– Jeśli będą nam się przytrafiać takie mecze, to nie mamy czego szukać w Ekstraklasie – powiedział Leszek Ojrzyński po ostatnim gwizdku. Panie Leszku, grunt to twardo stąpać po ziemi i realnie ocenić sytuację. Ona jest prosta – Korona rozegrała bardzo słabe zawody i nie miała prawa myśleć nawet o punkciku.
To nie było Korona, która była w stanie jeżdżeniem na dupie wywalczyć coś więcej niż poklask kibiców. Cracovia pokazała, że odrobina sensownej gry w piłkę wystarczy, żeby kieleckiej ekipie stworzyć spory dyskomfort, a w ostateczności wybić z głowy nadzieję na dobry wynik.
Cracovia – Korona Kielce 2:0. Szymusik-sabotażysta
Do pierwszej bramki Cracovii nie było to widowisko, o którym powiedzielibyśmy, że warto na nie czekać cały dzień. Nie dość, że rywale Korony z automatu są do pewnego stopnia wciągani w łupankę, to jeszcze w normalnej grze w piłkę nie pomogły warunki atmosferyczne. Mecz się opóźnił, bo w Krakowie wybuchła spora ulewa. Istniało ryzyko, że mecz się nie odbędzie, bo tak srogi basen sprawił nam krakowski deszcz. Sędziowie jednak stwierdzili, że spoko, gramy. Murawa była grząska, ryzyko kontuzji większe, ale już się przyzwyczailiśmy, że mało kogo oprócz piłkarzy to obchodzi.
Wydawało się, że to będą idealne warunki dla Korony. Beniaminek Ekstraklasy w meczu z Legią dał się poznać jako ekipa, która nie szuka efektownej wymiany podań, a zdecydowanie bardziej prostych środków z dodatkiem agresji w starciach fizycznych. To nie był jednak mecz, w którym kielczanie czuli się komfortowo. Nic nie szło po ich myśli, ba, z każdą minutą Cracovia sprawiała gościom coraz większe problemy.
Tym kluczowym problemem Korony była forma strzelecka Grzegorza Szymusika. Bynajmniej nie pod bramką Karola Niemczyckiego, a Konrada Forenca, który w 29. minucie mógł się poważnie zdziwić na widok boiskowych działań swojego kolegi. Otóż Szymusik, zamiast zbić dośrodkowanie Pestki na rzut rożny, postanowił sam je wykorzystać. Piękny to był strzał głową, doprawdy piękny. Szkoda tylko, że piłkarz “Scyzorów” pomylił pola karne. Z drugiej strony – grzechem było zabrać asystę kapitanowi “Pasów”, bo wrzutka była zacna.
Zero strzałów, 67% celności podań – tak pokrótce wyglądały statystyki Korony po pierwszej połowie. Mało gry w piłkę, konkretów jak na lekarstwo, dużo szarpaniny i strat w środku pola. Może Cracovia nie wyglądała jakoś wybitnie, ale miała więcej jakości i potrafiła lepiej przystosować się do warunków na murawie.
Korona bezzębna w ataku, Cracovia z błyskiem indywidualności
– Byliśmy tylko tłem. Graliśmy to, co narzuciła nam Cracovia. Tak nie może być w drugiej połowie. To jest Korona walcząca, będziemy walczyć. To tylko 0:1 – powiedział w przerwie tego spotkania Konrad Forenc, bramkarz Korony. Słowa wymowne, słowa prawdziwe. Ale czy zapowiedziana, sensowna walka miała miejsce? Nie, zdecydowanie nie.
Korona nawet po ofensywnych zmianach miała do powiedzenia w ofensywie tyle, co nic. Cracovia dobrze ustawiała się w defensywie i wyczekiwała błędów beniaminka. A że ten zbyt wiele jakości dzisiaj nie pokazał, robota była dość prosta. Zresztą – wymowny był w pewnym momencie obrazek, który pokazywał liczbę wykonanych rzutów rożnych po jednej i drugiej stronie. 10 do 1. Przepaść. Stoperzy Cracovii spisali się na medal.
Nie rzuty rożne jednak definiują, czy zgarniasz punkty do ligowej tabeli, czy nie. Tylko że w strzałach też było blado. Mijały kolejne minuty, a Niemczycki nawet nie miał okazji bardziej się wykazać. Co innego Forenc, który albo często musiał wychodzić z bramki do interwencji, albo bronił strzał Pestki czy Kallmana, albo innym razem prawie dostał drugiego samobója, ale uratował go słupek. Z drugiej strony, to wszystko wyróżniamy trochę na siłę. Do 80. minut soczystych sytuacji strzeleckich po obu stronach było tyle, co kot napłakał. Ten mecz to była przede wszystkim rąbanka. Tracili piłkę jedni, potem drudzy, i tak w kółko.
Hebo Rasmussen – pan piłkarz
Przez dużą część meczu trudno było stwierdzić, że jakaś bramka wisi w powietrzu. Dopiero w ostatnich minutach Cracovia wywęszyła szansę, że wymierzenie drugiego ciosu jest możliwe. Dużo dało wejście Kallmana, który na nowo rozbujał ofensywne zapędy ekipy trenera Zielińskiego. Właśni Fin współtworzył akcję na 2:0, do pary z Balajem, ale to Hebo dokończył dzieło i dorzucił drugie trafienie dla “Pasów”. Hebo, którego śmiało można nazwać najlepszym zawodnikiem tego spotkania. Duński pomocnik w środku pola potrafił zrobić wszystko – a tu rzucił długiego pasa na nos, a tam skasował zawodnika Korony, gdzie indziej w gąszczu nóg wykazał się inteligencją… Po prostu kozak.
Warto też pochwalić Oshimę, nowy nabytek Cracovii, który zaliczył kluczowy odbiór w środku pola tuż przed drugą bramką. Jacek Zieliński może cieszyć się podwójnie, bo prawie każdy rezerwowy “Pasów” potrafił dać dzisiaj coś ekstra.
Ogółem mecz wygrali ci, którzy mieli więcej jakości i boiskowej ogłady. No i wygrały indywidualności. W Koronie natomiast zawiedli liderzy. Taki Kiełb czy Łukowski albo Frączczak ze Śpiączką po wejściu z ławki po prostu rozczarowali. Dla nich i dla całej ekipy kielczan to mecz do zapomnienia. Mecz bez celnego strzału, co wiele o występie beniaminka nam mówi.
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Luciano Narsingh – zjazd od lat, ale z pozytywnymi przerywnikami. „Imponował dryblingiem”
- Davo: Styl Wisły Płock jest dość hiszpański
- Jak nie zrobić nic, by odpowiednio przygotować się do nowego sezonu
Fot. Newspix