Reklama

„Pod koniec się trzęsłam”. Agnieszka Radwańska i triumf w WTA Finals

Sebastian Warzecha

01 listopada 2025, 14:12 • 18 min czytania 1 komentarz

Gdyby nie pojawiła się Iga Świątek, zapewne do dziś byłby to największy singlowy sukces polskiego tenisa w erze open. Owszem, Agnieszka Radwańska była też w finale Wimbledonu, ale to trzy lata później – w Singapurze – wygrała najważniejszy turniej w karierze. Wygrała, mimo że przez wiele miesięcy grała słabo, a po dwóch meczach kończącego rok turnieju potrzebowała cudu, by w ogóle wystąpić w półfinale. Cud nadszedł, a ona zagrała potem genialne spotkania. I została mistrzynią WTA Finals. Po trzech latach dominacji Sereny Williams przyszła pora na Polkę.

„Pod koniec się trzęsłam”. Agnieszka Radwańska i triumf w WTA Finals

Agnieszka Radwańska i WTA Finals 2015. Sukces wbrew wszystkiemu

W myślach już pakowała walizkę. Tak Agnieszka Radwańska wspominała tamte chwile. Była gotowa do odlotu z Singapuru, mentalnie nastawiona na wakacje. Nie spodziewała się, by jej los miał się nagle odmienić, nic na to nie wskazywało. A finalnie wyszło tak, że następnego dnia znów pojawiła się na korcie. I jeszcze kolejnego.

Reklama

To był sukces, którego nie miało prawa być. Żadna tenisistka nie triumfowała wcześniej w WTA Finals po przegraniu dwóch meczów. Owszem, kilka wychodziło do półfinału – dwie doszły nawet do meczu o tytuł – ale tam dopadała je ostatecznie kiepska forma albo rywalki po prostu okazywały się lepsze. I wszystkie przekonywały się, że nie są w dyspozycji, która pozwoliłaby marzyć o tytule.

U Agnieszki było inaczej.

A to wszystko przecież po sezonie, w którym długo sobie nie radziła. Sezonie rozczarowań, który odmienić udało się dopiero w jego ostatnich miesiącach. Nie wygrała WTA Finals trzy lata wcześniej, po finale Wimbledonu. Nie w 2013 roku, gdy przez cały sezon grała równo i zaliczyła – co nie zdarzyło jej się nigdy wcześniej ani później – trzy ćwierćfinały Wielkich Szlemów. Nie, to wszystko miało miejsce w sezonie 2015, który co prawda rozpoczął się od małego sukcesu, ale potem nic Polce na korcie nie wychodziło.

Aż zaczęła wygrywać. I ostatecznie nie przestała do końca, czyli 1 listopada, dokładnie 10 lat temu. Jak Radwańskiej udało się osiągnąć ten największy sukces w karierze?

„To był dziwny sezon”

Wiemy to z perspektywy czasu – im dalej w jej karierę, tym więcej drobnych urazów, przeszkadzających w meczach i treningach miała Agnieszka Radwańska. Dlatego zresztą skończyła karierę szybko – pod koniec 2018 roku, gdy miała na karku tylko 29 lat. I dlatego nie próbowała do tenisa wrócić z emerytury. Wyczerpanie jej organizmu po prostu było zbyt duże. Przez lata dostawaliśmy tego drobne zapowiedzi.

Możliwe, że rok 2015 był pierwszym, w którym te wszystkie problemy okazały się poważniejszymi. A przynajmniej tak to wyglądało.

– Czuła się słabo fizycznie, wstawała niewyspana, była cały czas zmęczona. Dostrzegliśmy z Tomkiem Wiktorowskim objawy ogólnego przetrenowania i szukaliśmy usilnie różnych rozwiązań, konsultacji, przyglądaliśmy się wynikom badań krwi – wspominał doktor Krzysztof Guzowski, przez lata współpracujący z Radwańską, w książce „Królowe polskiego tenisa”. Wspomniane badania jednak nic nie wykazały.

A zdawało się, że wręcz powinny. Sama Radwańska przyznawała potem – w autobiograficznym wywiadzie-rzece „Jestem Isia” – że wręcz oczekiwała wykrycia jakiejś choroby. Bo to, jak się czuła, sugerowało, że coś w jej organizmie się dzieje, po prostu.

– To był dziwny sezon, zupełne przeciwieństwo poprzedniego. W 2014 – od sierpnia i zdobycia tytułu w Montrealu aż do końca roku – nie mogłam wygrać więcej niż dwóch meczów z rzędu. Z kolei 2015 zaczął się słabo. Wtedy dopadło mnie znużenie i przemęczenie tenisem. Przez całą zimę i wiosnę poza kortem czułam się znakomicie, ale kiedy wychodziłam na trening albo mecz, już w piątej minucie gry miałam wrażenie, że jestem na korcie od pięciu godzin. Zrobiłam badania, bo bałam się, że może przyplątała się jakaś mononukleoza albo coś podobnego, a tu poza czarnymi worami pod oczami dosłownie nic. Wyniki nie były rewelacyjne, ale też żadnych powodów do paniki.

Faktycznie, już końcówka roku 2014 była w wykonaniu Polki słaba. Wcześniejsze miesiące jednak na tyle dobre, że i wtedy zagrała w WTA Finals. Zresztą po raz czwarty z rzędu. Nie był to jednak udany występ. Przegrała wszystkie mecze, seta urwała tylko Marii Szarapowej, za to Petra Kvitova i Caroline Wozniacki okazały się bezlitosne. Biorąc pod uwagę ten turniej i słabe wyniki z poprzednich miesięcy, Agnieszka stwierdziła, że potrzeba zmian. Nie planowała jednak rewolucji w sztabie – nikogo nie zwolniła.

Dołączyła za to prawdziwą legendę w osobie Martiny Navratilovej, jednej z najlepszych tenisistek w dziejach. Plan był taki, by Czeszka udoskonaliła ofensywną grę Radwańskiej, nauczyła ją dociskać rywalki, ryzykować. Gdyby się udało, Agnieszka mogłaby skracać wymiany, nieco przyspieszać grę, a przez to – być może – oszczędzić swoje ciało. Początkowo wydawało się, że Navratilova faktycznie ożywiła grę Polki.

Bo już niedługo po jej pojawieniu się w sztabie Agnieszka – razem z Jerzym Janowiczem – wygrali Puchar Hopmana. Rozgrywki towarzyskie, owszem, ale całkiem prestiżowe. Polka pokonała wtedy nawet Serenę Williams i to jedyny taki przypadek w jej karierze… tyle że ze względu na towarzyski charakter turnieju nie liczy się do oficjalnych statystyk. Ale warto o nim pamiętać, bo Serena w tamtym meczu nie odpuszczała. Radwańska po prostu była lepsza.

Zapowiedź czegoś wielkiego? Kolejnego znakomitego sezonu?

Niestety nie. Po Hopmanie była równia pochyła. W Sydney porażka w drugiej rundzie z Garbine Muguruzą. Na Australian Open lepsza okazała się Venus Williams w czwartym meczu. Potem przyszły dwie porażki w meczach z Rosjankami w Pucharze Federacji i seria słabych występów – w Dubaju, Dausze, Indian Wells i Miami. Nastroju nie poprawiał przesadnie półfinał w Katowicach, bo tam Agnieszka miała wygrać, wszyscy na to liczyli. A znów – bo była to trzecia edycja tego turnieju – się nie udało.

Poszukiwania trwały. Bez skutku

Czary goryczy dopełniła porażka – 1:6, 1:6! – z Timeą Bacsinszky w meczu Polska – Szwajcaria w Pucharze Federacji. Polki ostatecznie przegrały i wypadły z Grupy Światowej. Na łamach „Przeglądu Sportowego” ostro o Tomaszu Wiktorowskim – trenerze Radwańskiej, który zastąpił go w tej roli – wypowiedział się Robert Radwański, ojciec Agnieszki, którego relacje z córką przez lata były skomplikowane.

– Jeśli tylko pan Wiktorowski ma choć trochę honoru, powinien zrezygnować z funkcji trenera nie tylko w reprezentacji Polski, ale i jako szkoleniowca mojej córki. Prawdopodobnie pan Wiktorowski tego nie zrobi, bo to byłoby po mojej myśli. Do tego są jeszcze kwestie finansowe: może jeździć po całym świecie, dobrze sobie żyć z Agnieszki. W sporcie zawodowym najważniejsze są wyniki, a tych dobrych córka obecnie nie ma. Dlatego w pierwszej kolejności powinien być za to rozliczony trener. Nie może być już dłużej tego towarzystwa wzajemnej adoracji, jeśli zależy jej na wynikach.

Wiktorowski nie podał się do dymisji, Agnieszka też nie planowała go zwalniać. Nawet gdy – w maju – po raz pierwszy od lat wypadła z TOP 10 rankingu WTA. W jej sztabie doszło jednak do zmiany, bo… szybko z pracy z Polką zrezygnowała Navratilova. Zresztą obie strony widziały chyba, że to nie wypali. Martina miała wiele obowiązków, często nie mogła jechać z Agnieszką na turnieje. To ona sama przyznała finalnie, że to nie ma sensu, po kilku rozmowach powiedziała o tym Wiktorowskiemu.

Obie strony grzecznie więc sobie podziękowały. Navratilova wróciła do swoich spraw, a Agnieszka walczyła o to, by jej sezon nie okazał się stracony.

Długo jednak tę walkę przegrywała. Tak jak i kolejne mecze. Punktem kulminacyjnym tej kiepskiej dyspozycji był występ Polki na Roland Garros. Oczywiście, to nie był „jej” turniej i cudów – zwłaszcza w kiepskiej formie – tam po niej nie oczekiwano. Ale nikt nie przewidział porażki już w pierwszej rundzie, z 83. w światowym rankingu Anniką Beck. W dodatku po przegraniu trzeciego, decydującego seta 1:6.

To był pierwszy raz od Australian Open 2009, gdy Agnieszka odpadła w I rundzie turnieju wielkoszlemowego. Przy okazji służył za podsumowanie fatalnej pierwszej części 2015 roku. Mało się tam Polce układało. Jej bilans meczów wynosił na tamten moment 15-13. Że był pozytywny, zawdzięczała właściwie tylko turniejowi w Katowicach, gdzie wygrała trzy mecze z zawodniczkami z miejsc 85., 92. i 112. w rankingu WTA.

W skrócie: było źle. Naprawdę źle. Ale tliła się w tym wszystkim nadal mała iskierka nadziei.

Odwrócenie trendu

– Po jakimś czasie zaczęłam dużo lepiej grać na treningach, natomiast na mecze w ogóle to się nie przekładało. To nadal dla mnie niewytłumaczalne, bo niczego nie zmieniałam, cały czas trenowałam tak samo, ale w Eastbourne, czyli tuż przed Wimbledonem, obudziłam się w hotelu i poczułam, jakby wszystko ręką odjął, jakby ktoś mnie odczarował. Finał Eastbourne, znów półfinał Wimbledonu i już dalej poszło – wspominała Radwańska w „Jestem Isia”.

Wspomniana iskierka? Wejście na trawę, ukochaną przez Polkę. To tam grała w finale wielkoszlemowym trzy lata wcześniej, a rok później była w półfinale. Na trawie jej szeroki repertuar zagrań dawał znakomite rezultaty. Innymi słowy: gdyby nie poszło jej i na tej nawierzchni, oznaczałoby to, że kryzys jest absolutnie poważny, że potrzeba rewolucji, o którą – częściowo zapewne przez dawne urazy – wnioskował już kilka miesięcy wcześniej Robert Radwański.

Ale trawa jednak zrobiła swoje.

Nie zaczęło się co prawda od Eastbourne, który to turniej wspomniała sama Polka, bo najpierw pojechała do Nottingham. Tam nastroje były mieszane. Doszła co prawda do półfinału, ale Monica Niculescu – 61. rakieta świata – pokonała ją w trzech setach, w dodatku w ostatnim do zera. Stąd Agnieszka pewnie o tym turnieju zapomniała. Eastbourne przyniosło jednak pewne przełamanie, bo Polka wreszcie dotarła do finału. W nim lepsza była Belinda Bencić – finalny set zresztą znów potoczył się do zera – ale wpływ na to miały warunki.

– Zapamiętałam ten finał, bo halny był w Anglii taki, że urywało głowy i latały krzesła. Nie mogłam poradzić sobie z tym wiatrem, czego nie można było powiedzieć o Belindzie. Wykorzystywała go idealnie. Ja nie byłam w stanie dobić piłki do siatki. Jestem przekonana, że gdyby nie ten wiatr, to bym wtedy wygrała. A tak przez pogodę mecz strasznie mi uciekł – wspominała Polka.

Eastbourne i tak było rzadkim momentem uśmiechu w tamtym sezonie. Kolejnym okazał się półfinał Wimbledonu. Polka pokonała po drodze kilka niezłych rywalek – w tym Jelenę Janković i Madison Keys – a przegrała dopiero z Garbine Muguruzą, która wybitnie jej nie „leżała”. Ale to też był dobry mecz: trzysetowy, zacięty, pełen walki i niezłych wymian. Radwańską wreszcie oglądało się z przyjemnością, a i ona sama zdawała się tę przyjemność na korcie czuć.

To była miła odmiana. Choć chwilowa.

Wyjazd za Ocean nie okazał się bowiem owocny. W Stanford Agnieszka przegrała w drugim meczu (z Angelique Kerber), w Toronto w trzecim (z Simoną Halep), w Cincinnati na otwarcie (z Anną Karoliną Schmiedlovą), a w New Haven znów w trzecim (z Petrą Kvitovą). Na US Open nie było lepiej – jeszcze raz finalnym okazało się dla niej trzecie spotkanie – z Madison Keys, która wzięła rewanż za Wimbledon. Radwańska zresztą nie miała w nim wiele do powiedzenia, przegrała gładko: 3:6, 2:6.

Wydawało się, że marzenia o kolejnym, już piątym występie w WTA Finals, trzeba będzie odłożyć na półkę. Ale potem przyszła Azja. A wraz z nią – odrodzenie Polki. Na Wschodzie zresztą zawsze grało jej się dobrze. I okazało się, że to właśnie wyjazd tam okazał się kluczowy.

Zaczęło się od Tokio, które przyniosło pierwszy od ponad roku turniejowy triumf. Satysfakcja tym większa, że w finale Agnieszka okazała się lepsza od Belindy Bencić. Wzięła rewanż za Eastbourne i to w znakomitym stylu, bo Szwajcarka była bezradna. Przegrała 2:6, 2:6 i momentami była absolutnie sfrustrowana tym, jak doskonale grała Polka. To był na tamten moment najlepszy mecz Agnieszki w sezonie. Wszystko jej wychodziło, czego by nie spróbowała i się nie dotknęła. Była po prostu nienaruszalna.

I nagle wróciła do gry o WTA Finals. Ale nic nie było jeszcze przesądzone. Trzeba było walczyć.

– Musiałam grać praktycznie co tydzień [żeby awansować do Finałów]. Kończyłam jeden turniej i już pędziłam na następny. Finał w Tokio był w niedzielę późnym wieczorem, a już w poniedziałek miałam mecz w Wuhanie. Co prawda dyrektor turnieju w Tokio zapewnia finalistkom prywatny samolot, ale i tak wszystko działo się bardzo szybko: koniec meczu, ceremonia dekoracji, kilka zdjęć, walizki pod pachy i jazda na lotnisko – mówiła Arturowi Rolakowi.

Z Tokio poleciała do wspomnianego Wuhanu, ale tam – ze względu na zmęczenie – odpadła od razu. Gdy jednak odpoczęła, to się odkuła. W Pekinie doszła do półfinału – znów lepsza okazała się Muguruza – z kolei w Tiencinie zaliczyła drugi w sezonie turniejowy triumf. I już było oczywiste, że zagra w WTA Finals. Zmęczona tym azjatyckim maratonem, owszem. Ale jednak zagra. I to było najważniejsze.

Potrzeba cudu

– Wraz z Tomkiem obserwowaliśmy z prawdziwą fascynacją, jak wróciła do ścisłej czołówki. W sporcie jest zwykle tak, że gdy zawodnik osiąga dobre wyniki, to wszystko wokół działa według niego poprawnie. Kiedy zaś zdarzają się gorsze rezultaty, automatycznie pojawiają się napięcia, nerwy, wątpliwości, co robimy źle, czy coś przeoczyliśmy. Mieliśmy tym większą satysfakcję, że Agnieszka pokazała, jak bardzo nam ufa. W jej teamie długo nie było żadnych zmian, co jest rzadkością w kobiecym tenisie – mówił po latach doktor Guzowski.

I faktycznie, to niecodzienna sytuacja. Kto wie, może Agnieszka osiągnęłaby więcej, gdyby ryzykowała. Ale akurat w tamtym sezonie okazało się, że brak zmian to było najlepsze możliwe wyjście z kryzysu.

A najlepsze było dopiero przed nią. Choć pierwsze spotkania tego nie zapowiadały.

Finały Agnieszka zaczęła od spotkania z Marią Szarapową. Z Rosjanką grała jak równa z równą, zaczęła od wygranego seta. Kolejne dwa jednak poszły na konto jej rywalki. Drugi mecz – z Flavią Pennettą, świeżo upieczoną mistrzynią US Open – miał podobny przebieg. Podobny, bo Radwańska nie ugrała ani jednej partii, choć… powinna. Prowadziła 5:4 z przełamaniem, serwowała na seta. Ale podanie straciła, a potem przegrała do pięciu w wyrównanym tie-breaku.

W drugiej partii Włoszka była po prostu lepsza, choć to nadal był równy mecz, z walką o każdy punkt.

– Pierwszego seta powinnam była wygrać. Miałam kilka szans, których nie wykorzystałam. Wydaje mi się, że parę razy uciekła mi koncentracja i nie byłam wystarczająco skupiona. Nagle przegrywałam w setach 0:1. Druga partia, która była bardzo wyrównana, też nie układała się po mojej myśli. To nie był mój dzień. Jak nie wykorzystałam jednej okazji, którą dostałam, to obróciło się to przeciwko mnie. To się właśnie stało w tych dwóch meczach – mówiła (cytat za Polskim Radiem).

Dodawała też, że odczuwa zmęczenie sezonem, przez to brakowało jej koncentracji i sił w kluczowych momentach. I właściwie straciła szanse na wyjście z grupy… choć nie do końca. Na kilkanaście możliwych scenariuszy istniał jeden, w którym Polka wciąż mogła awansować do półfinału. Sprawa była prosta: w ostatniej kolejce grupowych zmagań ona musiała wygrać z Simoną Halep, a Maria Szarapowa – z Pennettą. W dodatku obie te wygrane musiały nastąpić bez straty seta.

Zaczynała Agnieszka, ona grała pierwsza tamtego dnia. Sprawa nie była jednak łatwa. Halep przyjechała do Singapuru jako najwyżej rozstawiona – pod nieobecność Sereny Williams – zawodniczka. W pierwszym meczu bez problemu ograła Pennettę, w drugim jednak lepsza od niej okazała się Szarapowa. Agnieszka musiała pójść śladem Rosjanki. I długo zmierzała w tę stronę. W pierwszym secie obie doszły do tie-breaka.

Tam jednak do zmiany stron królowała tylko Halep. Gdy schodziły do ławek, było 5:1 dla Rumunki. Z Radwańskiej powoli opadało napięcie, wiedziała dobrze, że dwa punkty dzielą ją od porażki. Zaczęła się z nią godzić, może gdzieś żałowała niewykorzystanych szans – przy 5:4 i serwisie Simony miała piłki na seta. Paradoksalnie – to pogodzenie się z sytuacją pomogło.

– Przy stanie 1:5 w tie-breaku było mi już trochę wszystko jedno, ale z drugiej strony zawsze jest ta ambicja, że chce się wygrać i walczy się o każdą piłkę. Jest tak, jak się mówi – ręka staje się trochę luźniejsza. Tego tie-breaka oglądałam potem kilka razy, bo sama byłam w takim transie, że nie pamiętałam tych sytuacji – mówiła po latach na antenie TVP Sport.

Tam rzeczywiście było co oglądać. Przy stanie 1:5 Radwańska skarciła Halep znakomitym smeczem z backhandu, jednym z najtrudniejszych zagrań w arsenale tenisistki. A kolejne punkty wyglądały tak, jakby wyciągnęła czarodziejską różdżkę i rzuciła na siebie zaklęcie gry doskonałej. Polka fruwała po korcie, Rumunka nie była w stanie niczego skończyć. Kolejne cztery wymiany poszły na konto Radwańskiej, która nagle, znikąd, miała piłkę setową.

A tę wygrała po fantastycznej, długiej wymianie, w której obie na zmianę przechodziły z defensywy do ofensywy. Lepsza okazała się Agnieszka. Wygrała tie-breaka w pierwszym secie i złamała Simonę. Druga partia skończyła się szybko, wynikiem 6:1 dla Polki. Radwańska zrobiła swoje, pozostało jej trzymać kciuki za to, by Maria Szarapowa też zdołała wygrać.

Rosjanka jednak zaczęła fatalnie. Flavia Pennetta wyszła na prowadzenie 3:1, a potem miała break pointy. Gdyby z nich skorzystała, prowadziłaby 4:1 z podwójnym breakiem w pierwszym secie. Radwańska, która początkowo oglądała ten mecz w telewizji podczas sesji z fizjoterapeutą, wyłączyła transmisję. Włączyła ją z powrotem dopiero kilkanaście minut później, gdy spojrzała na wynik na żywo.

A tam niespodzianka – Szarapowa wyrównała. A potem wygrała seta. Walizka, którą Agnieszka już pakowała w swojej głowie, zaczęła się na powrót wypakowywać. Wakacje, jakie planowała, na moment zeszły na dalszy plan. Ale Rosjanka musiała jeszcze wygrać jednego seta. Okazało się to wyzwaniem łatwym – tak jak złamana została Halep w meczu z Radwańską, tak „padła” mentalnie Pennetta. Szarapowa wygrała z nią 7:5, 6:1.

Radwańska była w półfinale. Spełnił się ten jeden jedyny scenariusz, w którym mogło dojść do takiej sytuacji. – Drugie życie – mówiła Polka. A plan w tamtym momencie był jeden: skorzystać z tego drugiego życia w pełni.

Najlepsze mecze w karierze. I największy sukces

– Musiało się sporo rzeczy zadziać, żeby Agnieszka zagrała w półfinale. Szczęście do sukcesu musi jednak być, a Agnieszka to szczęście miała. Gdy awansowała do półfinału, sporo energii wkładaliśmy w to, by ją dobrze do tego nastawić, przygotować psychicznie. Żeby była nastawiona na jeszcze jedną walkę. Mnóstwo dobrego zrobił wtedy Jason Israelsohn, nasz fizjoterapeuta, który postawił Agnieszkę na nogi – wspominał w rozmowie z TVP Dawid Celt, wtedy sparingpartner, dziś mąż Polki.

A w półfinale wyzwanie nie byle jakie, bo naprzeciw stanęła Garbine Muguruza. Przekleństwo Agnieszki. W tamtym sezonie grały czterokrotnie i zawsze wygrywała Hiszpanka. Polka jednak nie załamywała rąk jeszcze przed meczem. – Nasze dwa ostatnie mecze były bardzo zacięte. Długie, bardzo ciężkie bitwy – twierdziła. – To była tak naprawdę kwestia kilku punktów.

Radwańska wierzyła więc w wygraną. Wierzył też jej sztab. Tomasz Wiktorowski powtarzał, że sukces rodzi się w cierpieniu. A Agnieszka cierpiała przez dużą część sezonu. Cierpiała i w czasie tych WTA Finals. Cierpiała fizycznie. Tego cierpienia było sporo – więc może i faktycznie? Może był to czas na sukces? Bo w końcu – czemu nie. Nie było wtedy w Singapurze triumfatorki trzech ostatnich edycji turnieju, Sereny Williams. Ktoś mógł zająć jej miejsce.

Czemu nie miałaby to być właśnie Polka?

Być może tak myślała Radwańska. Trudno dziś stwierdzić. Z całą pewnością jednak miała wiarę w triumf. Nawet wtedy, gdy przegrała pierwszego seta z Muguruzą po tie-breaku. W kolejnych dwóch grała bowiem zawody fantastyczne. To była najlepsza Agnieszka Radwańska, taka, której obawiać musiała się każda rywalka w tourze. Znajdywała rozwiązania, których nie zobaczyłby nikt inny. Rozrzucała rywalkę. Sprawiała, że ta mogła czuć dwie rzeczy: zmęczenie i frustrację. Była doskonała, jakby potwierdzając, że Włosi i Hiszpanie słusznie nazywają ją mianem La Profesora, którego nie trzeba tłumaczyć.

Potem mówiła o wielkiej satysfakcji. A gdy ktoś stwierdzał, że to „jeden z jej najlepszych meczów w karierze”, zgadzała się. Nawet po latach. Niekoniecznie twierdziła, że najlepszy, ale miał swoje miejsce co najmniej na podium. Zresztą nic dziwnego. To były trzy godziny walki, trzy zacięte sety, znakomity poziom. A na końcu zwycięstwo i pierwszy awans do finału Mastersa, jak czasem się ten turniej określało. Takie mecze się pamięta, bo wszystko w nich się z perspektywy Polki zgadzało.

Znakomity był też finał.

Już przed nim było wiadomo, że zostanie napisana historia. Nigdy wcześniej WTA Finals nie wygrała bowiem tenisistka, która z grupy wyszła z bilansem 1-2. Tymczasem w walce o tytuł spotkały się dwie takie, bo Petra Kvitova również przegrała dwa grupowe starcia. Gdy jednak awansowała dalej, skorzystała z okazji i odprawiła Marię Szarapową. Z Radwańską zaczęła jednak gorzej – pierwszego seta przegrała 2:6.

Drugiego wygrała. Wszystko miała rozstrzygnąć trzecia partia.

Agnieszka mówiła potem, że gryzła kort. Każda piłka miała dla niej znaczenie, każda mogła okazać się kluczową. Ale ostatecznie niewiele mogła powiedzieć na temat tego sukcesu. – Nie wiem, jak to zrobiłam. W ostatnim gemie patrzyłam po prostu na swoje buty – nie na publikę, wynik, światła czy cokolwiek innego. Pod koniec się trzęsłam. To historia, zdobycie tego tytułu – mówiła. W tym ostatnim, decydującym secie wygrała 6:3.

A więc gem, set i mecz – Radwańska. Ale nie tylko, bo za nimi i cały turniej. Polka została pierwszą od Amelie Mauresmo w 2005 roku zawodniczką, która triumfowała w WTA Finals, mimo że nie miała na koncie Szlema. Francuzka potem takie turnieje wygrywała, Polce niestety się nie udało. Ale ten sukces w Singapurze i tak był historyczny. W polskich mediach i wśród fanów zapanowała euforia, gratulowano Agnieszce i jej sztabowi.

Radwańska z kolei marzyła głównie o jednym:

– Już po turnieju spotkaliśmy się w restauracji na dachu naszego hotelu na kolacji z całą ekipą Kvitovej, chociaż wcale się nie umawialiśmy. Podzieliłyśmy się kieliszkiem szampana i, strasznie zmęczone, rozmawiałyśmy głównie o tym, jak bardzo chcemy już wrócić do domów – wspominała. Do domu, a potem na zasłużone wakacje faktycznie pojechała. W dużo lepszym nastroju niż przed rokiem.

Była mistrzynią Finałów WTA. To był – i do dziś jest – historyczny dla polskiego tenisa sukces. Tym bardziej, że wtedy nikt nie mógł przewidzieć tego, na jaką mistrzynię wyrośnie ledwie 14-letnia wówczas Iga Świątek. I że w 2023 roku młodsza z Polek sama wygra WTA Finals…. będąc już przy tym czterokrotną mistrzynią wielkoszlemową.

Przerosła Radwańską. Ale Iga nie pisze historii polskiego tenisa od zera, a dopisuje kolejne rozdziały. Bezpośrednio po tych, które napisała Agnieszka. A ten najwspanialszy – to właśnie Singapur 2015.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. YT / WTA 

Czytaj więcej o tenisie na Weszło:

1 komentarz

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama