Katarzyna Sielicka usłyszała w 2013 roku od lekarzy, że jej organizm wprawdzie pozwala na grę w siatkówkę, ale wyłącznie w wymiarze rekreacyjnym – dwa, może trzy razy w tygodniu. Pięciokrotna medalistka Mistrzostw Polski i uczestniczka Mistrzostw Europy w 2011 roku, wróciła więc do rodzinnej Łodzi z zamiarem ułożenia życia “po karierze”.
W pięć lat po werdykcie lekarzy wywalczyła z ŁKS-em trzy awanse, wicemistrzostwo ligi i finał Pucharu Polski, jako kapitan drużyny wprowadzając łodzianki do Ligi Mistrzyń.
Po hucznym zakończeniu kariery z podwójnym srebrem na koncie, po odebraniu kwiatów i oficjalnych podziękowań, Sielicka otrzymała od ŁKS-u propozycję pozostania w klubie jako dyrektor sportowy. W gabinetach aż roi się od osób z podobną historią – zaczynały przygodę z łódzką siatkówką jeszcze w momencie, gdy Łódzki KS mógł jedynie marzyć o sukcesach sportowych sąsiadek z Budowlanych. Gdy Sielicka powróciła do klubu, w którym się wychowała, ŁKS grał w II lidze, czyli na trzecim szczeblu rozgrywkowym. Rywal z drugiej strony miasta był nieodłącznym elementem krajowej elity.
W tym tygodniu ŁKS pokonał Budowlane 3:1, powiększając swoją przewagę w tabeli do pięciu punktów.
To, co miało być doraźnym ratunkiem upadającej sekcji, stało się początkiem powrotu do pełnych chluby lat osiemdziesiątych.
*
– Mój pierwszy trening po powrocie to właśnie II liga, przełom grudnia i stycznia, kompletny przypadek. Wróciłam wtedy z Wrocławia z kontuzją i zamiarem zakończenia profesjonalnej kariery. Spotkałam się jednak na jednym z treningów młodych siatkarek z występującą wówczas w ŁKS-ie Agnieszką Wołoszyn – opowiada Sielicka o swoim powrocie do klubu, w którym rozpoczynała przygodę z siatkówką. – Agnieszka była kapitanem drużyny, ja trenowałam jej córkę, parę lat temu grałyśmy razem w Budowlanych. Porozmawiałyśmy chwilę o grze, zdrowiu. Kilka dni później dostałam telefon od prezesa Hoffmana, czy nie pomogłabym zespołowi wejść do I ligi. Na początku trochę obawiałam się grać, ta kontuzja kręgosłupa była dość poważna, właściwie dość szczęśliwie udało się wywinąć od operacji na otwartym kręgosłupie. Wielopoziomowa dyskopatia, według lekarza kręgosłup w stanie 75-letniej babinki. Ale chwyciłam się tych słów doktora o dwóch-trzech rekreacyjnych treningach, podczas rozmowy z prezesem ustaliłam właśnie takie niezobowiązujące warunki i… tak już zostałam.
Jak na to zareagowali lekarze? Widząc w telewizji, jak prowadzisz ŁKS do srebrnego medalu jako kapitan drużyny?
Nie kontaktowałam się już z nimi, ale wiadomo, nie podjęłabym ryzyka, gdybym sama nie czuła, że jeszcze mogę grać. Oczywiście wszystko odbywało się bardzo powoli, zaczynałam małymi, krótkimi wejściami gdzieś do tyłu, dopiero potem przesunęłam się z powrotem do przodu, bo po prostu ciągnęło mnie, żeby atakować.
To nie był pierwszy raz, gdy zbuntowałaś się przeciw decyzjom lekarzy.
Na początku kariery miałam problemy z barkiem, pojechałam z rodzicami do COMS-u w Warszawie, tam usłyszałam – jako 16-latka! – że ja już nie mogę grać. Obciążenia w siatkówce są za duże, uszkodzenia w barku zbyt wielkie. Na szczęście po rehabilitacji udało się wrócić do gry.
Na następne dwadzieścia lat.
*
By jednak dobrze zrozumieć fenomen siatkarskiego ŁKS-u, trzeba się cofnąć nie do powrotu Sielickiej, ale jeszcze o trzy sezony. Legenda łódzkiej siatkówki była wówczas zawodniczką Budowlanych, zespołu, który świętował zdobycie Pucharu Polski. ŁKS stał wówczas na krawędzi bankructwa, w najniższej z lig, starając się po prostu dożyć do końca sezonu.
– Przy drugim spotkaniu w lidze okazało się, że nie będzie pieniędzy na pokrycie podstawowych potrzeb: opłacenie sędziów czy przejazdów na mecze poza Łodzią – wspomina Marta Pająk, wówczas obiecująca siatkarka, dziś masażystka pierwszego zespołu ŁKS-u. – Grałyśmy za stypendia, 200 czy 300 złotych, które zresztą do dzisiaj nie zostały wypłacone. Zawsze słyszałyśmy, że wszystko zmieni się za dwa tygodnie, za trzy tygodnie – i nie chodzi nawet o nasze wypłaty, ale o rzeczy ściśle związane z funkcjonowaniem klubu, z organizacją spotkań, opłacaniem sali za treningi. Ogromny bałagan.
Pieniędzy nie było wcale, a sytuacja była na tyle dramatyczna, że pod znakiem zapytania stanęło istnienie sekcji. Zwłaszcza z uwagi na problemy organizacyjne. Siatkarki były wówczas częścią Stowarzyszenia ŁKS, które obejmowało również inne sekcje. Nietrudno się domyślić, że ewentualni sponsorzy sekcji siatkarskiej w pierwszej kolejności spłacaliby długi zaciągnięte m.in. na utrzymanie piłkarzy. – Prezes Hoffman mógłby wrzucić dowolną kwotę, a i tak nie zasypałby tej dziury, bo długi obejmowały całe stowarzyszenie i podpięte pod stowarzyszenie zaległości piłkarskie – tłumaczy Pająk.
*
Jak wówczas wyglądał kompleks sportowy przy al. Unii 2? Gigantyczny i wyludniony moloch, Atlas Arena, sąsiadował ze zdezelowaną trybuną główną stadionu ŁKS-u, wybudowaną w końcówce lat sześćdziesiątych. Trybuną, która stanowiła fenomen i spoiwo wszystkiego, co działo się wówczas w Łodzi. Górne sektory były już wyłączane z użytkowania przez wzgląd na ryzyko zawalenia całej konstrukcji. Dolne, wiecznie brudne i zakurzone, służyły coraz mniej licznej grupie fanów piłki nożnej, którzy mogli z tej wysokości oglądać agonię futbolu na ŁKS-ie. Pod trybuną była zaś ukryta hala, którą dzielili bokserzy, koszykarze, koszykarki, siatkarki, a w miesiącach zimowych również różne zespoły sekcji juniorskich ŁKS-u.
Jan Sobociński, reprezentant Polski do lat 20 i pewny punkt pierwszoligowego piłkarskiego ŁKS-u wspominał treningi, podczas których rolę pachołków w dryblingach pełniły rozstawione po sali wiadra, zbierające wodę z przeciekającego sufitu.
– Było mokro, zimno i brudno, ale jednocześnie ta hala miała wyjątkowy klimat – uśmiecha się Pająk, wspominając początki dzisiejszego wicemistrza Ligi Siatkówki Kobiet. – Mam sporo zdjęć czy filmów z tego miejsca, szczególnie z tych meczów, na których pojawiali się kibice. Zdarzała się nawet pirotechnika.
– Hubert Hoffman powiedział wówczas, że może tu pomóc, ale musi zorganizować całość na swoich zasadach. Zaczęłyśmy od najniższej ligi – wspomina Marta Pająk, która odrodzenie łódzkiego sportu oglądała nie tylko z perspektywy boisk siatkarskich, ale i piłkarskich trybun. Powstało Stowarzyszenie ŁKS Siatkówka Żeńska, niedługo później podobną drogę przebyli również piłkarze. – Razem z Hubertem pojawili się Bartek Wencław, trener Krzysztof Świta, Michał Cichy, ludzie z pasją, prawdziwi ełkaesiacy. W III lidze, najniższej w siatkówce, występowałyśmy głównie my, dziewczyny z regionu i po roku wywalczyłyśmy awans do II ligi. Chyba nawet Hubert wówczas nie spodziewał się, jak daleko dojdziemy te kilka lat później. Zresztą nie tylko my, wszystkie sekcje, brakuje właściwie jedynie dotrzymania słowa przez władze miasta, co do dobudowania trzech trybun.
Na czwartkowe derby Łodzi, mecz ŁKS-u z Budowlanymi, idziemy od strony tej samej gigantycznej Atlas Areny. Po prawej stronie wypasiona trybuna sekcji piłkarskiej, po lewej stronie hybrydowe boisko treningowe. Przed nami – kameralna, nowoczesna hala na 3 tysiące miejsc, nowy dom siatkarek. Derby są niemalże wyprzedane, ełkaesiacy dostali niespełna tysiąc biletów, które rozeszły się na dwa dni przed meczem, więc spora część z nich zdecydowała się usiąść na “neutralnych” sektorach. Wśród fanów Budowlanych identyczna mobilizacja – pojawia się z ich strony kartoniada i sugestywny napis: w drodze po mistrza.
Dziś to właśnie w tych budynkach mieszczą się biura ŁKS-u i Budowlanych. I to tu ma miejsce duża część działań, które sprawiły, że ŁKS jest dziś postrzegany jako fenomen na siatkarskiej mapie Polski.
– Łódzki Klub Sportowy to nigdy nie była tylko piłka nożna, to bogata historia koszykarzy, koszykarek, tylko dwa z 21 tytułów to mistrzostwa piłkarzy. Do tego tradycja kibicowania w hali, dwadzieścia lat temu – koszykarki, dziesięć lat temu – koszykarze w najwyższej klasie rozgrywkowej. Kibice starali się od zawsze wspierać tyle sekcji, ile tylko mogli – mówi Mariusz Przybyła, radny miasta Łodzi, wiceprezes Stowarzyszenia Kibiców ŁKS-u i jedna z twarzy siatkarskiego klubu. Jego słowa niejako potwierdza prezes Hoffman w wywiadzie dla Gazety Wyborczej.
Kibicowałem nie tylko piłkarzom. Byłem z koszykarkami na meczu Pucharu Europy w Parmie. Pojechaliśmy wtedy busem w siedem osób, Włoszki strasznie złoiły nasze zawodniczki, ale warto było tam być, bo to przecież półfinał Pucharu Ronchetti.
I Przybyła w rozmowie z nami, i Hoffman we wspomnianym wywiadzie z Wyborczą potwierdzają, że zaczęło się od piłki nożnej.
Jedna z gazet napisała, że sekcja kończy działalność, bo nie ma nawet na sportowe stroje. To było siedem lat temu. Pomyślałem, że na koszulki, spodenki i dresy mnie stać. Skontaktowałem się z ówczesnym trenerem siatkarek Krzysztofem Świtą. To była druga liga.
To nie było tak, że szef firmy Commercecon szukał siatkarskiego zespołu do sponsorowania i wyszukał akurat siatkarki ŁKS-u. To raczej wierny kibic ŁKS-u szukał sekcji, która była najbardziej potrzebująca. Padło na siatkarki.
– W czasie, gdy Hubert zaczął działać w ŁKS-ie, koszykówka żeńska w miarę porządnie sobie radziła, koszykarze i piłkarze również. Pomocy potrzebowała sekcja siatkówki i właśnie tutaj postanowił zainwestować swoje pieniądze Hubert. Gdy okazało się, że kibice to doceniają, przychodzą na mecze, śledzą losy naszych siatkarek – postanowił dalej rozwijać tą sekcję, poświęcając mnóstwo własnego czasu i pieniędzy – wspomina Przybyła. – Zresztą, fanatyków ŁKS-u jest tutaj więcej, moja praca dla sekcji siatkówki też nie wynikała raczej z wielkich kompetencji w świecie tego sportu, ale właśnie z miłości do ŁKS-u. Hubert powiedział mi to wprost: chcę mieć w strukturach klubu ełkaesiaków, ludzi, którzy mają ten klub w sercu, takich jak Kasia Sielicka, ełkaesiara wychowana w Łodzi, jak Michał Cichy, obecnie statystyk, Bartek Wencław, Marta Pająk, masażystka, wierny kibic.
– Aż trudno uwierzyć w dzisiejszych czasach, ale tak jest, naprawdę rodzinna atmosfera. Siatkarki, które do nas przychodzą, od razu zresztą to zauważają i doceniają, Marta wprowadza je w świat kibiców, one same dostają od nich już na pierwszych treningach mocne wsparcie – podkreśla Sielicka. – Iza Kowalińska przychodziła do beniaminka, gwiazda ligi, MVP, jeden z najwyższych kontraktów w lidze. Tymczasem po tym, co tu zobaczyła, podkreśla na każdym kroku, że już zawsze będzie kibicem ŁKS-u i że takiego czegoś nie doświadczyła w całej swojej bogatej karierze zawodniczej. Sama rwała się do wszystkich akcji dla kibiców, dla miasta, dla lokalnej społeczności – dodaje Przybyła.
– Chcemy być elementem tej lokalnej społeczności, pomagać jej, to cementuje nie tylko kibiców wokół klubu, ale i siatkarki wobec miejsca, w którym grają. To staje się coś więcej niż zespół, to nadaje ten wspomniany familijny charakter. Nade wszystko zaś, nie ma nic piękniejszego, niż sprawienie radości czy to dzieciom, czy zwierzakom, czy w Szlachetnej Paczce, czy w akcjach dla schroniska – mówi Sielicka. Ponadto siatkarki odwiedzają piłkarzy na ich spotkaniach, futboliści odwdzięczają się tym samym. – To właśnie dzięki kalendarzom charytatywnym, w których pozują siatkarki, ale i wsparciu od drużyny piłkarskiej, mogliśmy zorganizować wigilię dla tak dużej liczby dzieciaków – dodaje Przybyła.
Akcje dla schroniska dla zwierząt, Szlachetna Paczka, wspomniany kalendarz, z którego dochód przyczynił się do organizacji wigilii dla ponad 400 młodych kibiców ŁKS-u. ŁKS rośnie nie tylko sportowo, ale i organizacyjnie.
– A zaczęło się w czasach, gdy niektórzy kibice w klubie pełnili charytatywnie nawet funkcje kierownicze, wszyscy poświęcali wolny czas gdzieś po pracy. Super, że duża część z nich została przy klubie – dodaje Przybyła. Pracy przybyło przede wszystkim po powrocie na obiekty przy al. Unii 2. – Najtrudniejszy był okres gry w hali przy Skorupki, niestety, obiekt nie mógł być areną imprez masowych, co właściwie wykluczało możliwość promowania spotkań. Po prostu baliśmy się, że przy najmniejszej reklamie okaże się, że na obiekcie jest ponad 300 osób i złamaliśmy tym samym przepisy o organizacji spotkania. Wtedy stanęliśmy w miejscu, na szczęście o awans graliśmy już u siebie.
Utrzymanie siatkarskiego klubu to zupełnie inne wyzwanie, niż to, z czym mierzą się piłkarscy działacze. Do tego stopnia, że występ w Lidze Mistrzyń w większym stopniu niż na parkietach zadecydował się… właśnie w gabinetach. Liga Mistrzyń to bowiem symboliczne profity przy znaczących kosztach. Podróż w środku tygodnia do Jekaterynburgu, by chwilę później szukać dostępnych hoteli w Finlandii – wszędzie koszty przelotu, zakwaterowania. Kluby niejednokrotnie rezygnowały z udziału w rozgrywkach siatkarskiej elity właśnie z uwagi na finanse. Dlatego choć ŁKS jako srebrny medalista Mistrzostw Polski miał zapewnione miejsce w fazie grupowej, nie było wcale oczywiste, że drogę od świetlic do Europy spuentuje występ w Europie.
– Był znak zapytania, czy nas na to stać. To są wielkie wydatki, żadne zyski, gra się wyłącznie o prestiż, nie o pieniądze. Prezes podjął męską decyzję, że próbujemy – przyznaje Przybyła i dodaje, że Hubert Hoffman wyznaje przede wszystkim zasadę: jak jest dla kogo to robić – warto to robić. – Kamień z serca spadł przy losowaniu, bo dostaliśmy dwie drużyny z Włoch i jedną z Niemiec, udało się uniknąć wyjazdu na przykład do Jekaterynburga. Z drugiej strony – rywale bardzo mocni, ale czy w Lidze Mistrzyń są w ogóle słabi?
Po 28 latach ŁKS powrócił do europejskich pucharów meczem z Palmberg Schwerin. 2600 widzów na hali, gorący doping, kapitalna gra. 3:1 z mistrzem Niemiec, a przypomnijmy, mowa o klubie, który jeszcze przed momentem miał być zbyt biedny, by w ogóle grać w najwyższej lidze. Łodzianki awans nie tylko wygrały na parkiecie, ale jeszcze wyszarpały skostniałym decydentom siatkarskim.
Chronologia zdarzeń? W 2010 roku ŁKS uniezależnił się od Stowarzyszenia, zrzeszającego inne sekcje. Rok później świętował awans do II ligi, dwa lata później, już z Sielicką w drużynie – na zaplecze elity. Potem dwa razy z rzędu zajmował miejsce w teorii premiowane awansem do elity. W teorii, bo w praktyce siatkarska najwyższa liga kobiet pozostawała zamknięta, jakby była co najmniej NHL, a może i samą NBA.
– Liga była zamknięta. Mogłyśmy wygrać I ligę, ale to nie gwarantowało wejścia do elity – opowiadają Pająk i Sielicka. – Trzeba było spełnić szereg warunków, których momentami nie spełniały nawet te kluby, które w LSK grały od lat. Skończyło się tak, że drużyny z dobrym zapleczem finansowym i sportowym kisiły się w I lidze, obserwując jak kluby po prostu gorsze występują na tym najwyższym poziomie. My ze swojej strony zorganizowałyśmy protest w finałowym meczu, który rozpoczął się od przebijania piłki palcami przez nas i przez zespół Budowlanych Toruń. Chciałyśmy w ten sposób zwrócić uwagę na problem całej I ligi – bo dlaczego się starać, walczyć czy – od strony sponsora – wykładać pieniądze, skoro nawet wygranie ligi nie gwarantuje awansu?
Co ciekawe, ŁKS mógł pójść drogą na skróty już o wiele wcześniej.
– Hubert kategorycznie wykluczył możliwość zakupienia licencji czy jakiejś dzikiej karty. Od początku upierał się, że wszystko ma być wywalczone na parkiecie, dlatego każdy kolejny awans, od III ligi do Ligi Mistrzyń był wywalczony sportowo – podkreśla Marta Pająk. – Tym bardziej bolało więc zamknięcie ligi na takie kluby jak nasz. Decyzję podejmowali działacze klubów, które już występowały w najwyższej lidze, więc w naturalny sposób nie chcieli dopuścić do sytuacji, gdy ktoś z ich grona będzie musiał spaść
W walkę o licencję zaangażowali się również kibice, masowo podpisując petycję do władz ligi, siatkarki zorganizowały wspomniany protest. Nacisk się opłacił. ŁKS wdarł się do rozgrywek szturmem – w pierwszym sezonie zajął z dużą przewagą szóste miejsce, ale przede wszystkim: derbowy dwumecz z Budowlanymi oglądało na żywo 9750 widzów, więcej, niż… dwumecz finałowy, z udziałem krajowego hegemona, Chemika Police (te mecze przyciągnęły 9,5 tysiąca osób). Rok później ŁKS zdobył podwójne srebro – jedno w lidze, drugie w Pucharze Polski.
– Wprowadziliśmy nową jakość, nie tylko sportowo, ale też pod względem atmosfery w hali. Urywki z trybun meczu w Nysie obiegły nie tylko wszystkie polskie, ale też niektóre zagraniczne media relacjonujące finał Pucharu Polski – przekonuje Sielicka. Historia z Nysy z pewnością miała gigantyczny wpływ na zainteresowanie siatkarskim ŁKS-em. Podczas dwudniowego turnieju łodzianki pokonały w półfinale zespół z Piły, lecz kontuzji doznała Lucie Muhlsteinova. Dzień później grały finał z Budowlanymi Łódź. Do Nysy przyjechała bardzo solidna reprezentacja trzystu kibiców z Łodzi. – To było coś niesamowitego, jeszcze 30 minut po meczu kibice śpiewali na trybunach tak, jakby to ŁKS zdobył trofeum. To było ostateczne potwierdzenie, że obawy władz siatkarskich, że kibice piłkarscy mogą coś nabroić, były bezpodstawne. Wręcz przeciwnie, to stało się fenomenem na siatkarskiej mapie Polski, a może i Europy. Na meczu Ligi Mistrzyń siedziałam obok działaczki z CEV i dało się zauważyć, że i ona, i sędziowie byli pod wrażeniem atmosfery przy al. Unii 2.
– Większość dziewczyn w Nysie płakała, zawiodłyśmy siebie, zawiodłyśmy kibiców, którzy tak licznie przyjechali na salę. Zeszłyśmy do szatni i większość z dziewczyn nie miała ochoty wychodzić z powrotem na parkiet, bo bały się spojrzeć fanom w oczy. Pamiętam, że prezes Hoffman powiedział: idź po dziewczyny. Moje słowa nie do końca je przekonały, więc Hubert poszedł osobiście – głowa do góry, zdobyliśmy srebro, jestem dumny, chodźmy do kibiców. Okazało się, że zamiast łez, była feta, prawie taka, jakbyśmy wygrali Puchar – dodaje Pająk. – Ja z Nysy pamiętam, jak niedaleko naszego sektora siedziała starsza para, kobieta i mężczyzna, wyraźnie zaskoczeni naszym dopingiem. Ta kobieta patrzyła się na śpiewających kibiców dłuższą chwilę, po czym zapytała męża: oni to wszystko śpiewają z pamięci? To zresztą odróżnia nasz styl od takiego typowo siatkarskiego – zamiast hałasu, bębna, trąbek czy kołatek, mamy repertuar pieśni.
Początkowo część kibiców żartowała, że naprawdę piłkarscy fani jeszcze nie do końca znają zasady siatkówki, stąd też gorące powitanie przegranej drużyny. Szybko jednak okazało się, że fanatycy, którzy jeszcze do niedawna nie byli świadomi do ilu punktów gra się w tie-breaku, teraz dyskutują o niuansach związanych z terminarzem.
– A tu im się nie dziwimy! My też miałyśmy wrażenie, że terminarz trochę nas skrzywdził – uważają Sielicka i Pająk. Chodzi oczywiście o kontrowersyjny finisz sezonu 2017/18. Ełkaesianki wywalczyły miejsce w finale Mistrzostw Polski wygrywając w Rzeszowie, podczas trwającego trzy godziny, 5-setowego meczu z Developresem. Miało to miejsce w poniedziałek, 23 kwietnia. Pierwszy mecz finałowy, w Policach, odbywał się zaś w czwartek, 26 kwietnia. Chemik, który swój półfinał skończył 20 kwietnia, odpoczywał trzy dni dłużej, w dodatku bez jakiejkolwiek podróży. – To musiało się odbić emocjonalnie i fizycznie na dziewczynach. Najpierw bardzo długi mecz, w dodatku taki, gdzie długo przegrywałyśmy, potem powrót do Łodzi nad ranem, przepakowanie i wyjazd do Polic. 450 kilometrów w nocy z poniedziałku na wtorek, drugie tyle dosłownie kilkanaście godzin później. Chemik był oczywiście dużo lepszy, ale chyba nie na tyle, by wygrać dwa sety do 9 i do 4, a tak się stało w pierwszym finale. Zresztą chodzi przede wszystkim o równe szanse, w przyszłych latach ten odpoczynek powinien być trochę bardziej sprawiedliwy.
Co dalej? Czego można się po ŁKS-ie spodziewać, gdzie właściwie jest jego sufit, skoro 8 lat temu nie było pieniędzy na opłacenie ciepłej wody, a dziś łodzianki z powodzeniem występują w Lidze Mistrzyń?
Pierwszym celem jest z pewnością wreszcie medal w kolorze złotym, którego w Łodzi nie widziano od 1986 roku.
Nasze rozmówczynie?
Dla nas najważniejsze jest, by było stabilnie. By już nie wróciło granie w III lidze.
Fot. Newspix; ŁKS Commercecon Łódź