Reklama

Do WTA Finals dostała się jako ostatnia. Dziś wygrała cały turniej!

Sebastian Warzecha

08 listopada 2025, 19:49 • 5 min czytania 3 komentarze

Jelena Rybakina do ostatniej chwili walczyła, by w ogóle zagrać w WTA Finals, a udział w turnieju zapewniła sobie wygraną w turnieju w Ningbo i półfinałem w Tokio, po którym wycofała się z dalszej gry w tej imprezie. Do Rijadu przyjechała bardziej zmęczona od większości rywalek. A jednak pokonała każdą, która stanęła na jej drodze. Dziś była to Aryna Sabalenka, której po raz kolejny nie udało się zostać mistrzynią WTA Finals. A Rybakina jest już 10. z rzędu nową triumfatorką tego turnieju.

Do WTA Finals dostała się jako ostatnia. Dziś wygrała cały turniej!
Reklama

Jelena Rybakina najlepsza w WTA Finals!

Przed wygranym turniejem w Ningbo Rybakina była na 9. miejscu w rankingu WTA. Po nim podskoczyła na 7. pozycję, a gdy doszła do półfinału w Tokio – i matematycznie zapewniła sobie udział w WTA Finals – w efekcie wskoczyła na 6. lokatę i z takim numerem była rozstawiona w WTA Finals. Teraz wie już, że sezon skończy na 5. miejscu, a do tego bogatsza na dwa sposoby – o 1500 punktów i niemal cztery miliony dolarów. Była mistrzyni Wimbledonu rozbiła więc bank i jest to spora niespodzianka.

Gdyby stworzyć bowiem listę faworytek turnieju, to Rybakina byłaby zapewne tam, gdzie jej rozstawienie. Za Aryną Sabalenką, czyli niedawną mistrzynią US Open. Z pewnością za Coco Gauff, obrończynią tytułu i zwyciężczynią turnieju w Wuhan, ostatniej imprezy rangi WTA 1000 przed Finalsami. Potem za Amandą Anisimovą, notującą znakomitą drugą część sezonu i triumfatorką turnieju w Pekinie. No i za Jessicą Pegulą oraz Igą Świątek, których szanse wyceniano wyżej, mimo że obie miały swoje problemy.

A jednak Rybakina weszła do finału, pokonując aż cztery z wymienionych tu tenisistek.

Bo w grupie okazała się lepsza od Anisimovej i Świątek (z którą przegrała pierwszego seta, a w dwóch kolejnych oddała Polce tylko gema), w półfinale z kolei po trzysetowej walce i porażce w pierwszej partii ograła Pegulę. Już to, że weszła do finału można było uznać za sukces, biorąc pod uwagę i jej sytuację sprzed kilku tygodni, i fakt, że jeszcze tak daleko w WTA Finals nie grała. Wystąpiła w nim z kolei – cztery lata temu – Aryna Sabalenka, która w drugim z półfinałów pokonała Amandę Anisimovą. I to Białorusinka była faworytką meczu o tytuł, zresztą niespełna miesiąc temu pokonała w Wuhan Rybakinę w dwóch setach.

Ale bilans ich bezpośredniej rywalizacji przed dzisiejszym spotkaniem wynosił 8-5 na korzyść Aryny. Co znaczyło, że Białorusinka może i ma przewagę, jednak sama czasem od Jeleny obrywała.

Wielki tenis Rybakiny. Kazaszka lepsza od Sabalenki

Był to mecz, jakiego można się było spodziewać – wymian na dużej intensywności, w czasie których piłki latały z niebywałymi wręcz prędkościami. Do tego znakomitych serwisów i poszukiwania kończącego zagrania przy każdej okazji. Obie często trafiały na linię, obie sprawiały, że rywali rozkładały ręce. To naprawdę był znakomity tenis, w którym decydowały małe momenty, pojedyncze piłki. No i w tych piłkach właśnie na przestrzeni całego spotkania lepsza była Rybakina.

Szanse na przełamanie pojawiały się niemal od początku, bo choć obie serwowały świetnie, to też świetnie returnowały. To była ciągła walka – starcie tej, która wprowadzała piłkę do gry, z tą po drugiej stronie siatki, starającą się skończyć wymianę w drugim uderzeniu. Blisko breaka była Rybakina w drugim gemie, blisko również Sabalenka w piątym. Arynie się nie powiodło… i chyba zostało jej to na moment w głowie, bo kolejnego gema – przy swoim serwisie – przegrała sensacyjnie do zera.

I to był najważniejszy moment pierwszego seta.

Kolejnych przełamań bowiem nie było, choć Białorusinka wypracowała sobie na nie dwie szanse już kilka minut później. Genialnie zagrała wtedy jednak Rybakina, świetnie pracując backhandem i prowadząc mądre wymiany. O dziwo wtedy nie skończyły się one po dwóch czy trzech uderzeniach, a chwilę trwały. I w obu lepsza okazała się Jelena, która potem wygrała tego gema i wyszła na prowadzenie 5:2, a potem – zamykając tym samym seta – 6:3.

Sabalenka miała zresztą dziś często problem, gdy piłka dłużej krążyła między zawodniczkami. Białorusinka opierała się raczej na serwisie i returnie, starała się grać mocno i szybko. Czasem wychodziło jej to lepiej, czasem gorzej, ale obie w drugiej partii długo grały równo. Aż przyszedł dziewiąty gem i było 40:15 dla Rybakiny. Przełamanie w takim momencie oznaczałoby właściwie koniec meczu, a Aryna o tym wiedziała. I nagle znikąd wyciągnęła kilka doskonałych wprost serwisów, którymi doprowadziła do wygrania gema. Serwisu nie znalazła z kolei Kazaszka ledwie gema później, gdy sama musiała bronić się przed dwoma break pointami, a co za tym idzie – szansami na wygranie seta dla Aryny.

Jednak mimo tego, że pierwszy serwis nie pomógł, to oba punkty wygrała. Jeden szczęśliwie, bo piłka po taśmie powędrowała pod samą linię i zmyliła Sabalenkę. Drugą – dobrym drugim podaniem, na ciało Aryny, po którym ta „podpaliła” się na returnie i władowała piłkę w siatkę. Niedługo potem Rybakina zamknęła gema. Było 5:5, potem 6:6, więc zostało zagrać tie-breaka. Ten zapowiadał się na wyrównaną rywalizację, a kibice mogli zacierać ręce.

Wyszło jednak, że tylko się zapowiadał.

Rybakina wygrała bowiem… do zera! A wraz z tie-breakiem triumfowała też w meczu i całym turnieju. Wygrała WTA Finals po raz pierwszy w karierze, a tym samym została… 10. z rzędu nową mistrzynią tej imprezy. Lista ciągnie się od triumfu Agnieszki Radwańskiej w 2015 roku, a są na niej też Dominika Cibulkova, Caroline Wozniacki, Elina Switolina, Ashleigh Barty, Garbine Muguruza, Caroline Garcia, Iga Świątek i Coco Gauff. No i, od dziś, Jelena Rybakina.

Kazaszka za rok dostanie szansę na to, by zostać pierwszą od Sereny Williams w latach 2012-2014 zawodniczką, która obroni tytuł. A na razie może świętować swój największy sukces z tego sezonu.

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

3 komentarze

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama