Z jednej strony wygrany Wimbledon i dwa inne turnieje. Z drugiej – wiele bolesnych porażek, często wysokich. Gra? Raz świetna, częściej słaba, a bywało, że jak na Polkę, to fatalna. Ewolucja zagrań, ulepszenie swojego tenisa? Było widać próby. Ale często Iga Świątek wyglądała, jakby się cofała do tego, co znała… a niekoniecznie dawało już efekty. Mimo wszystko utrzymała jednak pozycję wiceliderki rankingu i swoje do gabloty dołożyła. Więc jak finalnie oceniać ten sezon? Co było dobrze, co źle? I czy można oczekiwać, że Iga w kolejnym roku zagra lepiej?

Iga Świątek zakończyła indywidualne starty. Jaka ocena za rok 2025 dla Polki?
Przede wszystkim zacząć trzeba od prostego stwierdzenia – Iga zaczynała ten sezon będąc w lekkim kryzysie. Rok 2024 skończył się dla niej fatalnie. Po trzecim z rzędu triumfie w Roland Garros zdawała się być absolutną faworytką w drodze po olimpijskie złoto na tych samych kortach. Ale to się nie powiodło. Zgarnęła brąz, który – jak twierdziła – docenia, równocześnie jednak czuć było w jej wypowiedziach, że ma świadomość straconej szansy.
– Szczerze mówiąc, nie pamiętam, kiedy tak płakałam, może po porażce w Australian Open po wygraniu po raz pierwszy French Open. Wtedy płakałam praktycznie przez trzy dni. Myślę, że gdybym dzisiaj nie grała, to pewnie płakałabym przez tydzień. Musiałam wziąć się w garść, chociaż i tak płakałam chyba przez sześć godzin. Było naprawdę ciężko. Wiem, że to jest sport, to jest tenis i zazwyczaj jestem w stanie się do tego zdystansować, rozumiem, że to tylko jedna część mojego życia, ale tym razem czułam, jakby ktoś naprawdę złamał moje serce – mówiła na konferencji już po zdobyciu brązu, który nieco poprawił jej humor.
Nieco. Bo, jak pokazały kolejne tygodnie, igrzyska chyba nieco wybiły ją z równowagi. A może zrobiły to obciążenia, jakie miała narzucone przez kilka lat z rzędu?
W każdym razie – Iga po igrzyskach przegrała w półfinale turnieju w Cincinnati z Aryną Sabalenką, a potem w ćwiercfinale US Open z Jessicą Pegulą. Później wycofała się z turniejów w Azji… i wkrótce stało się jasne, że powodem był pozytywny wynik testu antydopingowego. Sprawę udało się załagodzić i udowodnić, że zanieczyszczony był lek, który zażywała. Jednak to też zostawiło ewidentnie ślad na tenisie Polki.
Do tego wszystkiego doszła zmiana trenera. Tomasz Wiktorowski – pracujący z nią od końcówki 2021 roku – został zastąpiony Wimem Fissette. Wybór ciekawy, choć w miarę oczywisty, bo Fissette słynął z tego, że lubi zawodniczki grające ofensywnie i mające wiele opcji, rozwinięte taktycznie, tak to nazwijmy. Wielu miało więc nadzieję, że pomoże pod tym względem i Polce. Optymizmem napawać mogło też to, że choć nie grała idealnie, to Iga wygrała trzy mecze podczas BJK Cup i nieźle spisywała się w deblu.
Polki co prawda turnieju nie wygrały, ale doszły do półfinału. A to też był sukces.
Niemniej – był to tylko lekki powiew optymizmu. Bo wszyscy zdawali sobie sprawę, że gra Igi po igrzyskach nie była idealna, że nawarstwiły się problemy, że doszło do wielkiej zmiany w sztabie. Pozostało więc czekać, czy to wszystko objawi się dalszą częścią kryzysu, czy może nowym początkiem, który – tak jak na starcie współpracy z Wiktorowskim – da sukcesy.
Australian Open dało nadzieję, że wyjdzie to drugie. Ale potem przekonaliśmy się, że jednak kryzys. Sezon Igi podzieliliśmy więc na bloki – mniej więcej tak, jak dzieli się go „tenisowo”, może z jednym wyjątkiem. Australia, Bliski Wschód, mączka, trawa – sami wiecie, jak to działa. Każdy z tych bloków dostanie swoją ocenę. A potem postaramy się to wszystko zsumować.
Zacznijmy więc. Od Australii, naturalnie.
Dobre początki na końcu świata
Z perspektywy czasu wiemy, że może podeszliśmy zbyt optymistycznie do tego, co Iga Świątek pokazywała w Australii. Z drugiej strony – był to start sezonu bardzo podobny do tego, co na początku współpracy z Tomaszem Wiktorowskim. Wtedy były trzy wygrane w turnieju w Adelajdzie – gdzie finalnie lepsza okazała się Ash Barty – a potem półfinał Australian Open.
W tym roku, też z nowym trenerem, Iga zaczęła od czterech wygranych i jednej porażki w meczach United Cup. A potem był półfinał Australian Open.
Ten pierwszy turniej – reprezentacyjny, ale coraz bardziej poważany – początkowo optymistycznie nastawił nas do formy Igi. Polka świetnie otworzyła imprezę, wygrywając w dwóch setach z Karoliną Muchovą. Z drugiej strony Czeszka, jak to ona, miała niedługo wcześniej nieco przejść zdrowotnych. Więc był to wynik, którym jeszcze nie można było się zachwycać. Potem była wygrana z Malene Helgo z Norwegii, ale to była właściwie oczywistość. Optymizmem z pewnością napełniły nas kolejne mecze – trudne starcie z grającą życiowy tenis Katie Boulter oraz wygrana z Jeleną Rybakiną.
Boulter wygrała pierwszego seta po tie-breaku, ale w dwóch kolejnych Iga była w stanie – choć nie było lekko – przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Z Rybakiną to Polka była lepsza w tie-breaku, a drugiego seta wygrała z przełamaniem i był to mecz, w którym obie imponowały zagraniami. Stąd ten optymizm, stąd pozytywne nastawienie przed finałem przeciwko USA, gdzie jednak nasze dobre nastroje ukróciła Coco Gauff.
Amerykanka była bowiem od Igi wyraźnie lepsza. I wygrała zasłużenie – 6:4, 6:4.
Turnieje przed Australian Open mają jednak to do siebie, że często służą przetarciu, niekoniecznie są wskaźnikiem formy danych zawodniczek. Sprawdzianem dla Igi miał być więc turniej w Melbourne, a przy okazji – ten z Wielkich Szlemów, w którym sobie na ogół nie radziła. Od 2019 roku i debiutu (przeszła wtedy kwalifikacje), jej wyniki to: 2. runda, 4. runda, 4. runda, półfinał, 4. runda i 3. runda. A więc tylko raz była blisko gry o tytuł, poza tym odpadała stosunkowo szybko, wydawało się, że nie do końca leży jej nawierzchnia i rywalki grające mocno potrafią z tego skorzystać.
Ale w tym roku wyrównała w Australii życiówkę. Był to zresztą dziwny turniej. Z jednej strony Polka ewidentnie nie grała tam najlepszego tenisa. Z drugiej – w pięciu meczach na drodze do półfinału straciła tylko 14 gemów. Średnio 1,4 gema na seta. To był rewelacyjny wynik, naprawdę. I dowód na to, że Iga nawet nie będąc w szczytowej formie, swoje potrafi. Przy okazji dostaliśmy też kilka sygnałów, że próbuje wprowadzać to, o czym mówił Wim Fissette – grała agresywniej, przejmowała inicjatywę, ciekawie funkcjonował też momentami jej serwis.
A potem przyszedł mecz z Madison Keys, który – tak się dziś wydaje – nieco Igę złamał. Obie dały prawdziwe show, świetne spotkanie, choć pierwsze dwa sety falowały. Trzeci był jednak tenisową ucztą i… niestety wygraną przez Madison. Amerykanka grała jednak turniej życia, pierwszy raz w karierze została mistrzynią wielkoszlemową i to po ograniu rankingowej „2” (Iga) oraz „1” (Aryna Sabalenka) w dwóch kolejnych meczach.
Ostatecznie trudno więc było mieć pretensje do Igi. Nawet jeśli ta zmarnowała kilka piłek, które powinna była wygrać, nawet jeśli mogła tam triumfować, to zagrała naprawdę dobry turniej i przegrała z tenisistką zaliczającą swój absolutny szczyt.
Jaka więc ocena za tę pierwszą część sezonu? 4 z plusem, w szkolnej skali, wydaje się tu adekwatna. Bilans meczów to 9-2. Porażka z Keys była minimalna. Na minus wpływa właściwie tylko starcie z Gauff i falująca momentami gra. Poza tym jednak: to był całkiem udany początek współpracy Igi z nowym trenerem.
A potem zaczęły się problemy.
Korty twarde, więc upadki bolesne
Sezon gry na kortach twardych – ten zimowo-wiosenny – nie kończy się jednak wraz z Australian Open. Turniej w Melbourne to właściwie pierwsza jego faza, ale że najbardziej znacząca – no to wypadało ująć ją odrębnie. Po australijskich zmaganiach najlepsze zawodniczki jadą jednak na Bliski Wschód – do Dubaju i Dohy – a następnie wyruszają za Atlantyk, żeby grać w turniejach w Indian Wells i Miami.
Iga niemal wszystkie te imprezy wspominać może miło. Nigdy w karierze nie wygrała co prawda w Dubaju (choć była tam w finale), ale w Dosze triumfowała trzy razy z rzędu, w Indian Wells w roku 2022 i 2024, z kolei w Miami przed trzema laty.
Innymi słowy: w tych czterech turniejach fani mają prawo oczekiwać po niej dobrych rezultatów. Ona sama też z pewnością takich od siebie chciała – tym bardziej, że miała sporo punktów do obrony. I ta obrona się nie udała.
Stanęło bowiem na dwóch ćwierćfinałach i dwóch półfinałach. Niby nie były to złe wyniki, ale jak na Igę – poniżej oczekiwań.
Paradoksalnie Polka wygrała jedyne dwa spotkania z zawodniczkami z TOP 10, jakie wówczas rozegrała. Równocześnie jednak to statystyka, która świadczy na jej niekorzyść – znaczy, że finalnie odpadała z tenisistkami notowanymi niżej. Jednak takie przypadki trzeba rozpatrywać pod kątem konkretnych spotkań. Polka dwie z tych porażek zanotowała bowiem z fenomenalną i nakręconą wówczas Mirrą Andriejewą. Rosyjska nastolatka – od kilku lat uważana za ogromny talent – zaliczała wtedy najlepsze tygodnie w karierze. Tak dobre, że poza Igą na listę pokonanych wpisała też Jelenę Rybakinę (dwukrotnie) czy Arynę Sabalenkę.
CZYTAJ TEŻ: MIRRA ANDRIEJEWA. MŁODA MISTRZYNI PODBIJA TENISOWE KORTY
Inna porażka to przegrana z Jeleną Ostapenko, której styl Idze nigdy nie leżał, nie leży i pewnie leżeć nie będzie. Łotyszka ma w dodatku w głowie jakąś przekładnię, którą przestawia, gdy przychodzi jej grać z Polką – normalnie jej forma faluje, często gra mecze pokraczne, słabe. Z Igą nie zdarzyło jej się to ani razu na sześć prób – zawsze prezentowała się świetnie. Więc i tę przegraną dało się zrozumieć.
Ale mecz z Alexandrą Ealą w Miami – owszem, Ealą grającą turniej życia – to już było coś niewytłumaczalnego. Pod kilkoma względami.
Choć z drugiej strony… może to było właśnie spotkanie, które ostatecznie przekonało nas, że Iga ma problemy? W tamtym meczu Polka popełniła 57 niewymuszonych błędów! Nic jej się nie układało tak, jak powinno – żadna piłka na rakiecie nie leżała w sposób, w jaki Iga by tego chciała. Gdyby grała z rywalką mocniejszą, przegrałaby boleśnie. Z Ealą ugrała nieco gemów, ale i tak ostatecznie odpadła z turnieju. Bo inaczej być nie mogło – nie w takiej dyspozycji.
Ten schemat się zresztą powtarzał. W meczach z Andriejewą czy Ostapenko Iga też nie zachwycała, nie mogła odnaleźć rytmu, brakowało jej powtarzalności i spokoju. Znaczące było tu starcie w Indian Wells. Polka przegrała tam pierwszego seta po tie-breaku, w którym nagle ogromnie spuściła z tonu. W drugim wygrała w wielkim stylu – 6:1, a młoda Rosjanka wydawała się rozdrażniona, zdenerwowana.
I co? I to Andriejewa okazała się bardziej skupiona na celu, a Iga znów się rozregulowała. W trzeciej partii ugrała trzy gemy i przegrała cały ten mecz. Fakt, Mirra wygrała potem turniej, była w formie. Ale Iga po drugim secie nie powinna pozwolić jej się „uwolnić”. A kilkoma błędami właściwie sama oddała jej mecz.
Gołymi oczami można było dostrzec wtedy, że coś jest u Świątek nie tak. Nie tylko pod względem czysto tenisowym, ale i mentalnym. Jaka więc ocena za ten okres? Cóż, Iga przegrała wszystkie cztery turnieje i były to porażki bolesne… ale mimo wszystko dochodziła do dalszych faz turniejów, w tym była regularna. Niech więc będzie trója.
Zburzone mury. Królestwo się rozpada
Po kortach twardych zawsze pora na mączkę. I tu musimy być surowi. Korty ziemne to w końcu królestwo Igi, tam od zawsze grała najlepiej. W 2022 roku wygrała na nich wszystkie mecze (nie licząc turnieju w Warszawie, już po Wimbledonie), z kolei w 2024 nie powiodło jej się tylko w Stuttgarcie, ale triumfowała w Rzymie i Madrycie, w obu przypadkach pokonując Arynę Sabalenkę.
Do tego trzy razy z rzędu – a cztery w ogóle – była najlepsza w Roland Garros. Aczkolwiek na razie zostawmy ten turniej i skupmy się na tym, co było przed nim.
Gdy Iga wchodziła na mączkę w tym roku, żyliśmy nadziejami. Po Miami, a przed Stuttgartem miała bowiem chwilę na odpoczynek i treningi. Do tego gdzie, jak nie na kortach ziemnych, miała odzyskać i radość z gry, i spokój, i w końcu zacząć wygrywać? To było proste, ale jak najbardziej zasadne pytanie. Już rok 2023 pokazał nam, że nawet jeśli Iga ma problemy wcześniej, to odżywa na mączce, a szczególnie – Roland Garros. Sprawa była więc prosta: liczyliśmy na wygrane.
Ale Stuttgart to Jelena Ostapenko w drugim meczu. I kolejna porażka. No ale dobrze, Łotyszka to Łotyszka, ma patent na Igę. Kluczem miały być dwa tysięczniki – Madryt (który Świątek podbiła rok wcześniej po raz pierwszy) i Rzym (gdzie zawsze jest faworytką). One miały nam powiedzieć wszystko o dyspozycji Polki.
I powiedziały. Brutalnie.
W Madrycie do pewnego momentu wydawało się, że Iga odżywa. Mecz z Alexandrą Ealą – przez wspomnienie Miami – był nerwowy, ale jednak wygrany w trzech setach. Lindę Noskovą, która potrafiła uprzykrzyć jej życie w przeszłości, ograła w dwóch. Grającą w tamtym momencie sezonu dobry tenis Dianę Sznajder – w trzech. Podobnie Madison Keys, choć spotkanie z Amerykanką rozpoczęła od seta przegranego… do zera!
Paradoksalnie to napawało optymizmem, bo pokazywało, że Iga ma to, czego brakowało jej wcześniej – umiejętność odnalezienia formy w trakcie spotkania. Z Keys się podniosła. Z Ealą też przegrała pierwszego seta. Ze Sznajder nie podłamało jej przegrane po tie-breaku starcie. Pojawiły się więc małe, ale optymistyczne sygnały, że coś się rusza. A potem przyszedł mecz z Coco Gauff, gdzie na korcie ruszała się tylko Amerykanka.
Gauff wygrała 6:1, 6:1, choć gdyby nie oddała Idze ani gema, to też byłby to wynik do zaakceptowania. Naprawdę, to był jeden z najgorszych meczów Świątek w karierze, o ile nie najgorszy. Ani trochę nie łapała się na grę, po prostu nie była w dyspozycji, która pozwoliłaby jej walczyć z Coco. I to od samego początku. Momentami wyglądało to tak, jakby wyszła na kort przekonana, że przegra i sama sobie tę porażkę wywróżyła.
I cóż – wcześniejsze niezłe mecze zostały całkowicie wymazane. Ta przegrana – mimo że przecież Iga znów doszła do półfinału! – zmieniała wszystko. Tym bardziej, że nie udało się o niej zapomnieć za sprawą turnieju w Rzymie. Tam, na kortach, które naprawdę lubi, Polka przegrała już w swoim drugim meczu. Z Danielle Collins, a więc zawodniczką grającą mocno, owszem, ale zaliczającą słabszy sezon. Tymczasem w starciu ze Świątek – za sprawą słabej dyspozycji Polki – Danielle wyglądała, jakby cofnęła się do roku 2022, gdy wchodziła do finału Australian Open.
Znów więc fatalna gra. Znów dużo błędów. Znów złe nastawienie. O tym wszystkim mówiła zresztą sama. – Skupiłam się na błędach i to jest mój błąd, że niektóre rzeczy robię źle. Skupiona jestem na złych rzeczach z mojej strony i postaram się to zmienić. Usłyszałam od zespołu trochę pomysłów, więc postaram się to zrobić w najbliższych tygodniach – stwierdziła na konferencji po meczu.
I ta zmiana w sumie się udała. Ale za okres „mączkowy” przed Roland Garros należna ocena to dwója. I to naciągana.
Abdykacja
Umyślnie oddzieliliśmy French Open od reszty mączki. Bo to turniej dla Igi wyjątkowy, jej królestwo. Jeśli więc miała podnieść się na kortach ziemnych w ogóle – to tam w szczególności. Owszem, sama przyznawała, że nie ma wielkich oczekiwań… i my w tym momencie też ich nie mieliśmy. Mało kto raczej myślał o Idze triumfującej po raz piąty w Paryżu. Bardziej zależało nam na tym, by zobaczyć Polkę grającą dobry tenis i zadowoloną z tego, co pokazuje na korcie.
I to po części się udało.
Przez pięć pierwszych meczów turnieju Iga przeszła bowiem w naprawdę dobrym stylu. No, z jednym wyjątkiem – pierwszego seta starcia z Jeleną Rybakiną przegrała 1:6. Ale potem odzyskała rezon i zagrała znakomity tenis. Serio, to było najlepsze, co Polka pokazała od Australian Open i wypadało docenić, że potrafiła w newralgicznym momencie tę grę odszukać. Podobnie znakomicie prezentowała się na korcie w ćwierćfinale przeciwko Elinie Switolinie. Z Ukrainką obie zagrały genialne spotkanie, stojące na najwyższym poziomie.
A co istotne – Iga potrzebowała w nim tylko dwóch setów. Mimo że Switolina wspięła się na wyżyny swojej gry, nie urwała Polce choćby partii. To robiło wrażenie.
Wrażenie robiły też dwa pierwsze sety półfinału. Z perspektywy czasu wręcz trudno oprzeć się myślom, że Iga powinna była ten mecz wygrać i to w dwóch partiach. W pierwszej zdawała się mieć Arynę Sabalenkę na widelcu, ale Białorusinka ze sztućca zeskoczyła, po czym wygrała tie-breaka, do jednego.
I tu się na moment zatrzymajmy – nie sposób bowiem nie dostrzec, że Iga miała w tym sezonie problem z tymi decydującymi rozgrywkami. Dodając ten z meczu z Aryną, w tamtym momencie roku jej bilans w nich wynosił 3-6. Nie sposób było nie powiązać tego z jej ogólnym spadkiem formy – po prostu wyglądało na to, że gdy przychodziły do gry na żyletki, gdzie każda piłka się liczy, to kolejne punkty dość łatwo potrafiły Idze uciekać, bo brakowało jej regularności.
Z Sabalenką też tak było. I to chyba zaważyło na tym, jak ten mecz się skończył. Drugiego seta bowiem Iga wygrała i była w nim wielka. Ale trzecia partia była już absolutnie jednostronna i po raz pierwszy w karierze Polka przegrała wtedy decydującego seta do zera. Niestety – nie po raz ostatni. Choć do tego jeszcze przejdziemy.
W każdym razie – po raz trzeci na siedem prób nie triumfowała na paryskich kortach. Po raz pierwszy przegrała w półfinale. I po trzech triumfach z rzędu, musiała zejść z tronu, na którym ostatecznie rozsiadła się Coco Gauff, bo to Amerykanka okazała się lepsza w finale. Z kolei Polce na Roland Garros dajemy trójkę, ale z plusem. Bo mimo porażki, był to po prostu dobry turniej.
Iga Świątek i podbój nieznanych terenów
Iga mogła w tej sytuacji wziąć oddech, dać sobie odpocząć, potrenować nieco przed trawą i pojechać tam bez presji. A to stosunkowo nowa sytuacja – ostatni raz mogła ją czuć w 2021 roku. Potem zawsze jechała na trawiaste korty jako mistrzyni Roland Garros i ze sporymi obciążeniami z pierwszej części sezonu. Teraz było inaczej. Ale wiadomo – oczekiwania naturalnie się zmniejszyły. Znów właściwie jedynym mogła być „dobra gra”.
Wyszło jednak, że to właśnie trawa zapewniła nam renesans Polki.
Już po Roland Garros – mimo porażki z Sabalenką – na stronie pisaliśmy, że „Iga Świątek postawiła fundamenty i trzeba budować dalej”. No i tę dalsza część budowy faktycznie nastąpiła. Najpierw w Bad Homburg, gdzie Iga doszła do finału. Przegrała tam co prawda z Jessicą Pegula, ale to pierwszy moment tego sezonu, gdy mogła poczuć dumę. Nigdy wcześniej nie była w finale turnieju na trawie – jakiejkolwiek rangi. To było coś nowego, nieco ekscytującego. Fakt, od roku nie wygrała żadnej imprezy, porażka w finale mogła zaboleć.
Ale z drugiej strony – mało kto się tego finału w ogóle spodziewał. Więc sukces. Mały, ale sukces. A potem przyszedł Wimbledon.
Miała Iga trochę szczęścia, jasne. Na swojej drodze nie spotkała tenisistki z TOP 10. Ale to nie jej wina, że te się wykruszyły. A poza tym szczęściu trzeba umieć pomóc. I Iga to zrobiła. Poza meczem drugiej rundy z Caty McNally – gdy przegrała pierwszego seta – szła przez turniej w znakomitym stylu. Wyzwaniem miały być jednak dla niej dwa ostatnie mecze – z Belindą Bencić i (jak się okazało) Amandą Anisimovą, która wyeliminowała Arynę Sabalenkę.
A czy były wyzwaniem? Nie no, gdzie tam. Świątek łącznie straciła w nich… dwa gemy. Trzy z czterech setów wygrała na sucho, do zera. W finale obie partie skończyły się takim wynikiem i był to dopiero trzeci taki przypadek w historii kobiecego tenisa. To nie była wygrana, to była deklasacja, demolka, miazga i jeszcze kilka podobnych słów. Mecz-statement, że Iga jeszcze żyje. A przy okazji podbój nowego terytorium. Podbój sensacyjny, bo wcześniej na trawie nie grała najlepiej.
Triumfowała ona, triumfował Wim Fissette, który już przed sezonem mówił, że wierzy w możliwości Polki na trawie. I wyszło, że miał rację.
A więc i dla niego, i dla polskiej tenisistki za ten okres – gry na trawie – należy się piątka. Z plusem.
Za Oceanem mieszane nastroje
Przedostatnia faza sezonu to tradycyjnie jeszcze jeden wylot do Ameryki Północnej. Turnieje w Kanadzie, Cincinnati i US Open sprawiają zresztą, że to faza niezwykle istotna. Wiele można tam ugrać, a w razie gorszej formy – sporo stracić. Iga zresztą coś o tym wiedziała – o ile wygrała US Open (w 2022 roku), o tyle nigdy nie udało jej się triumfować w poprzedzających je turniejach. A niewiele zostało jej już takich imprez, w których w swojej karierze nie wygrywała.
Choć po tym sezonie w jednym przypadku to już nieprawda.
Zaczęło się jednak od turnieju w Montrealu i tam nie było najlepiej. Iga wygrała dwa mecze, po czym zastopowała ją naprawdę dobrze grająca Clara Tauson. Tyle że do tej dyspozycji Dunki należy dodać słabszą formę naszej zawodniczki, co poskutkowało przegraną w dwóch setach już w 1/8 finału. Na szczęście przy dużym natężeniu imprez szybko dostaje się szansę na to, by się zrehabilitować.
Iga poleciała więc do Cincinnati i dokładnie to zrobiła. Amerykański turniej był dla niej znakomity. Może nie grała na sto procent możliwości, ale pokonywała po kolei każdą rywalkę. Anastasija Potapowa, Marta Kostiuk (tu akurat był walkower), Sorana Cirstea, Anna Kalinska, Jelena Rybakina i Jasmine Paolini – żadna nie była w stanie sobie z Polką poradzić. Ba, żadna nie urwała jej choćby seta. To był świetny prognostyk przed imprezą w Nowym Jorku.
Tyle że na prognozach się skończyło.
Na US Open forma Igi falowała. Już w drugiej rundzie miała niespodziewanie duże problemy z 66. w rankingu światowym Suzan Lamens. Później co prawda pokonała dwie Rosjanki – Annę Kalinską i Jekatierinę Aleksandrową – ale jej udział w ostatnim w tym roku Wielkim Szlemie skończył się na etapie ćwierćfinału. Rewanż wzięła wtedy na niej Amanda Anisimova, która tym razem była wyraźnie od Igi lepsza, a Polce brakowało inicjatywy i formy, by na poważnie w tym meczu zaistnieć.
Po raz trzeci z rzędu nie zdołała więc nawiązać do sukcesu z 2022 roku. Po powrocie ze Stanów Polka przeszła jednak badania, które potwierdziły, że w Nowym Jorku grała ze zmianami przeciążeniowymi w stopie, które nie ułatwiały jej życia. Sama przyznawała, że wobec tej sytuacji jest dumna ze swojego wyniku, a my musimy wziąć to pod uwagę i choć nieco złagodzić naszą ocenę tego okresu w wykonaniu Igi.
A więc podobnie jak przy okazji Australian Open – niech będzie czwórka z plusem. Iga wygrała w końcu turniej, w którym wcześniej nie triumfowała. I choć w dwóch pozostałych w tym okresie jej się nie powiodło, to uzupełnienie gabloty i podbój nowych imprez zawsze warto docenić. Więc doceniajmy.
Finisz. Mały sukces, spore wpadki
Co nam zostało? Turnieje w Azji – te na Dalekim Wschodzie, no i WTA Finals w Arabii Saudyjskiej. Mamy to wszystko na świeżo, przypomnijmy więc krótko to, co działo się w ostatnich tygodniach.
Cały ten okres zaczął się zresztą miło, bo Świątek wygrała turniej rangi WTA 500 w Seulu i był to jej trzeci sukces w tym roku. W jej skali stosunkowo mały, ale jednak – biorąc pod uwagę to, jak wyglądała jej forma do Wimbledonu – trzy puchary w „kryzysowym” sezonie to już był dobry wynik. Biorąc jednak pod uwagę, że do końca sezonu zostawały trzy turnieje, liczyliśmy, że na tym się nie skończy.
Ale się skończyło.
Chińskie imprezy Polce kompletnie nie wyszły. W Pekinie odpadła z Emmą Navarro w 1/8 finału, przegrywając ostatniego, decydującego seta do zera. W Wuhan w tej samej fazie turnieju ograła ją Jasmine Paolini, oddając Świątek ledwie trzy gemy. W obu przypadkach mieliśmy do czynienia z deklasacją. Na różne sposoby, ale jednak były to dwie odrębne deklasacje. A Iga, której rzadko zdarzało się wcześniej przegrywać w taki sposób, teraz musiała się godzić z tym, że to nie pierwsze takie mecze w sezonie.
WTA Finals też nie poprawiło nastrojów. Owszem, w pierwszym meczu Świątek wygrała z Madison Keys, ale potem rozmontowały ją najpierw Jelena Rybakina (przegrała pierwszego seta, a w dwóch kolejnych oddała Idze tylko gema!), a potem Amanda Anisimova (też odrobiła straty po porażce w pierwszej partii). I skończyło się tak, że Polka pożegnała się z tą imprezą już po fazie grupowej.
W międzyczasie sporo mówiła o tym, że być może w przyszłym sezonie będzie musiała mniej grać, odpuścić niektóre turnieje, dobrać obciążenia tak, by pasowały jej, a niekoniecznie WTA, która karze zawodniczki za opuszczanie niektórych imprez. Świątek wypracowała sobie jednak taki status, że odpuścić może, bo walczy nie o ranking i punkty, a o trofea. W tym sezonie do gabloty dołożyła trzy, w przyszłym zapewne chciałaby więcej, a jej celownik będzie ustawiony na co najmniej trzy ze Szlemów.
Australian Open, bo jeszcze go nie wygrała. Roland Garros, bo tam zawsze ma największą szansę. No i Wimbledon, bo tam ma tytuł do obrony.
Innymi słowy: będzie to sezon pełen wyzwań. Ale na razie zostańmy jeszcze przy tegorocznej rywalizacji i oceńmy ten ostatni, azjatycki okres w wykonaniu Igi. Co więc należy się Polce? Dwója z plusem. Owszem, wygrała turniej w Seulu, ale w trzech pozostałych radziła sobie kiepsko, a styl był zbyt kiepski, z kolei rozmiary porażek zbyt duże, by je zignorować.
Podsumujmy więc:
- Australian Open – 4,5.
- Korty twarde po AO – 3.
- Mączka przed RG – 2.
- Roland Garros – 3,5.
- Trawa, w tym Wimbledon – 5,5.
- US Open Series – 4,5.
- Turnieje w Azji – 2,5.
Jaka średnia z tego wychodzi? 3,65 – w zaokrągleniu 3,5, czyli trója z plusem. Ale że sukces na Wimbledonie trzeba uznać za najważniejsze, co Iga osiągnęła w tym sezonie, a do tego doszedł jeszcze turniej w Cincinnati, gdzie też nigdy wcześniej nie królowała. Innymi słowy – gdybyśmy faktycznie wcielili się w nauczycieli, a ona przyszła do nas z prośbą o to, żeby wyciągnąć tę ocenę na czwórkę, bo brakuje jej do paska, to cóż – zrobilibyśmy to. Mimo tego, że długimi momentami grała w tym sezonie słabo.
Iga po raz kolejny zapisała się bowiem w historii tenisa, a do tego po prostu zasłużyła na pewien kredyt zaufania. I oby w przyszłym sezonie to udowodniła.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix