Jednym się nie chciało, drudzy nie potrafili i wyszło nam z tego coś tak niestrawnego, że pewnie jeszcze przez kilka godzin będziemy mieli nudności i wymioty.
Gole Legii? Jedyne groźniejsze akcje w całym spotkaniu. Najwięcej emocji? Gdy Pinto ruszył w okolice ławki Piasta z zamiarem bicia się z Fornalikiem. Co poza tym? Przepychanki, szarpaniny, łokcie na twarze i tyle. No dobra – jeszcze z dwie ciut groźniejsze akcje, ale naprawdę – od dwóch, było czy nie było, czołowych drużyn tego sezonu wymagaliśmy więcej.
Znacznie więcej.
Legioniści byli dziś tak zdeterminowani, że gdyby piłkarze Piasta się na boisku położyli – do czego w sumie dążyli – to za wiele by to nie zmieniło, bo wydawało się, że obie drużyny są już myślami przy świątecznym stole. Jasne, Legia wygrała pewnie. Jasne, Legia nie dopuściła Piasta do żadnej klarownej sytuacji, ale całościowo zaprezentowała się tak, że oglądanie jej popisów musiało być dla warszawskich kibiców męczarnią.
Męczarnią, która przyniosła trzy punkty, ale umówmy się – pokonanie rozbitych gliwiczan było obowiązkiem. Nie trzeba być ekspertem, ślęczącym nad polską ligą godzinami, by już przed meczem zauważyć, że Piast będzie miał z Legią duży problem. Tydzień temu wykartkowali się Kirkeskov, Dziczek, Valencia, Papadopoulos, a gdy po dziesięciu minutach kontuzji doznał Jodłowiec – swoją drogą, jak głoszą plotki, kurs na kontuzję wypożyczonego z Legii pomocnika wynosił w tym meczu 1,04, więc zaskoczenie przeogromne – zrobiło się jeszcze bardziej nieprzyjemnie dla ekipy Fornalika.
Tym bardziej że Legia szybko strzeliła gola, kiedy – po niefortunnym interwencji jednego z zawodników Piasta – piłkę dostał Nagy, który obsłużył prostopadłym podaniem Kulenovicia. Trochę przypadku w tej akcji było, ale dla warszawian liczyło się to, że szybko rywali napoczęli, przez co mogli grać spokojniej.
Problem w tym, że w pierwszej połowie było aż za spokojnie, czego dowodem statystyka celnych strzałów. 1:1. Gol Legii i lekkie uderzenie w środek bramki Czerwińskiego. I tyle. A w drugiej połowie jeszcze gorzej – jeżeli mecz w pierwszej odsłonie był słaby, to w drugiej już beznadziejnie słaby. Irytowali piłkarze, ale tak samo irytował sędzia Bartosz Frankowski. Momentami odnosiliśmy wrażenie, że zupełnie nad wydarzeniami boiskowymi nie panował i mógłby przybić piątkę z maszyną losującą i zawodnikami, którzy – przez jego brak konsekwencji – zaczęli grać bardziej agresywnie, gdyż zauważyli, że mogą sobie na takie coś pozwalać.
A piłki w tym cały czas było tyle, ile mięsa w parówkach. Mieliśmy jedną kontrowersję, gdy Remy dostał piłką w rękę w polu karnym. Nie widzieliśmy jednak zamiaru, sędzia kontaktował się z VAR-em, więc dla nas również bez jedenastki, ale gdyby Frankowski wskazał na wapno, to wydaje się, że miałby argumenty, by się wybronić. Co pokazuje ta sytuacja? Ano to, że Legia – mimo wszystko – stąpała po kruchym lodzie.
W końcówce bramkę zdobył Carlitos, ale trafienie Hiszpana i tak nie zrekompensowało nam tego, co działo się wcześniej. I tak nie zrekompensowało nam straconego sobotniego wieczoru, i tak nie zrekompensowało nam meczu, który już się odzobaczyć nie da. Generalnie – nie zmieniło w odbiorze tego “widowiska” nic. Niestety.
A pamiętajmy, że grała druga z czwartą drużyną. Jeżeli to miała być wizytówka naszej ligi, to dajmy sobie spokój i włączmy za tydzień – przy okazji jakiegoś “hitu” – Discovery czy National Geographic.
[event_results 548051]