Reklama

To już jest koniec. Iga Świątek odpadła z WTA Finals

Sebastian Warzecha

05 listopada 2025, 20:13 • 8 min czytania 10 komentarzy

Pierwszy set? Znakomity. Odparte wszystkie próby rywalki, wygrane najważniejsze punkty, a potem świetny tie-break, po którym Polka prowadziła i była o seta od awansu do półfinału WTA Finals. Jednak im dalej w mecz, tym gorzej było z Igą i wydaje się, że kluczowym momentem był gem, w którym przegrała drugą partię. Po tym się już nie podniosła i uległa Amandzie Anisimovej po raz drugi z rzędu – po porażce na US Open, teraz doszła ta w WTA Finals. Efekt jest taki, że Polka odpadła z kończącego sezon turnieju, a tym samym zakończyła rok indywidualnych startów.

To już jest koniec. Iga Świątek odpadła z WTA Finals

Iga Świątek gorsza od Amandy Anisimovej. Polka odpadła z WTA Finals

Spotkały się po raz trzeci w tym sezonie i trzeci w ogóle. Wrażenia z tego roku obie mają mieszane. Dla Igi Świątek to z jednej strony sezon wielu niespodziewanych i wysokich porażek. Kilkukrotnie obrywała w setach tak, jak sama często sprawiała lanie rywalkom – do zera. Nie wygrała turnieju na mączce, dobiła w pewnym momencie do roku bez dołożenia czegokolwiek do swojej gabloty z trofeami. A potem przyszła trawa i nagle tam właśnie nastąpiło odrodzenie. Najpierw finał w Bad Homburg, a potem Wimbledon.

Reklama

Wspaniały Wimbledon. To właśnie tam zagrały ze sobą po raz pierwszy – od razu w finale. I Polka nie dała swojej rywalce żadnych szans. Wygrała – i to trzeci taki przypadek w historii kobiecych Szlemów, a drugi w erze open – 6:0, 6:0. W finale wielkoszlemowym. Na najbardziej prestiżowym turnieju świata. To była deklasacja.

Amanda mogła wtedy zapłakać, bo co jej zostało?

Amerykanka jest z rocznika Igi Świątek, młodsza o dokładnie trzy miesiące. Już w 2019 roku pokazała swój potencjał, dochodząc do półfinału Roland Garros. Potem jednak były problemy. Przyszła pandemia, nieco urazów, problemy mentalne. Zmarł też jej ojciec i bardzo mocno to przeżyła. Zrobiła sobie przerwę od tenisa, postanowiła, że takiej potrzebuje. Przez kilka miesięcy 2023 roku w ogóle nie grała, za to – między innymi – malowała. Gdy wróciła, długo czekała na wielkie rezultaty. W zeszłym roku doszła do finału turnieju WTA 1000 w Toronto, ale przegrała z rodaczką – Jessicą Pegulą. W tym wygrała w Dosze.

CZYTAJ TEŻ: WYPALENIE, VAN GOGH I ŚMIERĆ OJCA. AMANDA ANISIMOVA I JEJ ŻYCIE

A potem zaliczyła dwa finały wielkoszlemowe. Ten na Wimbledonie i u siebie, w Nowym Jorku. W drugim przypadku po drodze zrewanżowała się Idze, ogrywając ją w ćwierćfinale. Przeszła też przez półfinał, ale rywalizację o tytuł… znowu przegrała. Mogła poczuć się jak rok wcześniej Jasmine Paolini, która ulegała rywalkom w Paryżu i Londynie. Dwa finały – i to z rzędu – i w obu bez trofeum. Z drugiej strony jednak – to i tak był przełom. Amanda nagle stała się zawodniczką z czołowej „10” rankingu. A że w międzyczasie dołożyła jeszcze triumf w Pekinie (WTA 1000), to wyszła na 4. miejsce. Za Sabalenką, Świątek i Coco Gauff.

Wydawało się, że to Iga i Amanda powinny wyjść z grupy do półfinału WTA Finals. Ale wszystko ułożyło się inaczej. I jedna, i druga oberwała od Jeleny Rybakiny. I jedna, i druga pokonały Madison Keys – Świątek spokojnie, Anisimova z problemami.

Wyszło więc, że w ostatniej kolejce zagrają ze sobą. O awans. Bez żadnych kalkulacji: zwycięska tenisistka miała wejść do półfinału, przegrana pożegnać się z turniejem. Ich trzecie spotkanie – mimo że tym razem grupowe – znów okazywało się meczem o stawkę.

I to był ich najlepszy mecz. Zdecydowanie.

Znakomity początek

Od pierwszych punktów można było się spodziewać, że będzie to dobre spotkanie. Obie grały na poziomie, obie dobrze serwowały i obie były w stanie odpowiadać na zagrania rywalki tak, jak tego chciały. Amanda – jak to ona – płasko, przyspieszała grę. Ale Iga, z czym miała w tym sezonie problemy, nie dawała się wciągać w tę grę. Zamiast tego zawijała nadgarstkiem, dodawała rotacji i odgrywała długie piłki, ale stosunkowo bezpieczne – przynajmniej na ogół.

Anisimovej służył backhand w czasie wymian, a forehand, gdy przychodziło do returnowania. Obie zresztą starały się wykorzystać ten element – stąd tak ważne było, by dołożyć sporo na serwisie. Efekty były jednak różne – szczególnie po stronie Igi, która często przy takich próbach ataku pudłowała. Większego znaczenia to jednak nie miało, bo równocześnie trzymała – nawet jeśli momentami z kłopotami – swoje podanie. Wybroniła zresztą po drodze dwa break pointy.

I w końcu, gdy miało dojść do tie-breaka, to Polka znalazła się pod dużą presją. Przy stanie 5:5 Anisimova miała bowiem dwie szanse na przełamanie… i w sumie mogła żałować, że je zmarnowała. Przy jednej z akcji miała sporą przewagę sytuacyjną, ale zagrała akurat tam, gdzie pobiegła Iga (dla niej brawa za czytanie kierunku), która chwilę później zdobyła punkt. I ostatecznie wygrała tego gema. A że Amerykanka triumfowała przy swoim podaniu, no to faktycznie do tie-breaka dojechaliśmy.

W nim Iga weszła na znacznie wyższy poziom. Od początku to ona dyktowała warunki, z kolei Amanda zdawała się podenerwowana, nie do końca kontrolująca swoje uderzenia – co zaskakiwało, bo wcześniej w secie robiła to znakomicie. Kilka punktów po długich wymianach poszło na konto Igi, ze dwa wręczyła jej swoimi błędami Amerykanka, no i udało się zamknąć seta. Pamiętając jednak, co stało się ledwie dwa dni temu – w starciu z Jeleną Rybakiną, gdzie Iga też wygrała pierwszego seta – wiedzieliśmy, że to tylko dobry prognostyk, ale taki, który niczego nie przesądza.

No i niestety – nie przesądził.

Powolny rozpad Igi

Kto wie, jak ułożyłoby się to spotkanie, gdyby Iga Świątek w trzecim gemie drugiej partii wykorzystała break pointa. A miała aż trzy. Niestety, wszystkie wybroniła Amanda Anisimova, a potem już w całym secie ani razu nie dała Polce okazji na to, by ta mogła ją przełamać. Świątek zresztą też długo takiej jej nie wręczała. Obu pomagał wciąż świetny serwis, którym regularnie trafiały w najważniejszych momentach – przy równowagach albo wtedy, gdy przegrały pierwsze piłki w gemie.

Niekoniecznie pomagał asami, często były to po prostu piłki ustawiające dalszą część wymiany. Mnóstwo było po obu stronach takich akcji, gdzie przeciwniczka od początku była w defensywie. I z rzadka którejś udawało się z tej defensywy wyjść.

Do obrony została zepchnięta w końcu Iga i to przy swoim serwisie. Przy stanie 4:5 z jej perspektywy miała trzy okazje, by zamknąć gema, ale nie udało jej się to ani razu. Po trzeciej piłkę na przełamanie dostała Anisimova… i z miejsca ją wykorzystała. A to oznaczało nie tylko gema, nie tylko pierwszego w tym meczu breaka, ale też wygranie przez Amerykankę seta. I tu porozmawiać trzeba o tym, jak Iga serwowała. Bo o ile siła i precyzja często się zgadzały, o tyle problemem były kierunki. Wcześniej w meczu potrafiła tym serwisem zamieszać, zaskoczyć rywalkę, zagrać na ciało lub do backhandu.

W tamtym gemie w kluczowych momentach niezmiennie celowała w forehand. A z niego Anisimova potrafiła dziś przyłożyć na returnie tak, że była to ostatnia piłka w akcji. I ten brak dobrego doboru kierunków w dużej mierze zadecydował w tym ostatnim gemie – Amanda korzystała bowiem z returnu w sposób znakomity. I to on doprowadził ją w dużej mierze do breaka. W setach było więc 1:1.

A my kompletnie nie wiedzieliśmy, w którą stronę zmierza ten mecz.

Niestety, odpowiedziały nam pierwsze cztery gemy decydującego seta. Anisimova w obu przypadkach gładko wygrała swój serwis. Iga wybroniła trzy break pointy przy stanie 0:1, a dwa gemy później znów musiała się bronić. I znów trzykrotnie, od stanu 0:40. Dwie pierwsze akcje wygrała, na swoich warunkach. Trzeciej wymiany… nie było. O ile przez cały mecz uciekała od podwójnych błędów w kluczowych momentach, o tyle w tym konkretnym jej się to nie udało. Double fault, game Anisimova, 3:1.

A po chwili już 4:1, bo Amerykanka łatwo wygrała swoje podanie. Nadzieję wlał w nasze serca gem wygrany przez Igę do zera przy swoim serwisie, a potem znakomity początek kolejnej małej partii. Polka zapewniła sobie nawet break pointa… tyle że znów nie udało jej się z niego skorzystać. To była jej czwarta szansa na przełamanie w tym meczu i żadnej z nich nie wykorzystała. Gdyby jej skuteczność przypominała tę Anisimovej – która skończyła mecz z trzema breakami na 12 prób – to właśnie choć raz powinna była rywalce serwis odebrać. Ale tak się nie stało, a przez to – przegrała.

Przegrała zresztą już w następnym gemie, bo w nim Amanda ponownie dołożyła na returnie, a Iga wydawała się już zrezygnowana, jakby wyssano z niej siły. Do wielu piłek nie ruszyła, zabrakło odpowiedniego poruszania się, może też nastawienia. Zresztą wcześniej w tym secie też widzieliśmy takie obrazki. To była Iga podupadła na duchu, nie pierwszy raz w tym sezonie. I to coś, co na pewno musi przepracować, wydostać się z tych dołków, zapomnieć o nich, zanim rozpocznie kolejny tenisowy rok.

W tym zostały jej jeszcze mecze w reprezentacji. Ale to inne granie. Ten indywidualny sezon już zakończyła.

Iga Świątek – Amanda Anisimova 7:6 (3), 4:6, 2:6

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie na Weszło:

10 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama