno podejrzany.

Chodzi o Meksyk?

Dziś nie wszyscy pamiętają, ale Meksyk nie awansowałby na mundial w Brazylii, gdyby nie pomoc Amerykanów. Bo gdyby oni wtedy w ostatniej kolejce przegrali z Panamą, to Meksyk nie zakwalifikowałby się nawet do baraży. Amerykanie przegrywali z tą Panamą, Graham Zusi w ostatniej minucie strzelił wówczas bramkę tak naprawdę nic nie dającą USA, ale dającą szansę gry w barażach dla Meksyku. A cztery lata później, kiedy to Amerykanie potrzebowali pomocy, to Meksyk nie mógł utrzymać nawet remisu z Hondurasem. To było najbardziej szokujące i w sumie żenujące. Nikt oficjalnie tego nie powiedział, ale szeptem można było usłyszeć, że to mogła być też słodka zemsta za śledztwa – było nie było amerykańskiej FBI – w sprawie korupcji w biurach FIFA oraz aresztowania wielu czołowych działaczy.

To za kogo będą trzymać kciuki Amerykanie podczas mistrzostw?

Praktycznie każdy Amerykanin ma Meksykanina w pracy, wśród znajomych, sąsiadów. Oni wywołują sympatię tym, że mają otwarte serca, dają je wręcz na dłoni. Było nawet takie powiedzenie, że nikt tak pięknie nie odpada w ćwierćfinałach MŚ jak Meksyk. Jednak z tego regionu jest to obecnie najmocniejsza drużyna i mimo wielu niezadowolonych takim obrotem sprawy, najbardziej oglądaną ekipą w regionie będzie właśnie Meksyk. Ale pamiętajmy jednak, że Polska też ma tutaj dużą sympatię. Poczynania Lewandowskiego i spółki na pewno będą bacznie śledzone, a kiedy Polska będzie dobrze grać, to wielu Amerykanów widząc biało-czerwonych na ekranie szybko przypomni o swoich korzeniach, choćby takich sprzed kilku pokoleń. Kto jeszcze? Część Amerykanów będzie pewnie trzymać kciuki za Anglików, bo dawno nic nie wygrali, a w USA fani oglądają Premier League.

Mundial dla kibiców w USA będzie bolesny, ale przełom maja i czerwca to w USA jak wiadomo szczególnie gorący okres, bo ruszają finały NHL i NBA. Strach otworzyć lodówkę?

W tym roku sympatię kibiców w całych Stanach Zjednoczonych zdobyli hokeiści Vegas Golden Knights. Drużyna, która powstała dopiero przed tym sezonem i została zbudowana z niechcianych zawodników, właśnie gra w finale Pucharu Stanleya (o fenomenie klubu z Las Vegas pisaliśmy niedawno w tekście „Złoci Rycerze wciąż są na haju”). Tego nikt kompletnie się nie spodziewał. W ich kontekście nie mówiło się nie tyle o play-off, co o wygraniu nawet trzydziestu meczów w sezonie. A okazało się, że wygrali dużo więcej, mało tego, grają teraz o puchar (po dwóch meczach przeciwko Washington Capitals jest 1-1 – red.). Zdobyli sympatię całego kraju, bo to historia kopciuszka, który wszedł na salony. Duża część kibiców jest neutralnych i jak ktoś nie ma komu kibicować, to Vegas Golden Knights są do tego idealni. Las Vegas to taka miejscówka, gdzie większość Amerykanów była przynajmniej raz w życiu. Ludzie znają to miejsce, dlatego kiedy powstaje taka drużyna, naturalnie może mieć większą rzeszę sympatyków niż takie Washington Capitals. Tym bardziej po ostatnim zachowaniu Aleksandra Owieczkina, czyli jednego z najbardziej utalentowanych zawodników, jakich NHL w ogóle ma. Podczas pierwszego meczu podpadł, bo w czasie odgrywania hymnu nie ściągnął kasku, co jest zwyczajem wśród zawodników. A jak Rosjanin nie ściąga kasku podczas amerykańskiego hymnu, to niech już każdy sam sobie dopowie dlaczego. Sympatii wśród kibiców na pewno tym sobie nie zdobył. Amerykanie są bardzo wrażliwi na tym punkcie, poza tym tego samego dnia obchodzono Memorial Day, w którym oddaje się hołd tym, którzy polegli za niepodległość. Owieczkin zdrowo więc przesadził.

W czym tkwi fenomen Golden Knights?   

W Las Vegas wszyscy się śmieją, że dla hokeistów grających w NHL to jest najatrakcyjniejsze miejsce do meczu wyjazdowego. Wiadomo, hokeiści jeżdżą po różnych miastach w stylu Nashville czy Minnesota, ale nigdzie nie ma tylu atrakcji co w Vegas. Analitycy na początku próbowali dojść, skąd bierze się tak dobra postawa Golden Knights u siebie. I tu ciekawostka: wykryto, że drużyny przyjezdne często imprezują przed meczem. Dlatego kiedy później wyjeżdżają na lód, to niestety ich poziom koncentracji już nie jest ten sam. Doszło do tego, że kiedy na początku sezonu przegrywała tutaj jakaś czołowa drużyna, nazywano to „Vegas Flu”, czyli grypą z Las Vegas. Przez kilka miesięcy sprzedawały się nawet koszulki z napisem „Vegas Flu? Puck yeah!”. Ale nie oszukujmy się, Vegas to jednak stolica światowej rozrywki i tu jest gdzie wyjść, a hokeiści to młodzi ludzie z często ogromną kasą i wyobraźnią. Chociaż z czasem wszyscy już się połapali, że ekipa z Vegas nie jest jakąś nowinką, tylko dobrą drużyną. Wygrania Stanley Cup przez Vegas Golden Knights obawiają się bardzo miejscowi bukmacherzy. W ostatnie wakacje chętnie sprzedawali – tak tubylcom jak i turystom – kupony z kursem 300, czy nawet 500 do 1 na zdobycie pucharu przez Golden Knights, a okazało  się, że chętnych nie brakowało i sporo fanów kupiło to niczym kupony totolotka. Dziś, gdy Golden Knigths grają w finale, bukmacherzy szacują, że ich straty w wypadku triumfu lokalnej drużyny mogą wynieść nawet kilkanaście milionów dolarów.

Bywałeś na ich meczach?

Wielokrotnie. Mieszkając w Kalifornii przez kilkanaście lat chodziłem na San Jose Sharks, miałem akredytacje i nawet przez kilka lat bilety całosezonowe, więc mam porównanie. I muszę powiedzieć, że o ile w hali Sharks też jest fajna publika, to jednak Vegas Golden Knights robią znakomite show. Mecz zawsze poprzedzony jest widowiskiem, ale to jest Las Vegas, oni mają tu pod ręką artystów, najlepszych cyrkowców. Lód z kolei czyszczą tam panie na łyżwach, z dekoltami i w miniówkach, a tego wcześniej nigdzie nie było. Świetna część artystyczna, znakomita akustyka, dlatego jak człowiek tam siedzi, to naprawdę czuje się częścią tego widowiska. Wrażenie jest nieprawdopodobne. No i jeszcze wygrywają. Nawet sami hokeiści – w tym Owieczkin – przyznali, że gra w Las Vegas to w tej chwili najlepsze przeżycie dla zawodników, bo oni tam naprawdę czują się jak na wielkim show.

Praktycznie na każdym meczu hala pęka w szwach.

Chociaż w kwestii kibiców było trochę wątpliwości, bo jednak The Strip (odcinek Las Vegas Boulevard, gdzie mieści się T-Mobile Arena – red.) to skupisko hoteli. Obawiano się, że na trybunach będzie wielu przyjezdnych i ten doping nie będzie gorący. Okazuje się, że owszem, w niektórych meczach jest sporo kibiców przyjezdnych, ale jednak dominują lokalni. Ostatnio rozmawiałem na imprezie z żoną kolegi. Lisa Czajka mieszka tu już 20 lat i powiedziała, że Vegas Golden Knights zjednoczyli całe miasto. Bo oprócz tych hoteli i kasyn, są tam też normalnie żyjący ludzie. Szczególnie dzieje się tak na obrzeżach miasta, gdzie są zwykłe dzielnice. Po strzelaninie, w której zginęło 58 osób, były nawet kilometrowe kolejki chętnych, aby oddać krew dla ofiar. Hokeiści też w tych trudnych dla miasta chwilach pokazali, że potrafią zjednoczyć ludzi. Dzisiaj każdy news zaczyna się tutaj od Golden Knights. Aż strach pomyśleć, co będzie z następną drużyną, bo za dwa lata ma powstać też drużyna futbolowa – Raiders. Ale wydaje mi się, że bardzo trudno jej będzie przebić Knights. A wracając do samej budowy drużyny, klub przede wszystkim dobrze wykorzystał draft. Jak sami przypominaliście niedawno na Weszło, oni mogli wybrać tylko kilku graczy z każdej drużyny, bo ci najlepsi byli chronieni przez kluby. I tutaj została zrobiona znakomita robota analityków, bo wybrano zawodników dobrych, chociaż niechcianych. To było trochę jak w normalnym życiu. Ktoś jest niechciany w jednej pracy, ale kiedy idzie do drugiej, nagle jest szanowany i automatycznie lepiej pracuje. Wielkie brawa dla trenera, że zrobił z tego składankę, która pracuje znakomicie. To w ogóle jest też jedna z najszybszych drużyn w historii NHL jeśli chodzi o tempo gry. Klub wzorowo odrobił pracę domową podczas draftu.

Przyglądając się budowie tej drużyny przypomniał mi się film „Moneyball”. Grający trenera drużyny baseballowej Brad Pitt wybiera graczy niebędących gwiazdami czy często nawet dobrymi graczami, ale po prostu idealnie pasujących do jego systemu gry.

To znak czasów. Dziś wszystkie bogate kluby – powoli również te z MLS – przywiązują ogromną uwagę do analizy, mierzenia potencjału zawodników za pomocą różnych mechanizmów, algorytmów. Oczywiście zawsze istnieje ryzyko wpadki, bo człowiek jest człowiekiem i nie wszystko da się wyliczyć, ale oni przez te wszystkie parametry zmniejszają prawdopodobieństwo pomyłki. Najlepsze kluby są przygotowane na wszystko. Chociażby na to, że ktoś przyjedzie do dużego miasta i wpadnie w złe towarzystwo. Kluby dysponując taką bazą danych automatycznie mają już alternatywne wyjście z tej sytuacji. Jasne, analitycy nie zrobią wszystkiego, bo ostatecznie to trener musi przygotować zespół, ale oni dostarczają informacji, które pomogą mu podjąć decyzję. Najbardziej rozbudowaną ligą pod względem analitycznym jest MLB, czyli właśnie baseball. To sport oparty głównie na statystykach, dlatego przy dużych klubach działają już nawet specjalne departamenty analityków.

Vegas Golden Knights zagrali pierwszy mecz zaledwie kilka dni po ubiegłorocznej strzelaninie w Las Vegas. Tak jak mówisz, był to moment scalający drużynę z lokalną społecznością, bo pierwszy domowy mecz poprzedziła ceremonia upamiętniająca ofiary tragedii. Temat zamachu wciąż jednak tam krąży?

To jest bardzo dobre pytanie, bo temat strzelaniny został na wszystkie możliwe sposoby wyciszony. Umówmy się, Las Vegas to kierunek turystyczny i negatywne newsy nie są tutaj nikomu potrzebne. To bardzo delikatny topic i poruszanie go w tak turystycznym miejscu jest podgryzaniem gałęzi, na której się siedzi. Oczywiście nikt nie zapomniał o tej tragedii, ale po prostu nie przypomina się tego co dwa dni w mediach.  Przyznam, że byłem w wielkim szoku, kiedy dwa dni po strzelaninie przy Mandalay Bay – gdy cały kraj był w żałobie, a stacje TV uaktualniały liczbę ofiar – sam odwiedziłem ten hotel. Dwa dni wcześniej zastrzelonych zostało tam 58 osób, ponad 500 było rannych, a co zastałem? Grała tam głośna dyskotekowa muzyka, a do ślubu w hotelowej kaplicy szykowały się kolejne pary. Wesela wprawdzie nie widziałem, ale skoro ślub, to pewnie i wesele było w tym samym hotelu. Zgłupiałem, ale też zrozumiałem, że to jest biznes, czyli tak jak tuż przed śmiercią śpiewał Freddie Mercury, „Show must go on”.

Wróćmy jednak do sportu. Podejrzewam, że NHL i tak pozostaje w cieniu finałów NBA?

Zdecydowanie, bo NBA to pod względem popularności druga liga po NFL. Z tym że NBA ma w tej chwili problem – rozgrywki stały się do bólu przewidywalne. Stało się tak w zasadzie od momentu, kiedy władze ligi zgodziły się na transfer Kevina Duranta z Oklahomy do Golden State Warriors. Teraz już przed sezonem można powiedzieć, że ta drużyna jest murowanym faworytem do mistrzostwa. GSW mają głęboką ławkę i przede wszystkim czterech graczy, z których każdy byłby liderem w praktycznie każdym innym zespole. Mówię tutaj oczywiście o Draymondzie Greenie, Stephenie Curry, Kevinie Durancie i Klayu Thompsonie.

Warriors spotkają się w finałach z Cleveland Cavaliers już po raz czwarty z rzędu. Kibice są już tym lekko zmęczeni?

Dokładnie, ponieważ inne drużyny mają bardzo małe szanse, żeby dostać się do finałów. W finale konferencji próbowali Boston Celtics, wyciśnięto z tej drużyny absolutnie wszystko co było do wyciśnięcia, ale okazało się, że to i tak za mało na LeBrona i jego Cavaliers. To jest nudne do tego stopnia, że analitycy w Las Vegas śmieją się, że NBA powinna się zamknąć, bo wiadomo kto wygra. Liga straciła na atrakcyjności szczególnie w finałowych miesiącach. Nawet ci, którzy płacą za prawa telewizyjne, kierują zarzuty do władz ligi, że zmniejsza się atrakcyjność rywalizacji.

Trudno jednak mieć pretensje do drużyny X, że się zbroi.

Oczywiście. Pamiętam, że jak wylądowałem w Kalifornii, to Warriors grali takie ogony… W tamtych czasach oni wręcz aż prosili, żeby ktoś kupił bilety za 18 dolarów na mecz. Zmiana właściciela sprawiła jednak, że klub urósł i dziś trudno jest tam dostać bilet nawet za 180 dolarów. Mają gwiazdy, grają atrakcyjną koszykówkę. Ale wciąż uważam, że jednak obowiązkiem władz ligi jest uatrakcyjnienie rozgrywek. Owszem, liga musi mieć kluby, które się zbroją, ale rywalizacja musi być też jak najciekawsza, czyli w miarę wyrównana.

To co może zrobić liga?

Mogła na przykład zablokować transfer Duranta.

Jakich argumentów mogła użyć, żeby to zrobić?

Wiem, że przy tym transferze było sporo nasiadówek, w tym właścicieli klubów. Nie chcę się tu wymądrzać, bo nie znam paragrafu, który chcieli wykorzystać, ale liga ostateczne nie skorzystała z takiego prawa (zdaniem komisarza NBA Adama Silvera takie praktyki ograniczyć mogłyby odpowiednie zapisy w umowie zbiorowej zawartej między właścicielami klubów oraz zawodnikami – red.). I dziś GSW dominują, a Durant robi moim zdaniem największą różnicę w play-off. Koszykówka to bardzo policzalny sport, analityka też jest w niej bardzo rozbudowana, dlatego łatwo było policzyć co się stanie, kiedy Durant przejdzie do Warriors. Władze ligi doskonale o tym wiedziały.

Liga wkrótce będzie też uboższa w emocje dla nas, bo kariera Marcina Gortata powoli dobiega końca.

Marcin Gortat, podobnie jak Sebastian Janikowski w NFL, są w Stanach ambasadorami polskiego sportu. Przeciętni amerykańscy kibice kojarzyli Polskę właśnie przez ich pryzmat. Marcin przez lata wyrobił sobie w NBA dobrą markę, ale niestety, lata lecą i on też ma coraz młodszych konkurentów. Możemy być jednak dumni, że przez tyle lat nas reprezentował. Jak wiadomo, bracia Wójcik chcą rozpocząć tutaj karierę uniwersytecką więc kto wie, być może tutaj się coś zmieni. Chociaż w Stanach bardzo ciężko jest się przebić. Zawsze powtarzam, że ludzie w Polsce sobie nie zdają sprawy, jakim wyczynem są kariery Gortata, Janikowskiego, czy wcześniej Mariusza Czerkawskiego. Szczególnie przypadek Gortata jest wyjątkowy, bo w kosza grają tutaj miliony. Miliony chciałyby wejść do NBA, a on potrafił się przez nich przebić. Amerykanie mają bardzo rozbudowany proces selekcji, a potem przylatuje gość z Polski i robi karierę. Tak samo Janikowski. On też wyprzedził setki tysięcy potencjalnych konkurentów i przez lata był czołowym kopaczem w NFL. Jestem pod wrażeniem ich kariery, ale trzeba tutaj być, żeby to naprawdę docenić. To wielcy sportowcy, którzy potrafili przebić się przez masę konkurentów. Młodzi ludzie w USA mają bowiem bardzo dobre warunki do uprawiania sportu już od najmłodszych lat. Powiem tak: jak przeczytałem wymogi dla klubów ekstraklasy w Polsce, że musi być oświetlenie, stadion na 4,5 tys. miejsc i podgrzewana płyta, to się tylko uśmiechnąłem, bo spory procent… ogólniaków w Stanach ma takie warunki. Szczególnie w takich stanach jak Kalifornia czy Floryda.

12654613_10208888345024765_5563742984714191158_n

Mam wrażenie, że kariera Janikowskiego nie była u nas odpowiednio doceniana. Może dlatego, że w Polsce futbol amerykański i Super Bowl najczęściej kojarzą się z tym, ile kasy poszło na reklamy i kto zaśpiewa w przerwie.

Jak najbardziej się z tym zgadzam, poza tym sam Sebastian nie jest też jakoś bardzo medialny. Jemu w ogóle nie zależy na mediach, rozgłosie. Nie jest to człowiek, który wstawałby o 6 rano, żeby pojechać do telewizji śniadaniowej.

Janikowski przez pewien czas był twoim sąsiadem, bo mieszkał w Castro Valley w Kalifornii.

Poznaliśmy się bardzo dobrze, grywaliśmy w golfa. Przez pierwsze jedenaście lat jego kariery chodziłem na wszystkie mecze Raiders w Oakland. Zrobiłem z nim dużo wywiadów, bo przecież był pierwszym Polakiem w Super Bowl. To było jeszcze na samym początku jego gry w NFL. Finał był przegrany i chyba sam Sebastian nie zdawał sobie sprawy, jak trudno będzie zagrać w takim meczu ponownie. Janikowski jest już u schyłku kariery, w marcu skończył czterdzieści lat, niedawno podpisał roczny kontrakt z Seattle Seahawks. Teraz jest zupełnie innym facetem niż na początku kariery. Pamiętam, kiedyś powiedział mi takie zdanie: „Wiesz, każdy był młody i głupi, ale jak ja miałem 21 lat, to mi przelali 6 mln na konto”. Dziś jest już uznaną marką i jednym z najlepszych kickerów w historii NFL. Ma jednak świadomość, jaką drogę przeszedł. Kiedyś opowiadał mi, jak wyszedł na boisko w Kansas City: „73 tys. ludzi na mnie wyje, wszyscy chcą mi przeszkodzić żebym tylko nie trafił, a na środku stoję ja, chłopak, który jeszcze parę lat temu ganiał po podwórkach Wałbrzycha”. Nie wiem jak zakończy się jego kariera, ale mam już materiał na książkę. Czekam tylko na jakiś jego sukces, coś spektakularnego. Raz było blisko. Byłem na meczu, kiedy omal nie pobił rekordu NFL w field goal. Sebastian z 64 jardów trafił piłką w słupek i to jeszcze w jego górą część. Zabrakło dosłownie dwa centymetry. Ale ja myślę, że on jeszcze jest w stanie zrobić coś ekstra.

Na koniec chciałbym zapytać o protest czarnoskórych graczy NFL, którzy demonstracyjnie klękali podczas odgrywania hymnu USA przed meczami, chcąc zwrócić uwagę na problem rasizmu. Spowodowało to ostrą reakcję Donalda Trumpa i wywołało na linii Biały Dom – ligi zawodowe konflikt, jakiego wcześniej nie było. 

Wszystko zaczęło się do tego, że Colin Kaepernick z San Francisco 49ers początkowo tylko siedział podczas hymnu. Co było oczywiście i tak dziwne, bo wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby na Stadionie Narodowym jeden z piłkarzy usiadł sobie w takim momencie. Później Kaepernick zaczął jednak klękać, a za nim kolejni gracze. Tymczasem mówimy o ludziach, którzy są naprawdę sowicie wynagradzani. Taki Kaepernick miał kontrakt na 40-50 mln dolarów. To kwota nieprawdopodobna i on protestuje podczas hymnu? Hymnu odgrywanego podczas meczu, który jest zabezpieczany przez policjantów i żołnierzy pracujących za 50-60 tys. rocznie? Oni nadstawiają głowę za ojczyznę, bo dla nich hymn i barwy narodowe to świętość, a ten człowiek to po prostu obraża i głównie o to chodzi w tej sprawie. Każdy ma prawo protestować przeciwko Trumpowi, ale sama forma była tutaj fatalna. Przypomnę tylko – bo może nie wszyscy wiedzą – że każda impreza w Stanach, obojętnie czy jest to liga zawodowa czy uniwersytecka, zaczyna się od hymnu narodowego. Wszyscy wstają, ściągają czapki i słuchają, oddają honor.

Tegoroczny finał Super Bowl obejrzały 103 mln osób. To najgorszy wynik od 2009 r.

Przez całą tą aferę NFL straciło 10 do 15 proc. oglądalności. Część Amerykanów jest wręcz zbulwersowana protestami.

– On tylko napędza napięcie rasowe. Czuję to, odkąd został prezydentem. Nie odwiedzę Białego Domu, gdyż nie szanuje tego, kto tam rządzi – to z kolei słowa Kevina Duranta. NBA też stanęło w tym konflikcie za NFL.

Tak, a przypomnijmy jeszcze, że jego kolega z teamu Stephen Curry grywa w golfa z Barackiem Obamą, czyli politycznym przeciwnikiem Trumpa… Nie każdy o tym mówi, ale hipokryzja w NBA również jest ogromna. Przypomnę tylko, że nie tak dawno na podstawie prywatnej rozmowy kochanki jednego z właścicieli klubu sprzedano Los Angeles Clippers. W rozmowie ten właściciel powiedział do niej, że nie życzy sobie, żeby miała na Instagramie czy Facebooku zdjęcia z czarnymi podczas meczu. I tylko na tej podstawie doprowadzono do sprzedaży klubu za dwa miliardy dolarów. W NBA jest hipokryzja level hard.

Jak w polityce.

Wracając do Donalda Trumpa – jego wybór na prezydenta na pewno doprowadził do różnic, ale nawet takie protesty nie mają wielkiego wpływu na jego politykę. Pamiętajmy, że Trump to kapitalista – podobnie jak właściciele większości klubów – i dla biznesu jest bardzo dobry. Nie trzeba być wielkim fanem obecnego prezydenta USA, żeby zauważyć, że wiele jego posunięć, nie tylko ekonomicznych, ma sens. Trump idealny na pewno nie jest, ale też nie boi się stanąć po stronie konserwatystów. Wygrał wybory demokratycznie pokonując Demokratów, czyli o jaką demokrację protestującym chodzi? Za kadencji Trumpa gospodarka USA się umacnia, giełda poszła w górę, prawie wszyscy się powzbogacali. Mało tego, nawet część graczy Golden State Warriors – tak, tych samych, co to w proteście nie udają się do Białego Domu – w dobie Trumpa zainwestowało w firmy, które dzięki niemu mocno zyskały na wartości, czasem nawet kilkakrotnie. Można by więc zapytać ich, przeciwko komu i czemu protestują? Kij ma zawsze dwa końce.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. archiwum prywatne

Najnowsze

Hiszpania

Media: 60 milionów to za mało. Barcelona odrzuciła ofertę za Raphinhę

Antoni Figlewicz
0
Media: 60 milionów to za mało. Barcelona odrzuciła ofertę za Raphinhę

Inne sporty

Komentarze

6 komentarzy

Loading...