Koniec czerwca 1982 roku. Dwudziesta pierwsza na zegarze. Hiszpański mundial. Barcelona. Camp Nou. Trwa teatr jednego aktora. Rodzi się piłkarska magia i ogólnoświatowa rozpoznawalność człowieka, który bez żadnego skrępowania i z właściwą sobie gracją potrafił zadać pytanie: „kto ma większą sławę na świecie – Jan Paweł II czy Zbigniew Boniek?”.
Jest jakaś ponadczasowa prawda zaklęta w kliszach z tamtego dnia. W swobodzie i wdzięku minięcia Theo Custersa. W podniesionych rudych brwiach przy strzale do pustej bramki na 3:0. W mrocznej tablicy świetlnej z wynikiem i telegraficzną informacją – „3′ Boniek, 26′ Boniek, 53′ Boniek”. Niech zabrzmi więc melodia pełnej przesady kompozycji Stefana Rembowskiego w wykonaniu Bohdana Łazuki: „Uliczkę znam w Barcelonie, w uliczkę wyskoczy Boniek, będzie słychać na stadionie: brawo Polonia, brawo ten pan”.
Ta jedna noc
Dzień po wieczorze na Camp Nou. Zbigniew Boniek i Grzegorz Lato pakują się w samochód, jadą do Barcelony, parkują przy kultowej La Rambli. Wparowują do miejscowej knajpki, zamawiają kawę i lody, siadają pod parasolem. Przez następne pół godziny będą pozować do zdjęć i podpisywać kartki papieru. – Okazało się, że w Barcelonie wszyscy nas znają i lubią. Po półgodzinie zaczęło być to jednak męczące – powie Boniek w rozmowie ze „Sportowcem”. Po wyjściu z lokalu gwiazdorzy musieli zapłacić za pozostawienie samochodu w niewłaściwym miejscu. Ani wakacyjna nieznajomość prawa, ani piłkarska sława dwóch polskich turystów-piłkarzy nie przekonała funkcjonariusza do odpuszczenia mandatu. Najwyraźniej nie wszędzie sięgają macki futbolowych wpływów.
Grzegorz Lato, król strzelców z mistrzostw świata 1974, wciąż bywał świetnym piłkarzem, ale najlepszy moment kariery miał już za sobą. Zbigniew Boniek, świeżo po transferze do Juventusu Turyn, dopiero czekał na moment pełni ogólnoświatowej sławy. Z Belgią obaj rozegrali fenomenalne zawody. Ot, choćby pierwszy gol dla Polski. Lato, w swoim stylu, ruszył skrzydłem i dograł na skraj pola karnego do Bońka, który huknął bez zastanowienia pod ladę bramki Czerwonych Diabłów. Albo trafienie numer trzy. Lato wybija piłkę z własnego pola karnego. Ta trafia pod nogi Bońka, który wykonuje spektakularny pięćdziesięciometrowy przerzut do Włodzimierza Smolarka. Ten podprowadza futbolówkę i na dwudziestym piątym metrze oddaje piłkę do Laty, który właśnie przebiegł całe boisko od jednej do drugiej szesnastki. Lato robi „kółeczko” i znajduje Bońka w polu karnym. Reszta jest już historią.
Przyjęcie.
Zwód.
Pusta bramka.
Celny strzał po ziemi.
Dziełem sztuki był też drugi gol Zbigniewa Bońka. Potężny i dziwacznie pokręcony cross Janusza Kupcewicza do Andrzeja Buncola, przytomne zagranie Andrzeja Buncola do Zbigniewa Bońka i zgrabna główka tego ostatniego, która zawiesiła Theo Custersa w powietrzu i pozostawił fotoreporterom dogodną przestrzeń do pstryknięcia legendarnych fotek. Po wszystkim Antoni Piechniczek powiedział, że jest trenerem-warsztatowcem, więc każda z bramkowych akcji wynikała z jego pomysłów podczas treningów.
– Ćwiczyliśmy dużo obiegówek, stałych fragmentów gry, ładnie się trener określił, że fachowiec-warsztatowiec – wspomina Piotr Mowlik, zmiennik Józefa Młynarczyka w 1982 roku.
– Nie no, na pewno nie było to ćwiczone. Jak mój przerzut z lewej nogi na trzydzieści metrów do Buncola, podanie Buncola do Bońka i strzał Bońka można zaklasyfikować do wytrenowanej akcji? Wycofanie piłki przez Grześka Latę do tyłu już bardziej wpisywałoby się w jakiś schemat, ale nie pamiętam, żeby wynikało to z jakiejś ściśle przygotowanej koncepcji – ripostuje Janusz Kupcewicz, jeden z bohaterów iberyjskiego mundialu.
– Suchy wynik nie opowiada prawdy o tym meczu, który był niezwykle wyrównany, na styku, ale Polsce, a właściwie Zbyszkowi Bońkowi, udawało się wszystko. Że Jasiu Kupcewicz zagrał to wielometrowe podanie z prawej strony i potem w szatni dowcipkowaliśmy, że strzelał, a poszła przerzutka na drugą stronę. Że Boniek przelobował tego rezerwowego bramkarza. Że Belgowie założyli nieudaną pułapkę ofsajdową. Mylnie, mylnie można ten mecz interpretować jako pokaz polskiej siły przy niezrozumiałej niemocy rywali. Rosjanie, kiedy zobaczyli jak roznosimy Belgów, wystraszyli się nie na żarty, cofnęli się krok do tyłu i zagrali asekuracyjnie, bo bali się Bońka i spółki. Świat zachwycił się rudą czupryną Zbigniewa Bońka. Miał taki nieprawdopodobny „gaz”. Z Peru uczestniczył przy trzech akcjach bramkowych, z Belgią sam walnął hat-tricka, rozkręcał się w szalonym tempie. Przed mistrzostwami został sprzedany do Juventusu, ale po tym meczu z Belgami zaczęliśmy śmiać się z niego, że nie wyczuł dobrego momentu, bo po mundialu kosztowałby ze dwa razy więcej – dodaje Mowlik.
Gdzie krzesło dla pana Bońka?
Chwila po meczu z Belgią. Andrzej Makowiecki, autor książki „Espana 82′. Nerwy, radość, zwątpienie, zwycięstwo”, rozmawia z Theo Custersem. – Czy mam do siebie żal? I tak, i nie. Człowieku, za te trzy siatki nie miałby do siebie żalu żaden bramkarz. Były nie do obrony – narzekał golkiper, którego Boniek odprowadził do wyjścia z płyty boiska na Camp Nou. Custers miał pecha. Nie zagrałby w meczu z Polską, gdyby nie kontuzja wielkiego Jeana Marie Pfaffa. Po latach zdradzi, że od tamtego wieczoru ludzie będą krzyczeć do niego na ulicach miast – „hej, Boniek, Boniek”. Ówczesny bramkarz Espanyolu Barcelona nie zawinił jakoś specjalnie przy żadnej z trzech bramek Bońka, ale Belgowie, dumni wicemistrzowie Europy, wyrzucali mu, że Pfaff zdziałałby więcej.
W tym samym czasie późniejszy „Bello di notte” tryskał doskonałym humorem. Wparował na spotkanie z dziennikarzami i spytał prowokacyjnie: „A gdzie krzesło dla pana Bońka?”. Nawiązywał tym samym do kąśliwych uwag polskiej prasy, że na murawę powinien wychodzić z taboretem, bo i tak głównie bumeluje i wypoczywa. Nie była to żadna nowość, bo już wcześniej – po trafieniu z Peru – Boniek potrafił podbiec do trybuny przeznaczonej dla redaktorów, zakrzyknąć „a teraz pocałujcie mnie wszyscy w dupę” i pokazać wała zawstydzonym pismakom, którzy – szczególnie ustami i wpływami komentatora Jana Ciszewskiego – próbowali przekonać Antoniego Piechniczka do posadzenia buńczucznego rudzielca na ławce dla rezerwowych.
Antoni Piechniczek się nie zgodził. Twierdził, że gdyby zdecydował się na taki ruch, reprezentacja Polski bezpowrotnie straciłaby talent swojego gwiazdora na hiszpańskim czempionacie globu. Złośliwi powiedzą zaś, że “asystent trenera” nie mógł uziemić “głównego trenera”, bo choćby śp. Paweł Zarzeczny, biorąc poprawkę na jego skłonność do ubarwiania i przekręcenia rzeczywistości, wspominał kiedyś swoją rozmowę z Bońkiem, w której miały paść słowa: „myślisz, że kto poprowadził Polskę do trzeciego miejsca w Hiszpanii? Piechniczek?”. Sporo mówiło się też o tarciach i podziałach w biało-czerwonej drużynie z 1982 roku.
Opowiada Janusz Kupcewicz: – O skonsolidowanej i zakochanej w sobie szatni reprezentacji Polski mogliśmy mówić tylko za czasów Kazia Górskiego. I to była najlepsza drużyna w historii – efektowna i efektywna, piękna i skuteczna, wygrywająca i dumna. Za pozostałych selekcjonerów o obliczu kadry nie zawsze decydowały czyste umiejętności – układy i układziki, sympatie i antypatie. Jedni byli zawistni, drudzy byli zazdrośni. Szczególnie widoczne było to w Argentynie, a w Hiszpanii wszelkie dziwactwa i brudy ukrył medal. Później pojechali do Meksyku, Boniek chciał o wszystkim decydować, więc pokazali, co umieją i na co ich stać.
Nikt nie śmie jednak podnieść ręki na tamten mecz z 28 czerwca. Marek Wawrzynowski, biograf Bońka, porozmawiał kiedyś z Walterem Meeuwsem i Aleksem Czerniatyńskim, ówczesnymi reprezentantami Belgii, którzy powiedzieli mu, że Zibi pyknął ich właściwie w pojedynkę, a Theo Custers dodał, że nigdy nie zagrał przeciwko lepszemu piłkarzowi.
Wspomina Waldemar Matysik, młody defensywny pomocnik kadry Piechniczka: – Tej nocy Boniek był nieprawdopodobny. Oglądanie go było najwyższą przyjemnością. Lekkość, gracja, diabelny występ. Wielu komentatorów wymieniało nazwisko „Boniek”, kiedy to ja byłem przy piłce. Dlaczego? Bo byliśmy strasznie do siebie podobni. Włosy, wąsy… I wychodziło, że ten Zibi robi wszystko. Odbiera, asekuruje, rozgrywa, biega, strzela. Ba, nawet czasami podawał sam do siebie. W końcu więc mówię pewnego razu do niego: – Zibi, ty mi będziesz musiał coś odpalić chyba od tego transferu do Juventusu. – Najgorsze jest to, że chyba muszę się zgodzić! Pół-żartem, pół serio, ale tak było! Sam to przyznał.
Symbole w piekle
Kiedy Zbigniew Boniek próbuje przykładać miarę futbolu ze swoich czasów do współczesnej piłki nożnej, wcale nierzadko wychodzi na boomera. Ale faktycznie trudno wyobrazić sobie warunki, w jakich reprezentantom Polski przyszło funkcjonować w katalońskim hotelu „Gispert”, gdzie zostali zakwaterowani, bo PRL-owscy dygnitarze nie wierzyli w ich wyjście z grupy i nie zapłacili niewielkiej zaliczki za ośrodek w wyższym standardzie. Zbigniew Boniek opowiadał więc w książce „Piechniczek. Tego nie wie nikt”: – Wszedłem do pokoju, słońce wali, czterdzieści stopni, nie ma nawet żaluzji. Mieszkałem z Władkiem Żmudą. Mówię mu: „Władziu, tu będzie ciężko zasnąć. Jak się wieczorem piwka nie napijemy, nic z tego nie będzie”.
Historię doprecyzowuje Waldemar Matysik: – Nie było klimatyzacji, a na dworze piekło. Przykrywaliśmy się zamoczonymi w wodzie prześcieradłami, żeby choć w minimalnym stopniu zregenerować wymęczone i przegrzane ciała. Takie to były warunki. Pamiętam kontrole antydopingowe. Podczas meczów biegałem jak szalony po całej długości boiska i w federacji zaczęli mieć wątpliwości. Gorąco, duszno, ciężko, a gość zasuwa jakby coś brał! Tak myśleli. Brali mnie dwa razy na badania i to dopiero było wyzwanie, bo wymęczony nie mogłem zmusić organizmu do oddania moczu. Do hotelu wracałem o północy. Noc już ciemna, nikogo nie ma, ani jedzenia, ani picia, kuchnia zamknięta. Koszmar. Powiem jednak tak: niedogodności nas wzmocniły. Zahartowały. Staliśmy się wojownikami. Do umiejętności i wielkich talentów doszła jeszcze olbrzymia potrzeba przekucia tych wszystkich nieprzyjemności w sukces.
Na większości zdjęć z tamtego okresu reprezentanci gromadzą się wokół hotelowego basenu. Finały hiszpańskich mistrzostw świata rozegrano w niestandardowym formacie. Najpierw dwadzieścia cztery drużyny rywalizowały w sześciu grupach o dwanaście miejsce w drugiej fazie turniejowych rozgrywek. Tam dzielone były na cztery grupy po trzy drużyny, a zwycięzcy tych grup mieli zagrać w półfinale.
Kupcewicz: – Belgowie byli faworytem do wyjścia z grupy. Mieli bardzo mocny zespół. Nikt nie spodziewał się, że Polacy – przy stanie wojennym i problemach ze znalezieniem sparingpartnerów – cokolwiek na tym turnieju zdziałają. Belgowie znali byli z kontr, ale to też polska natura i polski styl gry. Nikt się nie spodziewał, że wygramy. Sprawiliśmy sensację.
W tamtej kadrze nie brakowało pomnikowych postaci, ale to Zbigniew Boniek wygrywał bitwę o symboliczność. To on strzelał gole, które zapamiętali wszyscy. To on wznosił palce w geście Victorii po zwycięskim remisie z ZSSR. To jego zabrakło w półfinale z Włochami i po dziś dzień dywaguje się, czy jego obecność na boisku odpowiedziałaby geniuszowi Paolo Rossiego. I to w końcu on w latach dziewięćdziesiątych na łamach „Przeglądu Sportowego”, gdy opowiadał o tamtych dniach, ochrzcił się zbawcą narodu.
Mit zbawcy narodu
Waldemar Matysik: – Zbawca narodu? Taki to człowiek. W każdej sytuacji jest zbawcą. Wtedy jako piłkarz, później jako prezes. Ale nie, on nie zapomniał, że my istniejemy. Że jest kolektyw. Że miał piłkarzy, którzy pracowali na niego. Kiedyś, w przypływie szczerości, powiedział nam: – Nie zapomnę panowie o tym, jak gracie i ile znaczycie.
Piotr Mowlik: – Zbawca narodu? Zaśmiałem się głośno, cudowne określenie, kolega w porządku, kolega w porządku, tak to ujmę. Nie miał jakiegoś wygórowanego ego, nie latał metr nad ziemią, nie nosił nosa nad czołem. Może wyczuł, że trzeba dodać troszeczkę smaczku i troszeczkę pieprzu do wypowiedzi, to byłoby do niego podobne.
Janusz Kupcewicz: – Zbawcą narodu? To kim ja mam nazwać się i ogłosić po meczu z Francją, kiedy zaliczyłem asystę z rzutu rożnego i strzeliłem gola z rzutu wolnego na wagę srebrnego medalu za trzecie miejsce na świecie? Gdyby nie ja, Boniek musiałby zadowolić się brązem za czwartą pozycję. A to, że przyczynił się do naszego sukcesu, nie podlega żadnym wątpliwościom. Piłka nożna to gra zespołowa. Pamiętam też kiedyś, jak Boniek, na audiencji u Jana Pawła II, zapytał przekornie: „ciekawe, kto ma większą sławę na świecie – Jan Paweł II czy Zbigniew Boniek?”. Śmiechu warte. Skrajna megalomania.
Przez cały mundial Kupcewicz i Boniek żyli ze sobą jak pies z kotem. Ten pierwszy wskoczył do składu w meczu z Peru i lubił mawiać: „Kto przy mnie? Boniek? Matysik? Ciołek? Ktokolwiek inny? Nieważne, powiem swoje, zrobię swoje”. Podczas spotkania z Belgią puścili sobie „taką wiąchę, że aż nie wypadały tak zwracać się do kolegi z drużyny”. Niedługo później upominać musiał ich Grzegorz Lato, który wykorzystał swój medalowy autorytet i darł się na młodszych piłkarzy: „uspokójcie się! Ty trzymaj mordę na kłódkę, ruda małpo, a ty, talencie pieprzony, jak ci się nie podoba, to wypierdalaj z boiska. Po pyskach dajcie sobie, ale w szatni. Nie na boisku!”.
– Zawsze znałem swoje miejsce w szeregu. I miałem w sobie dużo pokory. Ale nie wszyscy podzielali moją postawę – tłumaczy podglebie tamtych niesnasek dwudziestokrotny reprezentant Polski.
– Gdy ktoś jest dobry dla mnie, to jestem dla niego trzy razy lepszy. Gdy ktoś jest zły dla mnie, to ja jestem dla niego sześć razy gorszy – przyznał osiemdziesięciokrotny reprezentant Polski na łamach francuskiego magazynu „Onze” w latach osiemdziesiątych.
Do pełni eskalacji konfliktu doszło podczas spotkania o trzecie miejsce z Francją. W przerwie meczu Boniek naskoczył na Piechniczka. „Kupcewicz musi zejść! Weź go pan zmień!”, krzyczał rudzielec. Kupcewicz przyglądał się temu wszystkiemu z boku. Czuł się niezauważony i ignorowany. W pewnym momencie nie wytrzymał i krzyknął: „ty rudy chuju, to ja tu dogrywam gola na 2:1, a ty żądasz od trenera, abym zszedł z boiska!”. Piechniczek, choć długo się zastanawiał, nie zdecydował się na zmianę, a chwilę później Kupcewicz ładował gola na 3:1. W książce „Zibi, czyli Boniek”, autorstwa Romana Kołtonia, Janusz Kupcewicz dopowiada, że pierwszym, który wskoczył mu na plecy po decydującym o losach medalu trafieniu, był Zbigniew Boniek. I jak tu nie fascynować się tym człowiekiem.
„A Belgia, no cóż”
Krzysztof Kirpsza, były wiceprezes Widzewa Łódź, powiedział kiedyś: „Boniek jest jedyną osobą na świecie, która w jednym momencie co innego myśli, co innego mówi i co innego robi”. Może dlatego też „zbawca narodu” w książce „Mecze mojego życia”, napisanej z Januszem Basałajem, nie umieścił spotkania z Belgią w pierwszej dziesiątce najważniejszych spotkań w swojej karierze.
– Z pewnością nie poszedłem na łatwiznę i nie wybrałem mojego biletu wizytowego, czyli wspomnianego meczu z Belgami i hat-tricka, którego ustrzeliłem wtedy na stadionie Camp Nou w Barcelonie. W trakcie kariery rozegrałem zresztą kilka takich spotkań, czy to w europejskich pucharach, czy w reprezentacji Polski. Poza tym na mundialu w Hiszpanii istotniejsza była nasza przeprawa z Peru, otoczka tego meczu, atmosfera wśród kierownictwa ekipy, dziennikarzy, którzy zorganizowali na mnie polowanie z nagonką. A Belgia, no cóż… Poszło nam, w tym mnie, świetnie.
Czytaj więcej o reprezentacji Polski:
- Drabina Jakubowa. Kamiński dotarł na szczebel reprezentacyjny
- Było pięknie, jest przeciętnie. Co się dzieje z Mateuszem Klichem?
- Adam Buksa i siła logicznych kroków
- Lubański: – W Belgii ułożyłem sobie życie wokół ludzi, których cenię
Fot. Newspix