Porównując tę sobotę do poprzedniej, możemy tylko szyderczo uśmiechnąć się pod nosem. Ukraina – Finlandia kontra Dortmund – Bayern. Bytovia – GKS Katowice kontra Atletico – Real. A na przystawkę, całkiem strawną przyznacie, Manchester United podejmujący Arsenal. Mourinho witający w swoim nowym domu Wengera, z którym nigdy nie łączyły go więzy przyjaźni? Borussia próbująca upolować Bayern u siebie po raz pierwszy od czterech lat w roli dania głównego? Madryckie derby na deser? No jeśli to nie jest mokry sen każdego kibica, to doprawdy nie wiemy, co mogłoby nim być…
Rywal z koszmarów z nożem na gardle
Jeżeli Arsene Wenger miałby sporządzić listę osobistych koszmarów, w pierwszej trójce znalazłyby się pewnie: plagi kontuzji, Didier Drogba i Jose Mourinho. Ten ostatni nigdy nie dał Francuzowi zasmakować zwycięstwa przeciwko jego zespołowi ani w Premier League, ani w EFL Cup. Jedyne spotkanie, po którym Wenger mógł wznieść ręce w górę w geście triumfu, to pamiętny puchar pasztetowej, zwany też przez bardziej życzliwych temu nic nie znaczącemu trofeum, Community Shield.
14 pozostałych meczów – żadnej wygranej. A po drugiej stronie bywało i 6:0, gdy sędziemu Andre Marrinerowi Kieran Gibbs wydał się na tyle łudząco podobny do Alexa Oxlade’a-Chamberaina, że zamiast za zagranie ręką wlepić czerwoną kartkę „Oxowi”, do szatni odesłał lewego obrońcę Kanonierów.
Kto by pomyślał, że gdy przystąpią do swojego szesnastego pojedynku, to Mourinho będzie się musiał domagać uznania, jakim jego zdaniem cieszy się w mediach Arsene Wenger, nazwany kiedyś przez niego wybitnym specjalistą od porażek. A którego względem swojej osoby kompletnie nie wyczuwa.
Szczerze mówiąc – trudno się temu dziwić, skoro dokonując latem najdroższego transferu w historii, poprawiając go jeszcze ściągnięciem takich figur jak Zlatan Ibrahimović czy Henrikh Mkhitaryan, po ledwie jedenastu kolejkach ma się już na koncie sześć wpadek i stratę ośmiu punktów do lidera. Tym boleśniejszego dla kibiców, że jest nim odwieczny rywal ze znienawidzonego miasta Beatlesów. I że niedaleko pod nim, a nad Czerwonymi Diabłami są ich starzy znajomi z niebieskiej części Manchesteru.
Oczywiście, jeśli dziś dobra seria przeciwko Wengerowi zostanie podtrzymana, ręka trzymająca nóż nieco oddali się od gardła Portugalczyka. Ale i Francuz musi czuć, że jeżeli chce dopiec Mourinho ze znacznie większą klasą, niż odpychając go przy linii bocznej, to lepszego momentu na pierwszą ligową wygraną już mieć nie będzie.
>>> Wenger wreszcie pokona Mourinho w lidze? 3,05 na wygraną Arsenalu w Betsson <<<
Cel? Wreszcie odprawić Bayern z kwitkiem
Thomas Tuechel miał dobre dwa tygodnie, by wymyślić, jak ukłuć dziś Bayern. Jak sprawić, by mistrzowie Niemiec, największy superklub zza naszej zachodniej granicy, wrócił do domu skomląc po dotkliwej porażce. I jeżeli przeanalizował wszystko dokładnie, szybko doszedł do wniosku, że ostatnia broń w arsenale klubu z Dortmundu, która zdała przeciwko Bawarczykom egzamin w Zagłębiu Ruhry i zadała decydujący cios w ostatniej wygranej przeciwko drużynie Carlo Ancelottiego, od paru ładnych lat nie gra już w Borussii. Że dziś, owszem, będzie się przebierać w szatni na Signal Iduna Park, ale nie u boku Piszczka i Kagawy, a żartując sobie w najlepsze z Thomasem Muellerem i Manuelem Neuerem.
Ponad cztery lata czeka BVB na kogoś, kto wymaże z ksiąg Roberta Lewandowskiego i zostanie nowym bohaterem Dortmundu. Tym, który da zwycięstwo u siebie nad odwiecznym rywalem, który pomagał Borussii wyjść z dołka (tę historię przeczytasz TUTAJ (KLIK)). W Monachium już się udało, zresztą w niezwykle imponującym stylu, w Dortmundzie – nadal na to czekają.
Co gorsza – nie mogą dziś liczyć na Marco Reusa, a więc tego, który przeciwko Bayernowi grać lubi i potrafi, co udokumentował już siedmioma bramkami i sześcioma asystami. Ale czy takie mecze nie są idealną okazją ku temu, by kreować nowych, znacznie mniej oczywistych bohaterów?
>>> Lewy zaliczy hat-tricka ze swoim byłym zespołem? Postaw w Betsson po kursie 22,00! <<<
Oczekując na powrót nadpiłkarza
Choć to derby stolicy Hiszpanii, dwie najważniejsze informacje przed meczem nie dotyczyły wcale Hiszpanów, a Francuzów. Wszyscy czekali bowiem na wieści, co ze zdrowiem Antoine’a Griezmanna i Karima Benzemy. I tak jak na Vicente Calderon mogli odetchnąć z ulgą, bo kontuzja ich napastnika z meczu ze Szwecją nie okazała się na tyle groźna, by musiał derby przesiedzieć na VIP-ach, tak kibiców Realu mogły nieco przybić wieści o tym, że Karim Benzema jest gotowy tylko do tego, by wejść z ławki w drugiej połowie.
Choć akurat to nie on dzierży w swoich rękach klucze do złamania defensywy Atletico. W ofensywnym kwartecie Realu nie jest to też bynajmniej ani Bale, ani Morata.
Jedynym, który strzela średnio przynajmniej raz na dwa spotkania przeciwko Rojiblancos jest bowiem Cristiano Ronaldo, który jednak w tym sezonie – o czym pisaliśmy wczoraj TUTAJ (KLIK) – nie jest już tym samym nadpiłkarzem, jakim był nieustannie od ładnych paru lat. Mimo to, nikt w ofensywie Los Blancos nie wykręca takich liczb przeciwko Atleti:
Alvaro Morata – 5 meczów, 0 goli
Gareth Bale – 13 meczów, 1 gol
Karim Benzema – 23 mecze, 3 gole
Cristiano? 15 bramek w 25 meczach. A do tego jeszcze 8 asyst. Choć w poprzednim sezonie ani w lidze, ani w finale Champions League – nie licząc serii karnych – nie ukłuł ani razu i jak go znamy, dziś z tego powodu wyjdzie potrójnie zmotywowany. Targany ambicją i chęcią udowodnienia, że nadal jest tym samym CR7, który potrafił na przestrzeni ledwie jednego sezonu, w 47 meczach mieć udział przy 8 bramkach swojej drużyny.
Czy wciąż jest do tego zdolny? Wczoraj w przytaczanym tekście zadaliśmy to pytanie, dziś – z niecierpliwością wyczekujemy odpowiedzi.