– Boże, jeżeli naprawdę istniejesz… Pokaż. Pokaż się teraz – myślał gorączkowo Didier Drogba, gdy finał Ligi Mistrzów dobiegał końca, a Chelsea przegrywała z Bayernem 0:1. Marzenia o triumfie uciekały przez palce. Tito lubił podczas spotkań dyskutować ze Stwórcą, robił to regularnie, lecz nigdy wcześniej, ani nigdy później nie stawiał przed nim tak kategorycznych żądań. Bóg, choć wielokrotnie dał się poznać jako wielki sympatyk futbolu, nie zwykł zresztą odpowiadać na tego rodzaju apele, zadowalając się raczej rolą biernego obserwatora piłkarskich zmagań. Ale wtedy, 19 maja 2012 roku w Monachium, odpowiedział. Wysłuchał żarliwych próśb.
Iworyjski napastnik wpakował piłkę do sieci w 88. minucie, wykorzystując dośrodkowanie na krótki słupek w wykonaniu Juana Maty. Wyrównał stan meczu i uratował londyńczykom skórę, a widzom zapewnił co najmniej pół godziny dodatkowych emocji.
– Tak właśnie padła wyrównująca bramka. Podczas ostatniego rzutu rożnego powtarzałem Bogu, żeby się objawił i udowodnił swoje istnienie. Kiedy strzeliłem, pobiegłem do narożnika i spojrzałem w niebo. Byłem zagubiony. Powtarzałem w duchu: “On naprawdę tutaj jest…” – wspominał Drogba pamiętny finisz spotkania. Niestety – wszystkie te mistyczne doświadczenia zdarzyły mu się wówczas tylko po to, żeby w dogrywce sfaulować we własnej szesnastce Francka Ribery’ego i zagwarantować bawarskiej ekipie wymarzoną okazję do pokonania Petra Cecha. I zgarnięcia londyńczykom sprzed nosa latami wyczekiwanego Pucharu Mistrzów.
– Coś ty narobił, Boże? Dlaczego zawsze mnie się to przytrafia, dlaczego?! – wypytywał zrozpaczony Drogba swojego wewnętrznego rozmówcę. Natychmiast stanęły mu przed oczami wszystkie klęski, wszystkie momenty dramatu. Gorzkie pigułki rozczarowania, jakie wielokrotnie przełykał, choć stawały mu w gardle. Chwile, w których zawodził. Zawodził siebie samego, kolegów z klubu i reprezentacji. Naród, kibiców, rodzinę. Przypomniał sobie scenki z finału Ligi Mistrzów w Moskwie, kiedy zagotował się i został wyrzucony z boiska tuż przed serią rzutów karnych. Dwie zmarnowane jedenastki w finałach Pucharu Narodów Afryki, porażkę w Pucharze UEFA przeciwko Valencii…
Nazbierało się trochę tych wpadek w kluczowych momentach kariery, a zanosiło się na kolejną. Znów z jego winy. Znów po jego nieodpowiedzialnym zagraniu, głupim błędzie.
Jednak wtedy, 19 maja 2012 roku w Monachium, Drogbie przypadła rola bohatera pozytywnego. Może to była w rzeczy samej odgórna, boska dyrektywa, może zadecydował najzwyklejszy przypadek? Tak czy inaczej – stało się. Los uczynił iworyjskiego napastnika herosem na oczach całego piłkarskiego świata. Herosem trochę pogmatwanym, z problemami, po przejściach, lecz wszystko to zostało spuentowane szczęśliwym zakończeniem. Takim, jakiego nie powstydziliby się mistrzowie kina rozrywkowego z amerykańskiej Fabryki Snów. Wyrównujący gol był jak moment, w którym główny bohater hollywoodzkiej komedii romantycznej zakochuje się w niepozornej, szarej myszce z zapyziałej księgarni, a ta okazuje się być wulkanem namiętności. Faul na Riberym? To był ten etap filmu, gdy para zostaje rozdzielona przez jedną feralną decyzję, kuriozalne nieporozumienie. I wydaje się, że całą miłość szlag trafił, bo dziewczyna wróci do swojego byłego fagasa żeby gotować mu kaszankę i prać skarpety z dziurą na duży palec, a chłopak zostanie misjonarzem na wyspach Hula-Gula.
Jednak Cech obronił marnej jakości strzał Robbena, a wkrótce potem nastąpiła seria jedenastek, zwieńczona właśnie trafieniem Drogby. Trafieniem na wagę pucharu. Klasyczny happy-end. Ślub, welon, potem ciążowy brzuch i domek nad oceanem. Żyli długo i szczęśliwie.
– Ja, moja wiara i moja relacja z Bogiem. To jedyny sposób, w jaki mogę wytłumaczyć, co się w tamtym meczu wydarzyło. Nie widzę żadnej innej możliwości, żeby pokonać Bayern w Monachium, przed nosem jego fanów, przegrywając w końcówce zero do jednego. Strzeliłem gola wyrównującego, sprokurowałem karnego, którego obronił Petr Cech, a potem sam wykorzystałem decydującą jedenastkę. To brzmi jak gotowy scenariusz filmowy. Nigdy tego nie zapomnę – opowiadał napastnik. Za złożone Bogu podziękowania po wyrównującej bramce doczekał się nawet pochwał ze Stolicy Apostolskiej. – Katolik Drogba zasługuje na uznanie dlatego, że w chwilach wielkich sukcesów pamięta o tym, żeby podziękować Bogu – komplementował Kevin Lixey, szef watykańskiego biura ds. sportu.
– Pamiętam, jak Villas-Boas powiedział mi w listopadzie, że wygramy w tym sezonie Ligę Mistrzów. Zapytałem: “Czyś ty zwariował? Straciliśmy wszystkie nasze atuty. W ogóle nie jesteśmy drużyną. To niemożliwe.” Ale powrót do składu doświadczonych zawodników, takich jak ja czy Lampard, znów uczynił nas silnymi. Tym razem wyeliminowaliśmy Barcę, choć w 2009 roku byliśmy na papierze znacznie mocniejszą drużyną niż trzy lata później.
Gdyby spojrzeć na sprawę w szerszej perspektywie, to właściwie cała kariera Didiera Drogby łapie się pod pojęcie “niezapomnianej”. Wymyka się standardowym ramom ckliwego filmidła i stanowi kapitalny materiał na złożony, wielowątkowy dramat. Bo Tito był nie tylko wybitnym napastnikiem, którego wielu czołowych obrońców Starego Kontynentu wymieniało jako najbardziej niewygodnego rywala do upilnowania. Jego życia nie definiują wyłącznie strzeleckie rekordy, indywidualne wyróżnienia i trofea ustawione w domowej gablocie. One też są ważne, jasne, ale niekoniecznie najważniejsze.
Drogba, przynajmniej dla mieszkańców Wybrzeża Kości Słoniowej, na zawsze pozostanie symbolem pokoju i dobroczynności.
Życzyłbym sobie, żeby ludzie postrzegali mnie przede wszystkim jako Iworyjczyka i jako patriotę
Didier Drogba
19 września 2002 roku Wybrzeże Kości Słoniowej znalazło się w stanie wojny. Wojny domowej.
Pierwszy dzień konfliktu zbrukany został krwią żołnierzy, cywilów, jak również byłego dyktatora kraju – generała Roberta Guei, zamordowanego wraz z żoną, dwójką dzieci i gronem najbliższych współpracowników. Nie było litości dla nikogo, kto mógłby opowiedzieć o szczegółach tej zbrodni. Ciało wojskowego zataszczono potem na ulicę, sugerując w mediach, że przewodził on grupie chcącej dokonać zbrojnego zamachu stanu, ale został powstrzymany przez nieubłaganą kulę, wystrzeloną przez jakiegoś gorliwego miłośnika ładu, stabilności i pokoju. Najprawdopodobniej Guei został po prostu skrytobójczo odstrzelony we własnym domu, podobnie jak piętnaście towarzyszących mu osób.
Generał nie był bynajmniej świętoszkiem – jeden pucz miał już na koncie, gdy jego junta przejęła władzę w państwie pod koniec XX wieku, co doprowadziło do zdestabilizowania umiarkowanie spokojnego do tamtej pory Wybrzeża i zagroziło pokojowi w całej Zachodniej Afryce. Niewykluczone, że szykował kolejny spisek, który miał przywrócić jego stronnictwu kontrolę nad krajem. Knuł, lecz polityczni przeciwnicy byli szybsi. I bezwzględni – wraz z Robertem życie straciło dwóch jego synów. Dwoje pozostałych dzieci szczęśliwie uniknęło śmierci, ponieważ akurat spędzało dzień u znajomych.
Dyktator, gdy jeszcze trzymał lejce władzy w garści, nie był akceptowany przez tak zwaną międzynarodową społeczność, ze szczególnym uwzględnieniem rządu francuskiego. Nie cieszył się również wielką popularnością we własnym kraju, wbrew temu, co sam uważał. Jego rządy coraz mocniej i mocniej pogłębiały dysproporcję między południową, czyli chrześcijańską częścią kraju, a północną. Czyli muzułmańską, przez wiele lat traktowaną po macoszemu, niedofinansowaną, biedną. Takie dysproporcje to nic nowego w historii cywilizacji, wystarczy przypomnieć sobie dzieje Stanów Zjednoczonych. Zatem – powszechnie nielubiany Guei został ostatecznie przyparty do muru i zmuszony do rozpisania – nazwijmy to z braku lepszego słowa – demokratycznych wyborów prezydenckich w 2000 roku. Dołożył jednak wszelkich starań, żeby w głosowaniu nie oddać rządów, a wręcz przeciwnie – umocnić się głosem ludu na prezydenckim stołku. Generał wprowadził specjalną poprawkę do konstytucji, która uniemożliwiła start w wyborach między innymi Alassane Ouattarze – byłemu premierowi, faworytowi północnych rejonów kraju.
Koniec końców i tak nie utrzymał władzy, ponieważ wybory wygrał – pomimo pewnych szwindli przy urnach – Laurent Gbagbo, jedyny legalny kontrkandydat. Lewicujący nauczyciel chemii, wspierany po cichu przez Francję. Specjalista w dzieleniu Iworyjczyków na “prawdziwych” i pozostałych.
Ouattara, niezmiennie popierany przez muzułmańską społeczność, domagał się powtórzenia głosowania po obaleniu znienawidzonego dyktatora. Chciał w nim wystartować na równych warunkach z konkurencją, czego uprzednio mu zabroniono. Jednak Gbagbo nie tylko pozostał głuchy na te żądania, odpowiedział na nie ostrymi represjami. To doprowadziło do eksplozji niezadowolenia. W 2002 roku Wybrzeże Kości Słoniowej stanęło w ogniu rebelii. Północ wypowiedziała posłuszeństwo legalnym władzom.
Alassane Ouattara pochodzi z Burkina Faso, dlatego zakazano mu udziału w wyborach, wprowadzając specjalny zapis w prawie. Tymczasem do bogatego (jak na afrykańskie realia) Wybrzeża Kości Słoniowej ciągnęły przez lata miliony emigrantów z sąsiedniego państwa. W przeważającej większości – wyznawcy islamu. To wytworzyło podział na bogate, nadmorskie południe i ubogą północ, przeładowaną imigrantami. Różnice narodowościowe, różnice religijne i dysproporcja, jeżeli chodzi o status materialny – wystarczyło rzucić jeden niedopałek, żeby ten wysuszony na wiór las wzajemnej niechęci zapłonął. A nie brakowało w kraju palaczy, którzy chcieli coś ugrać na konflikcie i zostać królem popiołów. Kto zna “Grę o tron”, ten wie o co chodzi.
– Była to brudna i krwawa wojna. Obie strony masowo dopuszczały się mordów i gwałtów, stosowały tortury i wcielały dzieci w szeregi swych oddziałów. Błędne jest jednak sprowadzanie tego konfliktu do kolejnej afrykańskiej wojny na tle etnicznym czy religijnym. Choć czynniki te odegrały pewną rolę, to koniec końców całość sprowadzała się do brutalnej walki o władze i wpływy – pisał Maciej Konarski na Portalu Spraw Zagranicznych w grudniu 2004 roku, gdy awantura wciąż trwała.
Dziś, szesnaście lat później, Laurent Gbagbo jest sądzony w Hadze za zbrodnie przeciwko ludzkości. Prezydentem został natomiast… 76-letni Alassane Ouattara. W ekstraklasie mamy karuzelę trenerską, w Wybrzeżu Kości Słoniowej – rządową.
Wszystkie te drastyczne historie miały zresztą swoje, nieco humorystyczne, przełożenie na nasz kraj. Oto, jakie e-maile dostawali masowo polscy obywatele od “wdowy po multimilionerze zamordowanym podczas wojny domowej w Wybrzeżu Kości Słoniowej”. O sprawie szeroko opowiadały ogólnopolskie media. Stary numer oszustów, którzy wyłudzają dane osobowe (pisownia oryginalna): – Jestem skontaktować się dowiedzieć się, czy mógłbyś mi pomóc zrealizować moje ostatnie życzenie. Jestem 65 lat, wdowa, bez dzieci, i wiem, że umrę wkrótce. Obecnie jestem zarejestrowana w jeden prywatny szpital o Wybrzeżu Kości Słoniowej, a wkrótce przechodzi poważnych operacji serca i trzymam ten sen, że nie może przetrwać z operacji. Chciałbym abyście pomogli mi darować funduszu dla osób niepełnosprawnych, domy sierot, nosicieli wirusa HIV i kościołów w każdej dziedzinie w kraju.
Dochodziło zatem do sytuacji przerażających, ale i absurdalnych. W październiku 2002 roku minister obrony, Bertin Kadet, wygłosił orędzie do narodu, w którym wyraził oczekiwanie, że wszyscy mężczyźni między dwudziestym a dwudziestym szóstym rokiem życia natychmiast stawią się w najbliższym punkcie poboru, gdzie zostaną wciągnięci do armii, która na zawsze rozprawi się z północnymi buntownikami. Wszyscy, co do jednego. Pomysł storpedowali z pewnym rozbawieniem dowódcy wojskowi. Uświadamiając odrealnionego aparatczyka – nomen omen, Kadeta – że nie mają ani sprzętu, ani zapasów, ani w ogóle potrzeby, by dysponować aż tak wielką liczbą chaotycznie skoszarowanych rekrutów. Za to chętnie korzystali ze wsparcia najemników – między innymi z Francji, Liberii i Białorusi.
Urodzony w 1978 roku Didier Drogba mógłby się poczuć przerażony po usłyszeniu płomiennej mowy ministra. 22-latkowi groziłyby kamasze. Groziłyby, gdyby nie to, iż od wielu lat nie mieszkał już w ojczyźnie. Co oczywiście nie oznacza, że nie troszczył się o jej los.
***
Maleńki Didier przyszedł na świat w Abidżanie, wtenczas stolicy Wybrzeża Kości Słoniowej, stanowiącej najważniejszy ośrodek gospodarczy, handlowy i kulturalny regionu i w ogóle jedno z największych miast całego kontynentu. Które liczyło sobie już wówczas ponad pół wieku burzliwej historii – pierwszą wioskę kolonizatorzy francuscy założyli tam jeszcze w końcówce XIX stulecia, czmychając z innej części wybrzeża przed epidemią żółtej gorączki. Nazwę podpowiedziały im miejscowe kobiety, powracające do swojego osiedla obładowane rozmaitą zieleniną. “Abidżan” w miejscowym języku ebrie oznacza ni mniej, ni więcej: “właśnie ścięłam liście”.
Kiedy Didier Yves Drogba Tébily przyszedł na świat, Abidżan był już potężnym ośrodkiem, zamieszkiwanym w porywach przez pięć milionów ludzi. Na początek lat osiemdziesiątych przypadł akurat okres potężnej recesji gospodarczej, która mocno uderzyła w cały kraj, również stolicę, szumnie określaną Paryżem Afryki i wysadzaną drapaczami chmur, niczym królewska korona brylantami. Krach dał o sobie znać natychmiast – ceny żywności poszybowały w górę, ekonomia całego państwa się załamała, zaś Albert i Clotilde Drogbowie, choć byli nieźle sytuowanymi pracownikami sektora bankowego, nie potrafili udźwignąć finansowej katastrofy. Wkrótce zresztą zlikwidowano ich miejsca pracy.
Ich oczku w głowie, ich ukochanemu synkowi groził po prostu głód, skrajna nędza.
Abidżan przed laty (delcampe.net).
Tito – a właściwie Marszałek Tito, nazywany tak przez mamę, miłośniczkę jugosłowiańskiego wodza, którego partyzanci swego czasu wywołali awanturę na zabawie – praktycznie nie rósł z powodu braku wartościowego pożywienia. Ale od małego uganiał się za szmacianą futbolówką, wykazując się zapałem godnym lepszej sprawy. Szalał po boisku – czy raczej po parkingu na tyłach miejscowego kina – w koszulce argentyńskiej reprezentacji, za dużej o kilka numerów, niemalże ciągnącej się za nim po piachu, niczym poły przydługiego płaszcza.
Bezcenny strój podarował swojemu ulubionemu siostrzeńcowi wujek – Michel Goba. To on utrzymywał całą rodzinę przy życiu, wysyłając i osobiście przywożąc paczki z żywnością i innymi artykułami pierwszej potrzeby. Głównie pieniędzmi.
Goba sam był profesjonalnym piłkarzem, występował w rozmaitych klubach francuskich. Wiódł bajkowe życie, przynajmniej z perspektywy mieszkańców dzielnicy Yopougon w Abidżanie. Oczywiście nie występował w najwyższej klasie rozgrywkowej, na to był o wiele za cienki w uszach, ale wiodło mu się na tyle dobrze, żeby złożyć rodzicom Drogby propozycję. Z jednej strony okrutną, z drugiej – wymarzoną. Zaoferował, że weźmie ze sobą Didiera i zapewni mu porządną szkołę we Francji, jawiącej się wtedy (a pewnie także i dzisiaj) jako prawdziwy raj dla mieszkańców Wybrzeża Kości Słoniowej. W Europie chłopiec mógłby odebrać porządną edukację, a być może pójść w ślady wuja i zarabiać na życie poprzez sport. Drzwi, które w ojczyźnie byłby przed Didierem zamknięte na cztery spusty, we Francji… Może nie stały przed nim otworem, ale były lekko i zapraszająco uchylone.
Albert i Klotylda wylali ocean łez i spędzili wiele nieprzespanych nocy, lecz ostatecznie zdecydowali, że najlepiej będzie, jeśli ich syn poleci z wujkiem do Francji i tam poszuka szczęścia, którego w Abidżanie mógł się nigdy nie doczekać. Rodzice nie chcieli, by Tito podzielił ich smętny los i resztą życia spędzał na zamartwianiu się, czy aby na pewno wystarczy zapasów żywności do czasu kolejnej przesyłki z Europy, zawierającej finansowe lub materialne wsparcie.
– W naszej tradycji istnieje coś takiego, że opiekę nad dzieckiem przejmuje ten z rodziny, kto najlepiej zarabia – tłumaczył po latach Goba. – Grając we francuskiej lidze nie zarabiałem źle i Didier, pierwsze z siedmiorga dzieci mojego szwagra Alberta, przyjechał i zamieszkał ze mną i moją żoną we Francji. Nigdy nie zapomnę, jak jechałem po niego na lotnisko w Bordeaux. Malec miał wtedy pięć lat i przyleciał całkiem sam. Miałem plan, żeby zrobić z niego piłkarza!
***
Dla pięciolatka samotna podróż samolotem był przeżyciem absolutnie traumatycznym. Wszyscy współpasażerowie wlepiali wzrok w osamotnionego, drobniutkiego jak chucherko chłopczyka, którego zdesperowani rodzice odprowadzili na samolot i puścili w świat tylko z tabliczką zawieszoną na szyi:
DIDIER DROGBA
NA SPOTKANIE
MICHEL GOBA
Ostatecznie wszystko przebiegło bez zarzutów i Didier został bezproblemowo odebrany przez swojego wujka z lotniska. We Francji czekał go szok kulturowy. Z zainteresowaniem wyglądał przez szybę samochodu, którym Goba wiózł go w stronę Bretanii, gdzie akurat występował. Nie płakał już z tęsknoty – wszystkie łzy wyciekły z niego podczas lotu, nie została ani kropla. Rozpacz pomału zaczynała się przepoczwarzać w fascynację. W oczach takiego brzdąca europejskie krainy jawiły się jako zupełnie nierealne, wręcz magiczne. On sam miał w głowie całkiem inne wyobrażenie świata, ostatecznie nie wyściubiał wcześniej nosa poza zakurzone, brudne i smętne zakamarki Abidżanu. Nie znał realiów francuskiej prowincji, widział tylko szarość, ale i pewnego rodzaju monumentalność afrykańskiej metropolii.
Tam jego rówieśnicy byli tak samo chudzi, tak samo mali, tak samo umorusani i tak samo czarnoskórzy jak on. Wszystko się zgadzało, a we Francji wszystko było na opak. Bretania lat osiemdziesiątych nie była bynajmniej multi-kulturalna. Kiedy Didier pierwszy raz pojawił się w szkole, dzieciaki z zainteresowaniem dotykały jego skóry i próbowały nawet zdrapać odrobinę naskórka, nie mogąc uwierzyć, że jego kolor jest prawdziwy, a nie domalowany. Wielu sąsiadów darzyło afrykańskich imigrantów z wyniosłą obojętnością, niekiedy wręcz pogardą. Na domiar wszystkiego, część z nich posługiwała się językiem bretońskim, a Tito władał tylko francuskim, zresztą dość kulawym i ubogim w porównaniu do rdzennych mieszkańców ojczyzny Joany d’Arc. Charakterystyczny dla przybyszów z Czarnego Lądu akcent też był wdzięcznym tematem do kpin.
Nie były to najłatwiejsze warunki dla kilkulatka, żeby zaadaptować się do nowych realiów. Tym bardziej, że jego wujek notorycznie zmieniał przynależność klubową, co wiązało się z ciągłymi przeprowadzkami i trudnościami, by Didier miał zapewnioną ciągłość edukacji. I w ogóle poczuł się gdziekolwiek jak w domu. Goba się w tym w ogóle nie przejmował – obdarowywał swojego wychowanka kolejnymi koszulkami i wbijał mu do głowy marzenia o piłkarskiej karierze. Rodzice Didiera nawet nie chcieli o tym słyszeć. – Złapiesz byle kontuzję i stracisz wszystko. Skup się na nauce – pouczał w listach ojciec chłopca. Kiedy jego syn, już jako nastolatek, zawalił rok i nie zdał do następnej klasy, dostał kategoryczny zakaz uprawiania sportu. Ukończenie szkoły miało być priorytetem, futbol – dodatkiem, który można cisnąć w kąt w dowolnej chwili. Również dlatego Drogba profesjonalne treningi zaczął tak naprawdę dopiero jako piętnastolatek i musiał w ekspresowym tempie nadrabiać techniczne i taktyczne zaległości.
Rodzice Didiego, wraz z rosnącą w zastraszającym tempie gromadką rodzeństwa, również przenieśli się w końcu do Francji. Wtedy Albert mógł mieć baczenie na najstarszego z synów.
– Ojciec odciął mnie od futbolu na cały rok. Miałem szesnaście lat, a piłkę kopnąć mogłem tylko w ukryciu, kiedy wiedziałem, że go nie ma w okolicy. Ale jestem marzycielem. Nie ma znaczenia, co mi powiesz – jeżeli jest moją ambicją, żeby coś osiągnąć, zrobię w tym celu wszystko co możliwe. Wtedy musiałem być sprytny. Najłatwiejszym sposobem na udobruchanie ojca było po prostu zbieranie dobrych stopni. Kiedy je dostawałem, był zadowolony. Zatem gdy poprawiłem już moje oceny, przyszedłem do niego i powiedziałem: “Tato, wiesz co, jest tutaj taka drużyna piłkarska, chciałbym sobie tam trochę pograć…”. Zgodził się bez szemrania. (…) W głębi duszy zawsze wiedziałem, że zostanę piłkarzem. Wbrew temu, co głosił mój ojciec – wspominał Tito. – Nawet tej przyszłości nie kwestionowałem w swoim umyśle.
Albert Drogba uwierzył w piłkarskie możliwości swojego syna dopiero po wielu latach, gdy łaskawie dał się namówić i zasiadł na trybunach podczas jednego ze spotkań drugoligowego Le Mans. Nie posiadał się ze zdumienia – na co dzień raczej skromny, cichy i spokojny chłopak zmieniał się na boisku w demona, rozstawiającego rywali po kątach i dyrygującego kolegami. To dało Drogbie-seniorowi do myślenia i zmieniło jego sztywne podejście do zamiłowań pierworodnego potomka.
Jednak początkowo podejście do wykształcenia dziecka było często powodem kłótni między rodzicami a wujkiem. Do Didiera wieści o tych nieporozumieniach docierały, co nie poprawiało jego nastroju.
Goba i Drogba. (urbanpress-sport.ci)
Gdy surowego taty jeszcze nie było na miejscu, luzacki wujek-piłkarz był, i to jeszcze jak. Snuł wizje, opowiadał niestworzone historie o boiskowych gigantach, wyciągał swego pupila na mecze, zdobywał dla niego różne pamiątki. – Kiedy zamieszkaliśmy w Dunkierce, zapisał mnie do młodzieżowej sekcji klubu. Każdego wieczora chodziliśmy na plażę, gdzie demonstrował mi wszelkie sztuczki piłkarskie – wspominał Drogba swojego opiekuna i pierwszego mentora. – Uczył mnie rozmaitych tricków. Odpowiedniego wyczucia przy wyskoku, umiejętnego zastawiania piłki przed atakiem obrońcy. Kiedy widziałem go wyskakującego do główki, miałem wrażenie, że potrafi latać.
Czas spędzony z wujkiem i futbolem odrobinę rekompensował ponurą codzienność, podszytą wszechobecnym i boleśnie wyczuwalnym rasizmem. Nawet jeżeli nie był to rasizm deklarowany wprost. – Wciąż słyszałem za plecami komentarze na temat koloru skóry – opowiadał Tito. – Nauczyłem się żyć w bańce, we własnej rzeczywistości. To pomagało mi później w procesie adaptacji. Nowy klub, nowy kraj? Wszystko mi jedno. Jednak szybko się okazało, że bańka nie jest wystarczająco szczelna, by uchronić chłopca przed obezwładniającą tęsknotą za domem. – Pamiętam moje pierwsze lata we Francji – płakałem codziennie. Nie chodziło o to, gdzie się dokładnie zajmowałem. Mógłbym być wtedy gdziekolwiek. Cierpiałem, bo byłem daleko, bardzo daleko od moich rodziców. Bardzo za nimi tęskniłem – mówił o swoich uczuciach Drogba.
Wiele lat później, gdy napastnik wylądował w lidze tureckiej i grał dla Galatasaray, kolejny raz padł ofiarą bydlaków-rasistów. Podczas derbów Stambułu, kibice Fenerbahce przez cały mecz mu ubliżali, wymachiwali bananami i wydawali rozmaite odgłosy, imitując małpy. Didier odpowiedział w mediach społecznościowych. Emocjonalnie i agresywnie: – Nazywacie mnie małpą, ale płakaliście, gdy Chelsea zlała Fenerbahce w 2008 roku. Nazywacie mnie małpą, ale sami podskakiwaliście przed telewizorem, kiedy wygrywałem Ligę Mistrzów. Nazywacie mnie małpą, ale byliście wściekli, gdy zostałem mistrzem Turcji z Galatasaray. A najsmutniejsze jest to, że nazywacie mnie małpą i zapominacie, że dopingowaliście mojego “małpiego” kolegę, który strzelił nam wczoraj dwa gole… Nazywacie siebie prawdziwymi kibicami?
Tak – sympatycy Fener w trakcie tego samego spotkania szaleli po golach czarnoskórego Pierre’a Webo i obelżywie kpili z koloru skóry Drogby. Logika, rozum i godność człowieka? A po co to, a komu to potrzebne?
W wieku ośmiu lat coś wewnątrz Didiera pękło. Nie mógł już dłużej znieść wszechogarniającej go tęsknoty, nie potrafił się uwolnić od myśli o mamie, tacie i rodzinnych stronach. Poprosił zdegustowanego wujka, by ten opłacił mu powrót do ojczyzny. Szybko się okazało, że był to pomysł zupełnie chybiony. Rodzice chłopca pozostawali bez pracy i nie mieli pieniędzy żaby opłacać jego edukację, na której przecież tak bardzo im przecież zależało. Już w wieku jedenastu lat Drogba powrócił do Francji, z powrotem pod opiekę Goby, który nie potrafił się długo gniewać na cudujących krewniaków i kolejny raz ufundował swojemu ulubieńcowi przelot.
Tamten wymuszony powrót do ojczyzny doskonale oddaje jednak sentymentalne usposobienie Drogby. Opuścił kraj już jako pięciolatek. Dostał szansę, o jakiej wielu mogło tylko pomarzyć – szansę, żeby puścić w niepamięć piekło afrykańskiej nędzy i raz na zawsze zapomnieć o Abidżanie. Ułożyć sobie życie z dala od ojczyzny. Zbudować w sobie tożsamość francuską, wyprzeć ze świadomości tę iworyjską.
Nie potrafił tak postąpić. Wiele miejsc w swoim życiu Drogba mógł nazwać domem, ale z żadnym nie związał się do tego stopnia, co z rodzinnymi stronami. Ukochanym Abidżanem, ukochaną dzielnicą Yopougon. Ukochaną katedrą pod wezwaniem świętego Andrzeja. Ukochanym parkingiem za ukochanym kinem. Ukochanymi bramkami, ułożonymi z cegieł. Kto wie, może również ukochanych. Krótko mówiąc – Wybrzeże Kości Słoniowej było i pozostaje jego miejscem na Ziemi. Tito kroczy przez życie zgodnie z mottem, które towarzyszyło “Góralowi” z Gilowic przy wejściu na bokserski ring.
***
Trudno się zatem dziwić, że napastnik cierpiał katusze, gdy jego ojczyzna pogrążyła się w wojennej pożodze.
W narodowych barwach Drogba zadebiutował w 2002 roku i szybko wyrósł na czołowego zawodnika swojej drużyny, niekwestionowaną gwiazdę iworyjskiej ekipy. Wówczas – niezbyt jeszcze cenionej. Wszystko zmieniło się w 2005 roku, kiedy “Słonie” zapewniły sobie pierwszy w historii udział w mistrzostwach świata. Dla kraju zakochanego w futbolu, a jednocześnie pozbawionego wielkich osiągnięć i targanego wewnętrznym konfliktem, pochłaniającym tysiące ludzkich istnień… To był sukces o niewyobrażalnej skali. Tym bardziej, że grupa eliminacyjna była piekielnie trudna, na zdecydowanych faworytów wyglądali wtedy Egipcjanie i Kameruńczycy.
Jednak to zawodnicy Wybrzeża nie mieli sobie równych, a Didi szalał przez całe kwalifikacje, kończąc je z dorobkiem dziewięciu goli. W ostatnim spotkaniu – zwyciężonym z Sudanem 3:1 na wyjeździe, co przypieczętowało awans – nie trafił do siatki. Po końcowym gwizdku postanowił natomiast uczynić coś więcej – trafić do serc swoich rodaków. Przed kamerą publicznej telewizji chwycił mikrofon i spontanicznie padł na kolana wśród kolegów z drużyny. Wywodzących się przecież i z północy, i z południa. Wszyscy poszli za jego śladem, a ich lider przemawiał coraz bardziej żarliwie. Przerwał na chwilę beztroską euforię i wystosował coś na wzór odezwy do narodu.
– Kobiety i mężczyźni z Wybrzeża Kości Słoniowej. Z południa, z północy, ze wschodu i z zachodu. Nasza drużyna udowodniła dzisiaj, że możemy wszyscy koegzystować. Zagraliśmy razem i łączył na wspólny cel – awans na mistrzostwa świata. Obiecywaliśmy wam, że świętowanie naszego awansu zjednoczy cały naród. Dzisiaj was błagamy, błagamy na kolanach. Przebaczcie. Przebaczcie. Przebaczcie! Afrykańskie państwo z taką ilością zasobów nie musi pogrążać się w wojnie. Błagam, odłóżcie broń. Przeprowadźcie wybory. Wszystko się poprawi. My chcemy się teraz bawić, a wy przestańcie do siebie strzelać.
Didier Drogba w narodowych barwach.
Nieprawdopodobne, ale ten apel naprawdę odniósł pewien skutek. Tydzień później obie strony konfliktu podjęły się rokowań i wstrzymały zbrojne działania. Drogba przyczynił się do zatrzymania okrutnego bilansu ofiar wojennych na, plus minus, czterech tysiącach zamordowanych. Wcześniej był piłkarskim idolem, ulubionym napastnikiem. Od tamtej pory stał się bohaterem narodowym. – Kiedy widzisz takiego lidera jak Didier, od razu się zastanawiasz, czy on kiedyś nie zostanie politykiem. Nadawałby się do tego. Ludzie słuchają, gdy przemawia – z uznaniem przyznał Salomon Kalou.
– Kiedy słucham hymnu narodowego, czuję motyle w brzuchu- mówił sam Tito. – Jest w nim coś bardzo mocnego. Nawet kiedy jestem we Francji, będącej moim drugim domem, zawsze czuję, że część mnie jest gdzieś indziej. Że została w Abidżanie. (…) W drużynie narodowej wszyscy jesteśmy braćmi. Po naszych meczach ludzie w kraju mówili: “Ach, jacy jesteśmy szczęśliwi”. Gdy wygrywaliśmy, wszyscy wychodzili na ulicę, żeby świętować i tańczyć. Zrozumieliśmy, jak potężny jest futbol. W kraju panowała wojna, a mimo to ludzie nasze zwycięstwa fetowali tańcem na ulicach miast! Wow. Tak się to wszystko zaczęło. Wszyscy razem graliśmy dla kraju, chcąc pokazać ludziom inny obrazek naszej ojczyzny niż ten, który nadawali w wiadomościach.
Inny, czyli zjednoczony. Drogba i Kalou z południa, Toure z północy, Eboue ze wschodu. Wszyscy razem, połączeni w imię wspólnego celu. To sprawiło, iż mieszkańcy Wybrzeża Kości Słoniowej – przynajmniej w znacznej części – zrozumieli, że ktoś cynicznie rozgrywa ich nastroje. Że można się razem cieszyć, zamiast – jakkolwiek okrutnie by to nie zabrzmiało – do siebie strzelać. Mordować.
W marcu 2007 roku Drogba otrzymał wyróżnienie dla Afrykańskiego Piłkarza Roku (za 2006), najbardziej prestiżową indywidualną nagrodę na Czarnym Lądzie. Odebrał ją w Abidżanie, z rąk prezydenta Gbagbo. Ale zażądał, żeby kolejne spotkanie reprezentacji zostało rozegranie w Bouake – twierdzy rebeliantów z północy, sprzeciwiających się właśnie rządom Gbagbo. Postawiony pod ścianą prezydent zgodził się na to zdumiewające żądanie. I w meczu eliminacyjnym do Pucharu Narodów Afryki, “Słonie” podjęły Madagaskar właśnie w sercu muzułmańskiej części kraju. Mecz rozegrano pod szyldem “Razem dla pokoju”, a bramkę Drogby na 5:0 fetowano tak euforycznie, że stadion zatrząsł się w posadach.
Wkrótce obie strony konfliktu się dogadały. Po niespełna pięciu latach wojna została zakończona. Nie ułożyło to sytuacji w kraju na dobre, ale rozlew krwi został mimo wszystko zdecydowanie ograniczony.
– Wierzę, że tylko ta drużyna mogła dokonać przełomu – opowiadał Lassine Kone, dziennikarz Le Patriote. – Wiadomość Drogby skupiła uwagę ludzi. Futbol zapewnił pojednanie. Sam Drogba stwierdził natomiast: – Na stadionie w Bouake widziałem Iworyjczyków. Nie żadnych ludzi z północy, tylko Iworyjczyków. Uwierzcie mi, futbol naprawdę ma znaczenie. (…) Nie miałem pojęcia, że moja przemowa będzie miała aż tak wielki wpływ na wszystkich. Zastanawiałem się, czy ktokolwiek się nią przejmie. Kiedy przyjechaliśmy po meczu do Abidżanu, przywitał nas szalony tłum, a na mnie czekali rodzice. I byli bardzo dumni, ale nawet nie z naszej kwalifikacji. Byli dumni z tego, że nawoływałem o pokój.
***
Niestety, kariera Drogby w kadrze nie doczekała się nigdy najpiękniejszej, sportowej puenty. Jego pierwszą wielką porażką był Puchar Narodów Afryki w 2006 roku. “Słonie” dotarły do finału, po drodze eliminując Kamerun po kompletnie zwariowanej serii jedenastek, w której swojego karnego wykorzystali wszyscy zawodnicy i trzeba było zacząć odliczanie od początku. Tito trafił po raz wtóry, zaś pomylił się Samuel Eto’o i jego drużyna mogła pakować walizki. Niestety – kapitan Wybrzeża zmarnował swój strzał z jedenastu metrów w finałowym starciu i mistrzami kontynentu zostali Egipcjanie, choć piłkarsko wyglądali trzy klasy słabiej od przeciwników.
Zresztą – Drogba mógł zamknąć mecz jeszcze w podstawowych dziewięćdziesięciu minutach, ale fatalnie spartaczył stuprocentową okazję do zdobycia bramki. Presja spętała mu nogi i przez cały mecz podpowiadała złe rozwiązania. Być może wziął na siebie za dużo odpowiedzialności. Być może niemożliwym było dla niego łączenie roli porywającego tłumy trybuna pokoju i zabójczo skutecznego napastnika. Nie jest prostym zadaniem rozdzielenie koncentracji na dwie tak odpowiedzialne misje.
Kolejne turnieje były dla Wybrzeża Kości Słoniowej nieustannym rozczarowaniem i trwonieniem gigantycznego potencjału. Ani na mistrzostwach świata, ani podczas Pucharów Narodów Afryki drużyna “Słoni” nie była w stanie zatriumfować w najważniejszych starciach. Na mundialach grupy, w których lądowała z miejsca stawały się “grupami śmierci”, marny to jednak prestiż, skoro afrykańska reprezentacja zawsze kończyła udział w turnieju na trzech spotkaniach. Mniej czy bardziej pechowo, dziś to już bez większego znaczenia. Trzy mecze i do domu, tyle pozostało w mundialowych kronikach po tej fascynującej generacji.
Największą klęską Didiego bez wątpienia pozostaje finał Pucharu Narodów Afryki z 2012 roku. Jego ekipa była murowanym faworytem starcia z Zambią i zwycięstwo miała praktycznie w garści – rzut karny w siedemdziesiątej minucie, wprost wymarzony scenariusz, żeby zamknąć mecz. Piłka na nodze kapitana, traktowanego w kraju jak pół-Bóg. Wielkiego Drogby, który w Londynie dorobił się statusu specjalisty od trafień w finałach. Big-game player.
Strzał powędrował w trybuny, wysoko nad poprzeczką. Kompletny kiks.
Napastnik z mieszaniną wściekłości i rozpaczy wskazywał na wapno, sugerując, że o fatalnym uderzenie zadecydowała nierówna płyta boiska. Ale to już było mniej istotne, ponieważ całe spotkanie zakończyło się bezbramkowym rezultatem, a w karnych lepsi okazali się piłkarze Zambii. Sensacja stała się faktem. Hijani Himoonde i Chisamba Lungu doczekali się triumfu, którego nie ma w dorobku mityczny Didier Drogba. – Robiłem wszystko co w mojej mocy, żebyśmy zdobyli trofeum. Niestety – to nie działa tak, że im bardziej się starasz, tym więcej ci wychodzi. Nasza generacja piłkarzy rzeczywiście jest dobra, ale rywale mieli jeszcze lepszą drużynę. Oddaję im honor – powiedział później Didi. – Jeżeli spojrzysz na reprezentację Holandii za czasów Johana Cruyffa, oni też grali najlepszy futbol na świecie, choć nie wygrali niczego. My podobnie, więc myślę, że możemy ustawić się w tym samym szeregu pechowców, jeśli mogę to tak nazwać.
Cóż, generacja może nie była tak do końca pechowa, ale jej najsłynniejszy przedstawiciel na pewno. Wybrzeże Kości Słoniowej w 2015 roku sięgnęło po pierwsze mistrzostwo kontynentu od dwudziestu trzech lat. Już bez Drogby, który zakończył karierę w 2014 roku, mając na koncie 65 goli w 105. meczach.
Do sieci wypłynął jednak filmik, na którym Tito wraz z rodziną świętuje finałowe zwycięstwo byłych kolegów z kadry. Cóż – nawet najwprawniejsze oko nie byłoby w stanie dostrzec tam grama żalu czy niedosytu. Czysta euforia, nieskrępowana choćby delikatną goryczą.
Był świetnym zawodnikiem, wielkim przyjacielem i człowiekiem, który na zawsze pozostanie częścią mojego życia
Jose Mourinho
Poważna kariera piłkarska Drogby zaczęła się tak naprawdę dopiero w 1993 roku, gdy Iworyjczyk miał piętnaście lat i – ku zgrozie swojego wujka – występował przede wszystkim na prawej stronie defensywy. Goba załatwił siostrzeńcowi miejsce w pół-profesjonalnym, podparyskim klubie Levallois SC i polecił mu jak najprędzej zapracować na miejsce w ofensywie. Tak się złożyło, że pracował tam z młodzieżą Srebrenko Repcić, przed laty kapitalny jugosłowiański pomocnik, słynący z nienagannej techniki. Przy całym szacunku dla wujka-drugoligowca, Repcić to była inna para kaloszy. Fachowiec z prawdziwego znaczenia i prawdziwy nauczyciel futbolu.
Dostał do dyspozycji zawodnika kompletnie surowego. O wielkim potencjale tkwiącym w warunkach fizycznych, naturalnej sile i niezwykłej zaciętości. Z potężnym kopytem, zdolnym zrywać siatki w bramkach. Natomiast technicznie – drewniaka. Nie zraził się jednak, tylko czym prędzej zabrał do obrabiania otrzymanego talentu, czyniąc z niego pomału napastnika kompletnego. Drogba robił na tyle szybkie postępy, że prędko przebił się do pierwszego składu Levallois. Pomimo niezbyt profesjonalnego trybu życia.
– Didier mieszkał ponad pięćdziesiąt kilometrów od klubu i trudno mu było dojeżdżać na treningi – wspominał trener Jacques Loncar, który przejął Didiego z rąk Repcicia. – Musiał się mnóstwo razy przesiadać, często się spóźniał i trudno mu było trenować. Po drodze w pociągu zjadał coś z McDonalda. Wszystko się zmieniło, gdy przeprowadził się do Levallois. Pilnowałem, żeby był na czas i żeby właściwie się odżywiał, nie tylko kanapkami i burgerami. Od razu się poprawił i strzelał dwadzieścia, dwadzieścia pięć bramek każdego sezonu od czternastego do osiemnastego roku życia.
Imponujące wyniki młodzieńca zwróciły uwagę poważnych firm. Paris Saint-Germain zechciało mieć Drogbę u siebie, ale ten – o dziwo – odmówił. Odradzali mu ten ruch wszyscy, sugerując, że jest o wiele za wcześnie na takich ruch, a PSG zniszczy go, tak jak zniszczyło wielu innych, obiecujących zawodników. Tito nie przeniósł się zatem do stolicy i zapałał silną niechęcią do tego klubu, o czym świadczyły jego dokuczliwe reakcje, gdy pakował piłkę do siatki w późniejszych starciach z PSG. Trybuny go niemiłosiernie wygwizdywały, a on jeszcze podsycał atmosferę, przykładając dłoń do ucha i z lubością naśladując cieszynki Pedro Paulety, bohatera Parku Książąt.
– Tego samego dnia, w którym powiedziałem „nie” PSG, miałem telefon od Marca Westerloppe’a, ówczesnego trenera drugoligowego Le Mans – wspominał Drogba. – To on stał się moim piłkarskim ojcem. Wyprowadził mnie na właściwą drogę, choć chyba mieli tam ze mną problemy, ponieważ dość późno zaczynałem.
Drogba vs PSG, typowy obrazek.
Rzeczywiście, dość późno. Drogba swój pierwszy zawodowy kontrakt, właśnie z Le Mans, podpisał w 1999 roku, w wieku dwudziestu jeden lat. Mało tego – grał dość kiepsko. W latach 1999-2002 strzelił ledwie piętnaście bramek, notorycznie trapiły go drobne kontuzje i urazy mięśniowe. Zdradzał tendencje do wpadania w ciągnące się niemiłosiernie passy bez zdobytej bramki. Iworyjczyk nie miał zielonego pojęcia o odpowiednim prowadzeniu swojej kariery. Nie słyszał nigdy o słowie “dieta”. Swój naturalny potencjał fizyczny trwonił na tyle głupio, że zaczęto go wręcz wystawiać na skrzydle, bo na szpicy nie było z niego żadnego pożytku. Trudno w to uwierzyć, lecz późniejszy “Czołg” odbijał się od obrońców jak kauczukowa piłeczka od płyty chodnikowej.
– Didier nie miał pojęcia, co to znaczy być zawodowym piłkarzem i to trwało niemal cztery lata – powiedział Alain Pascalou, wówczas dyrektor sportowy Le Mans. – Jadł wszystko, co popadnie, nie zastanawiając się, czy to mu służy jako sportowcowi. Czasem tuż przed meczem chodził do McDonalda. W przeciwieństwie do większości dzisiejszych gwiazd, nigdy nie był w zawodowym klubie jako dziecko.
– Nie raz na niego krzyczałem, starając się, żeby pojął, o co chodzi, ale nie widać było, żeby to do niego docierało. Trudno było w to uwierzyć. Jego życie poza boiskiem hamowało go. Nie chodziło o alkohol – nigdy go nie tykał – ale chodził z kolegami i kładł się spać o dowolnej porze. Niczego nie traktował poważnie. Dlatego większość czasu w naszym klubie spędził przechodząc między pierwszym zespołem, ławką, rezerwami i ambulatorium. Kiedyś, gdy narzekał na kolejną kontuzję, powiedziałem mu: „Didier, albo pozwij rodziców za to, że jesteś taki słabowity, albo zmień coś w swoim życiu”. Nie był zdolny do spójnego działania, nie umiał nawet dokończyć treningu. Był wybuchowy, ale brakowało mu wytrzymałości. Na trening przychodził późno. Dla niego to nie była praca, a raczej zabawa. Wkurzał mnóstwo ludzi. Serce się krajało na widok tego, jak marnuje swój potencjał – dodawał Pascalou.
Sam Drogba zdawał sobie sprawę, że musi coś zmienić: – Mając dwadzieścia jeden lat wiedziałem, że to moja ostatnia szansa. Wszyscy mi mówili: „Jeśli to się nie uda, będziesz musiał utrzymywać się z czegoś innego”. Mogłem zostać księgowym – miałem odpowiednie kwalifikacje.
– Didier miał niezwykłe zdolności, ale przywykł do trenowania trzy razy w tygodniu i trudno mu było się przestawić na codzienne treningi – wspomina natomiast wspomniany Westerloppe. – Zawsze zmęczony i często kontuzjowany, ale kiedy nauczył się, jak pokonać fizyczne niedogodności, jego wartość zajaśniała w całej okazałości. Nie był dość zdeterminowany, by poświęcić się życiu piłkarza. Nie było jasne, czy zostanie zawodowcem, a on sam nie wiedział, co robi. W Le Mans przeszedł wiele kontuzji i obawialiśmy się, że mogą one zrujnować jego karierę. Gdy pojawił się w drużynie młodzieżowej, widać było, że jest za wysoki w stosunku do swojej budowy. Był niezgrabny i niezbyt proporcjonalny, ale teraz jego wzrost pasuje do wagi ciała. Na boisku wyglądał niezdarnie, ponieważ czegoś mu brakowało. Minęły cztery lata, zanim nabrał sił i pokonał kontuzje, ale mając dwadzieścia dwa lata był już gotów wejść na szczyt.
***
Powiedzcie sami – wyobrażacie sobie Didiera Drogbę w roli księgowego?
– Didier w końcu złapał, w czym rzecz. Na jakieś sześć miesięcy przed odejściem od nas – opowiadał Pascalou. – Nagle zaczął słuchać i zmienił sposób życia. Dzięki temu poprawił się na tyle, że mógł przejść dalej. Chyba przeważył fakt, że u nas zarabiał poniżej pięciuset funtów tygodniowo. To był jeden z argumentów, jakiego użyłem, żeby mu pokazać, co dalej. Miał przecież dzieci, powiedziałem mu więc, że musi naprawdę poważnie pomyśleć, jak je utrzyma.
Argument finansowy okazał się rzeczywiście skuteczny. Didi zapracował sobie na transfer do Guingamp i w wieku dwudziestu czterech lat zadebiutował w Ligue 1. Sezon 2002/03 zakończył z siedemnastoma bramkami w 34. meczach, tworząc zabójczy duet z Florentem Maloudą. Skromny w gruncie rzeczy klubik ugrał kapitalne, siódme miejsce w lidze, choć przed sezonem prorokowano mu raczej walkę o utrzymanie w ekstraklasie. Nie było zatem zaskoczenia, że największe gwiazdy zespołu prędko wyfrunęły z gniazda i ruszyły na podbój piłkarskiego świata.
– Zacząłem dyktować warunki na boisku. Koledzy dostosowywali się do mnie. Rozsadzała mnie energii dzięki tej świadomości – opisywał swoje odczucia Drogba. – Guy Lacombe był świetnym trenerem doskonałym taktykiem. Nauczył mnie wszystkiego na temat poruszania się po boisku, czucia przestrzeni na murawie. Później pomógł mi jeszcze Guus Hiddink. Wyjaśnił, że nie muszę być cały czas w ruchu. Że jestem dziewiątką, więc mogę sobie pozwolić na odpoczynek, żeby później wystartować w odpowiednim momencie.
W sezonie 2003/2004 Drogba rozbił już bank. Choć tak naprawdę dopiero raczkował jako profesjonalny piłkarz pełną gębą, kompletnie zdominował francuską ekstraklasę w barwach Olympique Marsylia. Co prawda ekipa ze Stade Velodrome zajęła dopiero siódme miejsce w lidze i ostatecznie nie sięgnęła po Puchar UEFA, ustępując w finale Valencii, ale Tito był po prostu bestią. Otrzymał nagrodę dla najlepszego piłkarza sezonu, za najlepszą bramkę sezonu i na dokładkę miejsce w najlepszej jedenastce sezonu. Dominator, porównywany do największych legend klubu. – Jest silny jak Weah i sprytny jak Papin – podniecał się Jose Anigo, szkoleniowiec marsylczyków.
Miał jednak sporo racji – rywale jeszcze przez wiele lat nie mogli się nadziwić, jakim sposobem Drogba łączy w sobie cechy, które w teorii powinny się wzajem wykluczać.
– Jestem zachwycony, a nie zaskoczony tym, jak dobrze wszystko mi się układa w Marsylii. Wiele klubów się mną interesuje, ale zawsze chciałem grać tutaj. Jest to klub, który ma we Francji ogromną tradycję. Gdy jako osiemnastoletni dzieciak grałem w drugiej lidze, marzyłem, że stanie się to, co się właśnie dzieje. Potrzebowałem tylko szansy i kogoś, kto we mnie uwierzy. Otrzymałem taką szansę w Guingamp i wykorzystałem ją. Marsylia to kolejny poziom i tę szansę też wykorzystałem. Wierzę w swoje umiejętności. Jestem w tym klubie szczęśliwy, widać to po mojej grze – opowiadał przed laty Drogba.
Na Velodrome stał się prawdziwą gwiazdą. Pieszczochem trybun, z którymi uwielbiał się bawić w psychologiczne gierki, karmić się ich ekscytacją. Miał charyzmę, poczucie humoru, czerpał nieprawdopodobną radość z gry w piłkę, co udzielało się wszystkim wokół. Roztaczał pozytywną aurę, zaś jego szalone cieszynki rozgrzewały kibiców do czerwoności. Miał w sobie niespożyte pokłady energii. – Napisał piękną historię, choć nie zabawił u nas długo – mówił Hassoun Camara, były piłkarz Olympique. – Jego relacja z kibicami była nieprawdopodobna. Pamiętam jeden mecz, kiedy rozgrzewaliśmy się na Velodrome i już wtedy cały stadion skandował jego nazwisko. Choć było już jasne, że odejdzie. To bardzo rzadkie, zwłaszcza we Francji.
Nazwisko “Drogba” łączono wówczas ze wszystkimi światowymi potęgami i bardzo szybko się okazało, że zapewnienia o miłości do klubu były rzucone trochę na wyrost. Marsylia stała się dla Iworyjczyka o wiele za ciasna. Tymczasem w 2004 roku miejsce, w którym może wylądować taki zawodnik nie było owiane specjalną tajemnicą. Żadna to zagadka. Roman Abramowicz był w stanie przelicytować wówczas każdego. Jose Mourinho dopisał Drogbę do długiej listy transferowych zachcianek, więc rosyjski magnat życzenie Portugalczyka spełnił bez mrugnięcia okiem. Abramowicz był wówczas szczerze zafascynowany postacią Jose i rzadko mu odmawiał.
Zresztą, Didiera i tak chciał u siebie mieć. Iworyjczyk udowodnił w Pucharze UEFA, że w lidze angielskiej spokojnie sobie poradzi. Dwa gole z Newcastle, dwa z Liverpoolem. Miał w sobie to coś.
– Poszukiwałem wtedy strefy komfortu. To by oznaczało pozostanie w Marsylii, bycie snajperem numerem jeden w zespole i występy w drużynie, która w całości podporządkowałaby grę pode mnie – wspominał Didi. – Potem usłyszałem Mourinho, który powiedział mi coś interesującego przed całym zespołem. Stwierdził: “Wiesz co, jeśli chcesz być jedynym królem, to wracaj do swojej poprzedniej drużyny i strzel tam sobie sto goli. Tutaj masz dwudziestu dwóch króli. Jeśli to zaakceptujesz, zaczniesz razem z nami pracować. Jeśli nie – idź sobie. Idź skąd przybyłeś i zostań królem tam, gdzie przerastasz każdego”. Pomyślałem sobie: “wow”. To było dla mnie prawdziwe wyzwanie. Dzięki temu wyzwaniu tak się później rozwinąłem.
24 miliony funtów. Za napastnika, który nie tak dawno amatorsko grywał na prawej obronie i nie widział nic złego we wsunięciu Big Maka tuż przed pierwszym gwizdkiem sędziego. – Jeśli Drogba okaże się pomocny w osiągnięciu tego, o co Chelsea przez tyle lat walczyła – jeśli zostaniemy mistrzami Anglii i Europy albo wygramy angielski puchar, to wszystko pięknie. Jeśli zajmiemy świetne pozycje i on nam w tym pomoże, to uznam, że był tani – powiedział Mourinho o najdroższym transferze w historii klubu.
***
Osiem sezonów z rzędu, plus jeden gratisowy. Cztery tytuły mistrza Anglii, dwie korony króla strzelców Premier League, jedna nagroda dla najlepszego asystenta. Czwarte miejsce w wyścigu o Złotą Piłkę w 2007 roku. Dziewięć krajowych pucharów, dziesięć bramek w zwycięskich meczach finałowych. Dwa finały Ligi Mistrzów, w tym jeden zwycięski. 381 meczów, 164 bramki, 71 asyst. Wymowny transparent “Drogba Legend” na trybunach.
Bum. Co za dorobek.
Początki Drogby w Londynie.
Opisanie kariery Didiera Drogby w Chelsea mogłoby pewnie zająć kolejne dwa artykuły, na tyle bogata w emocje i zwroty akcji była to przygoda. Tak wiele czasu nie ma, ostatecznie ten tekst i tak jest już wystarczająco rozległy. Choć nie sposób nie poświęcić paru słów relacji Tito z Jose Mourinho, bo między napastnikiem a portugalskim trenerem nawiązała się doprawdy niezwykła wieź. Która dała sobie przede wszystkim znać wówczas, gdy samozwańczy “The Special One” opuszczał Stamford Bridge po raz pierwszy i nie ostatni.
Ciekawie opisał to John McShane:
W końcu [Jose] podszedł do Didiera. Kładąc ręce na ramionach zawodnika, mówił głosem nieco donośniejszym, niż podczas rozmów z innymi, żeby wszyscy usłyszeli. – Jesteś jednym z najlepszych napastników na świecie i powinieneś zrobić wszystko, żeby stać się jednym z najlepszych piłkarzy. Jestem z ciebie bardzo dumny, Didi. Ty też powinieneś być z siebie dumny! – powiedział. – Ciężko pracowałeś i jesteś zwycięzcą. Zawsze pamiętaj, że jesteś zwycięzcą. Po czym objął potężnego napastnika i z całych sił uściskał. Didier aż się rozpłakał, tak wielkie emocje towarzyszyły temu pożegnaniu i tak wielki był jego żal.
Równie miłe słowa skierował Mourinho do Franka Lamparda, podczas gdy Florent Malouda pocieszał Didiera, który nie mógł pohamować łez.
– O odejściu trenera dowiedziałem się od niego samego, zanim klub oficjalnie to ogłosił – powiedział później Didier. – Przeżyłem prawdziwy szok, ponieważ nigdy bym się nie spodziewał, że może się to przytrafić takiemu facetowi. Gdy Mourinho przyszedł do szatni, żeby ostatecznie się pożegnać, trwało to tylko pięć minut, ale była to niesamowicie poruszająca chwila. Patrzeć, jak opróżnia swoją szafkę, tak szybko i bez najmniejszego wahania, to było straszne. Niektórzy płakali. To wstyd być aż tak wrażliwym. Pocałował nas po kolei, jednego po drugim – z wyjątkiem kilku! A potem powiedział: „Życzę wam wszystkim szczęścia, wam i waszym rodzinom. I dziękuję wszystkim. Nawet tym, którzy mnie zdradzili”. A potem od razu wyszedł. Myślę, że inaczej by się rozpłakał.
Po jego wyjściu w szatni jakby strzeliły fajerwerki. Naprawdę bałem się, że wszystko wybuchnie. W końcu ogarnęło nas poczucie rezygnacji, a moim pierwszym uczuciem – jak i większości – było osamotnienie. Czułem się niemal jak sierota po odejściu ojca.
– Moim zdaniem wyniki meczów były tylko pretekstem, żeby się go pozbyć – dodał jeszcze. – Pewnie nie każdemu w klubie podobała się jego szczerość i mówienie tego, co myśli… Zwolnienie Mourinho bardzo zaszkodziło drużynie. Do tej pory nie wiem, dlaczego zmieniliśmy trenera zaledwie miesiąc po rozpoczęciu rozgrywek. Źle to wszystko przyjąłem i pewnie włożyłem za wiele emocji w relacje z trenerem – wyartykułował również to, co wiedział cały świat. – Gdy trener odszedł, prawie od razu powiedział, że chciałby znów ze mną pracować, ale przy takich umowach nic nie jest proste. On wie, że marzę o hiszpańskiej i włoskiej lidze. Muszę wygrać albo La Liga, albo Serie A, przy czym na świecie jest tylko pięć klubów, o których marzę: Barcelona, Real Madryt, Inter, AC Milan i Marsylia. Nie pięćdziesiąt, ale właśnie te pięć klubów jest w stanie rozbudzić we mnie pasję i zaspokoić głód wygranej.
Niewiele brakowało, a Drogba rzeczywiście opuściłby Londyn. Zresztą – chęć transferu deklarował wielokrotnie. Po zwolnieniu Mourinho oświadczył publicznie, że nie chce już dłużej zostać na Stamford. Niemalże expressis verbis. – Coś pękło, atmosfera w szatni została zniszczona. Jestem w tej chwili w takim stanie psychicznym, jakiego nie wyobrażałem sobie w najgorszych koszmarach – narzekał, dopytywany o dalsze pomysły na karierę.
Ostatecznie do przeprowadzki nigdy nie doszło, a Drogba pożegnał się z Chelsea już po swoim piłkarskim prime-timie. Nie prysnął nawet wtedy, gdy Luis Felipe Scolari starał się marginalizować rolę Tito w zespole i oświadczył nawet Iworyjczykowi wprost, że nie widzi go w swoich planach na przyszłość klubu i ma zamiar rzadko korzystać z jego usług. Roztrzęsiony Drogba natychmiast po zakończeniu spotkania wykręcił numer do Romana Abramowicza i zapytał Rosjanina, kiedy planował go poinformować o transferze. – Jakim transferze? Didier, nigdy nie odchodzisz, zostajesz u nas. Kto ci naopowiadał takich głupstw? – pytał zdumiony miliarder. I tak się złożyło, że wkrótce z klubu wyleciał sam Scolari, nie Drogba.
Bywało, że kolegę z zespołu do pozostania w klubie namawiali inni z liderów drużyny – John Terry i Frank Lampard. Tego pierwszego Drogba poznał w dość kuriozalnych okolicznościach. Przebierał się akurat w szatni podczas jednego z pierwszych treningów w ośrodku szkoleniowym Chelsea, gdy do szatni wszedł wysoki, postawny młodzieniec. – Pomyślałem, że to ciekawa decyzja sztabu szkoleniowego. Przenieśli do pierwszej drużyny jakiegoś chłopaczka z rezerw, żeby nabrał trochę doświadczenia. Dryblas wyglądał tak potężnie i młodo, i tak się woził… Byłem przekonany, że to jego pierwsza styczność z szatnią seniorskiej drużyny i nie wie, jak się zachować.
Drogba w swojej niewiedzy zabrnął tak daleko, że zapytał jednego z nowych kolegów, jak się nazywa ten wysoki cwaniaczek. Rozmówca spojrzał na niego jak na kompletnego durnia: – Przecież to John Terry. Nasz kapitan.
Lampard z kolei po szatni się nigdy przesadnie nie bujał, był na to zbyt spokojny i ułożony. Ale gdy tylko docierały do niego plotki transferowe na temat Drogby, znajdował czas, żeby wysłać do niego SMS-a, w którym upewniał kolegę, że już nie może się doczekać kolejnego wspólnego sezonu. – Pewnego dnia, zaraz po mundialu, miałem krótkie wakacje z rodziną w Marrakeszu. Wtedy dostałem od niego wiadomość. Co było dość dziwne, bo spędziłem już w klubie dwa lata i nie przypominałem sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej do mnie napisał. Spojrzałem na treść: “Cześć DD. Mam nadzieję, że zostajesz. Musimy razem wygrać ligę i Champions League!”
– Zagapiłem się w ekran telefonu. Frank nie był typem gaduły. Ma osobowość lidera, ale okazuje ją na boisku, nie słowami. Razem z Terrym dzielili się władzą w drużynie. Otrzymanie tak mocnego SMS-a naprawdę zrobiło na mnie wrażenie. Poczułem się potrzebny w zespole.
***
Wspominając pobyt Drogby w Londynie, od razu przychodzą rzecz jasna na myśl legendarne dwumecze Chelsea z Barceloną. W sumie starć Drogba vs Barca nazbierało się aż dziewięć, przynajmniej w barwach The Blues.
W 2005 roku na Camp Nou napastnik obejrzał drugą żółtą, a w konsekwencji czerwoną kartkę, co zaowocowało gigantycznym skandalem i groźbami śmierci zaadresowanymi do skrzynki pocztowej i mailowej Andersa Friska. Zmusiło to doświadczonego arbitra do zakończenia sędziowskiej kariery. Później oczywiście 2009 rok i słynne: “Widzieliście to? Hańba! Hańba! Pierdolona hańba!” wykrzykiwane w stronę kamer. Duma Katalonii w ostatnich sekundach spotkania zapewniła sobie wtedy awans za sprawą trafienia Andresa Iniesty, a arbitrzy faktycznie w trakcie gry popełnili szereg większych i mniejszych błędów. Drogba zupełnie się wówczas zagrzał i potem musiał gęsto tłumaczyć ze swojego karygodnego zachowania. Dostał ataku niepohamowanej furii, której nie uzasadniały nawet kontrowersyjne decyzje Toma Henninga Ovrebo.
Klasyk w dniu premiery.
Norweski sędzia miał później trochę żalu do zawodnika Chelsea, że zareagował tak gwałtownie i podsycił nienawiść wobec jego osoby. Również i w tym przypadku nie obyło się bez anonimowych gróźb. – Kiedy wchodzisz do szatni po takim meczu, mówisz sobie: “Och, Tomie Henningu, nie spisałeś się dzisiaj najlepiej”. Jako sędzia na tym poziomie, również w Anglii, przyzwyczajasz się do kibiców. Do mediów. Przyzwyczajasz się do tego, że swoimi decyzjami możesz wprowadzić sporo zamieszania. Inni sędziowie też to przeżywali. Urs Meier, Anders Frisk. Po takim meczu trzeba być przygotowanym na rozmaite reakcje.
– Gdy spoglądam na moją karierę, staram się patrzeć na 95% meczów, które mi wyszły, a nie tych pięć procent, gdzie dałem dupy – mówił Norweg. – Każdy sędzia, ale i każdy trener czy piłkarz, ma swoje wzloty i upadki. Po takim meczu jak tamten byłem w stanie zrozumieć reakcje ludzi z Chelsea, ale nie można bronić takich zachowań jak to Drogby. Oczywiście wiele osób zachowało się bardzo profesjonalnie. Na przykład Guus Hiddink. Oczywiście nas krytykował, co było zrozumiałe, ale zachował się jak dżentelmen.
– Latem 2009 roku musiałem udać się na przesłuchanie w UEFA w związku z całym tym incydentem. Spotkałem wtedy Drogbę i paru prawników z Chelsea. Miałem krótką rozmowę z panem Drogbą, jest bardzo miłym człowiekiem i sympatycznym zawodnikiem. Zachowywał się po dżentelmeńsku i obaj się zgodziliśmy, że tamtego dnia wiele rzeczy mogliśmy zrobić inaczej. Poza boiskiem ludzie zachowują się spokojniej i bardziej profesjonalnie – opowiadał Ovrebo.
No i rok 2012, od którego cała opowieść się zaczęła i – w przypadku Drogby – tak naprawdę również skończyła. Bramka na wagę półfinałowego zwycięstwa, zdobyta na Stamford Bridge. Zemsta na drużynie Pepa Guardioli dokonana. Skosztowana w taki sposób, w jaki należy kosztować zemsty – na zimno. Nie nerwowo, a chytrze.
***
Kiedy Drogba był w formie, robił na boisku wszystko. Zastawiał się z obrońcą na plecach, potrafił zabrać się z piłką i rozegrać akcje. Strzelić głową, obiema nogami. Z szesnastki i spoza niej. Dobić na pustaka i samemu wykreować sobie okazję do strzału. Precyzyjnie przymierzyć z rzutu wolnego. Pełen pakiet zalet, jakich można oczekiwać od napastnika. Jeżeli czegoś mu brakowało, to przede wszystkich opanowania i regularności. No, poza tym – przydałaby się trochę lepsza znajomość gry fair-play, bo Iworyjczyk zostanie zapamiętany nie tylko jako “Czołg”, miażdżący rywali, ale i okropny symulant.
Życiówkę zagrał chyba w sezonie 2009/2010, gdy w ostatniej kolejce zapewnił sobie tytuł króla strzelców Premier League, odskakując Wayne’owi Rooneyowi. 37 goli w 55. meczach – imponujący bilans, biorąc pod uwagę, że Tito nie był nigdy typem lisa pola karnego i furę roboty dla drużyny robił również poza szesnastką, rozbijając obrońców. Zresztą – niech przemówią ci, którzy Drogbę poznali najlepiej, bo z perspektywy szatni i boiska:
Frank Lampard: – Ludzie mówią o Henrym, Rooneyu, najwybitniejszych napastnikach. Ale Drogba jest w tym samym gronie. Zawodnicy, którzy strzelają tyle bramek w finałach i wielkich meczach również należą do tego grona.
– Jest znakomitym zawodnikiem, maszyną. Jest wyjątkowy. Nie tylko jest wielkim chłopem, ale i bardzo zręcznym piłkarzem. Strzela gole, które mają znaczenie, które są dla nas bezcenne. Po prostu nie ma drugiego takiego zawodnika, nikt nie łączy w sobie cech buldożera i tak delikatnego, subtelnego wykończenia. (…) Drogba prawdopodobnie był najlepszym zawodnikiem, z jakim kiedykolwiek grałem. Strzelał w najważniejszych meczach. Był świetnym kumplem w szatni. Miał wielki charakter, wciąż mam dla niego olbrzymi respekt. Było wielką przyjemnością z nim grać. Miał ciało cyborga. Kocham go jak brata, jest bohaterem naszego klubu i zapamiętamy go jako legendę.
– Mógłbym o Didierze opowiadać cały dzień. Nie można przecenić wpływu, jaki miał na naszą szatnię. W sezonie, w którym sięgnęliśmy po Champions League był jak opętany. Bardzo wiele mu zawdzięczam i zawszę będę mu dziękował, bo mnóstwo moich goli i asyst zaliczyłem wyłącznie dzięki niemu. Nie stalibyśmy na podium z Pucharem Mistrzów, gdyby nie Didi.
Gerard Pique: – Wielu było wybitnych napastników, przeciw którym grałem. Ale muszę wyróżnić Didiera Drogbę i Cristiano Ronaldo. No i Messiego, codziennie podczas treningów. (…) Drogba to jeden z najwybitniejszych napastników, jakich kiedykolwiek widziałem. Miał wszystko. Szybkość, potężną siłę, świetną grę w powietrzu. Był doskonały.
Jamie Carragher: – Drogba robił to, co napastnik powinien robić. Strzelał w najważniejszych meczach. Trzy zwycięskie gole w finałach Pucharu Anglii, kluczowe dwa trafienia w finale Pucharu Ligi. No i któż mógłby zapomnieć o tym, czego dokonał w Monachium? Gdy był u szczytu formy, nie dało się przeciwko niemu grać.
Jeremy Clarckson: – Gdyby sędziowie musieli sprawdzać w slow-motion każdą powtórkę, na której Drogba się przewraca, mecze piłkarskie trwałyby sześć tygodni.
Diego Costa: – Zawsze traktowałem Drogbę jako przykład do naśladowania, jeżeli chodzi o grę środkowego napastnika. Obserwowanie go w treningu bardzo mi pomagało. Samo patrzenie na jego ruchy było zachwycające. Kiedyś oglądałem mecze Chelsea tylko po to, żeby popatrzeć na grę Didiera.
Carlo Ancelotti: – Jest wielu zawodników z fantastyczną techniką, którzy z jakichś przyczyn nie stają się liderami. Nie zrobili tak wielkich karier jak by mogli, bo nie mają silnego charakteru, osobowości i odwagi. Potrzebujesz tego wszystkiego tak samo mocno jak techniki. A Didier to wszystko miał. Kiedy dostajesz zawodnik tak utalentowanego, który jednocześnie nie jest samolubem: hai vinto. Wygrałeś.
– Są liderzy, którzy dużo gadają. Drogba też potrafi to robić przed meczami, ale podczas spotkania przewodzi swoim kolegom dzięki sposobowi gry. To się działo od początku mojej pracy na Stamford, nie musiałem go o to prosić. Od razu taki był. Wiem, że niektórzy widzą go jako primadonnę, ale między primadonną a liderem jest tylko centymetr różnicy. Lider używa swojego talentu dla drużyny, primadonna dla siebie. Drogba nigdy nie grał pod siebie. Przypomina mi największych piłkarzy w historii. Jeśli się dobrze czuje, jeśli ma pewność siebie, nikt go nie jest w stanie zatrzymać.
John Terry: – To emocjonalny dzień. Dzień, który powinien nas wszystkich napawać nieprawdopodobną dumą, a jednocześnie smutny dzień, bo jedna z największych legend naszego klubu odchodzi. Na pewno niedługo tu wróci, ale teraz jest niesamowitym przykładem dla nas wszystkich. Świetny facet. To, czego dla nas dokonał to wygrywanie kolejnych trofeów i mówię tu o tych najcenniejszych.
Carles Puyol: – Najtrudniejszy przeciwnik? Lionel Messi podczas gierek treningowych. Ale gdybym miał wskazać zawodnika z drużyny, przeciwko której grałem, to muszę wymienić Didiera Drogbę. Niełatwo się przeciw niemu grało.
Chris Smalling: – Najtrudniejszy napastnik do upilnowania? Zdecydowanie Drogba.
Arsene Wenger: – Zawsze nas krzywdził i nadal do robi. Jest zwycięzcą i pozostanie nim do końca swoich dni.
Trzynaście goli i cztery asysty w piętnastu występach przeciwko Arsenalowi. Nemesis.
Nemanja Vidić: – Ludzie mi mówią: “Ależ miałeś ciężki mecz przeciwko Torresowi”. Dobra, ale to tylko jedno spotkanie. Źle obliczyłem tor lotu piłki i Fernando strzelił bramkę. Drogba był trudniejszym rywalem. Torres kreuje sobie szanse do zdobycia gola, ale Didier dręczył mnie przez pełne dziewięćdziesiąt minut. Suarez i Aguero są najlepsi, lecz Drogba był fizycznie najtwardszy ze wszystkich.
Laurent Koscielny: – Najtrudniejszy rywal… Messi. Ale gdybyśmy brali pod uwagę wyłącznie Anglię, powiedziałbym – Drogba.
Ron Gourlay: – Didier to bez wątpienia legenda Chelsea i na zawsze pozostanie częścią naszej rodziny. Wniósł bardzo duży wkład w najnowsze sukcesy klubu. Był wielkim profesjonalistą, liderem i inspiracją dla najmłodszych zawodników.
Gianfranco Zola: – Drogba postawił stempel na wszystkich ważnych meczach, w których kiedykolwiek wystąpił. Nie tylko był fantastycznym napastnikiem, ale i obrońcą. Był naprawdę wyjątkowym liderem na boisku. Kiedy grasz z kimś takim w jednej drużynie, automatycznie czujesz większe podniecenie. Cokolwiek zrobi, pozostanie legendą Chelsea.
Sir Alex Ferguson: – Powtarzałem do wszystkich wokoło: “Przepraszam, czy ktoś mógłby zastrzelić Drogbę?”. Jego występ był genialny.
***
Przygody Drogby w Turcji, Chinach, USA i Kanadzie nie były już może specjalnie pasjonujące, ale trzeba Iworyjczykowi oddać, że do końca kariery sobie nie odpuścił. Co i rusz pakował piłkę do siatki nawet jako czterdziestolatek, grając dla Montreal Impact, którego jest jednocześnie współwłaścicielem. Jednak i on powiedział wreszcie: “basta”. Chciałoby się nawet rzec, że nareszcie, bo coraz częściej jego boiskowa postawa spotykała się za oceanem z ostrą krytyką. Zresztą – Didier oczywiście wciąż ma dużo w życiu do zrobienia, być może nawet więcej, niż kiedykolwiek miał do zrobienia na boisku. Wielu wróży mu karierę polityka, tą drogą poszedł wszakże George Weah, inny z wybitnych afrykańskich napastników, wybrany prezydentem Liberii. – Gratuluję mojemu starszemu bratu, wiedziałem, że to od lat jego cel i ambicja. Ja nie mam ambicji politycznych – zapewniał jednak wielokrotnie były napastnik Chelsea.
Na razie Drogba skupia się na działalności biznesowej i – przede wszystkim – charytatywnej. Rozwścieczony własną bezsilnością po spotkaniu z chłopcem chorym na białaczkę, Tito założył w w 2007 roku fundację, która łata dziury w systemie opieki zdrowotnej i oświatowym Wybrzeża Kości Słoniowej, angażując się dodatkowo w walkę z chorobami cywilizacyjnymi całego kontynentu afrykańskiego.
– Powtarzam to wszystkim dzieciakom, które chcą być Drogbą, Eto’o i Toure. Najważniejsza jest nauka. Tylko dzięki niej możesz później zrobić wspaniałą karierę. Jedyną metodą, żebyśmy wpłynęli na korzystną przyszłość naszego państwa jest edukowanie najmłodszych pokoleń – mówił Drogba. – Praca w organizacji charytatywnej jest dla mnie bardzo ważna. Nie robię tego dla promowania własnego nazwiska, raczej używam nazwiska do promowania swojej fundacji. Praca w niej to jest rzecz, którą chciałbym robić bardzo długo. To nie jest praca, którą możesz nagle rzucić. To coś dużo poważniejszego.
Szpital wybudowany przez fundację Drogby.
Iworyjczyk finansuje placówki oświatowej, sierocińce, szpitale. Angażuje się w projekty organizacji pozarządowych, które starają się walczyć z epidemią wirusa HIV, malarii i eboli. Bierze udział w kampaniach społecznych u boku najsłynniejszych artystów świata, takich jak choćby Bono. Został nawet wskazany w 2010 roku jako jeden ze stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie przez magazyn Time, co akurat nie jest specjalnie imponujące. Ostatecznie tytuł Człowieka Roku 2006 otrzymał również autor niniejszego tekstu.
Wokół fundacji Drogby narosły swego czasu spore kontrowersje. W 2016 roku tabloid Daily Mail zarzucił napastnikowi, że niespełna 1% z zebranych w Wielkiej Brytanii pieniędzy został przeznaczony na pomoc potrzebującym w Afryce. Reszta? Albo przeznaczona na kosztowne akcje marketingowe i bankiety dla celebrytów, albo zaplombowana na kontach bankowych. Fundacja miała wydać na pomoc mieszkańcom Czarnego Lądu 14 tysięcy funtów, a zachachmęcić… przeszło półtora miliona.
Sprawa została jednak zbadana, a oficjalne śledztwo nie wykazało żadnych nieprawidłowości. Drogba został oczyszczony z zarzutów oszustwa, choć pół miliona przeznaczone na bale promujące działalność fundacji to mimo wszystko bulwersująco wysoka kwota.
***
Czy był najlepszym afrykańskim piłkarzem w historii? Pewnie nie, trudno go nawet uznać za najlepszego afrykańskiego napastnika w XXI wieku. Ostatecznie za Samuelem Eto’o, w tym odwiecznym porównaniu obu snajperów, przemawia naprawdę wiele argumentów, na czele z trofeami skompletowanymi w barwach reprezentacji. A są jeszcze przecież Weah, Milla, Abedi Pele…
Był jednak napastnikiem absolutnie unikatowym, łączącym w sobie cechy, którymi można było obdzielić co najmniej trzech strzelców, a jeszcze by trochę zostało do podziału. Ale przede wszystkim – Didier Drogba był i pozostaje wyjątkowym człowiekiem. Obywatelem świata, sprawnym biznesmenem, bywalcem bankietów i salonów. Jasne, to wszystko prawda. Lecz w pierwszej kolejności: Iworyjczykiem i patriotą.
To się u Drogby nie zmienia.
Michał Kołkowski
źródła: “Didier Drogba: Legenda Chelsea Londyn” (sic!) John McShane; “Commitment: My Autobiography” Didier Drogba
fot. NewsPix.pl