Od niedawna jest nie tylko nowym reprezentantem Polski, ale i… Polakiem w ogóle. Jordan Loyd otrzymał bowiem polskie obywatelstwo na kilka tygodni przed EuroBasketem, w którym ma pomóc naszej reprezentacji walczyć o wysokie cele. Co on sam uważa za swoje atuty i co może Polsce dać? Jak to było zdobyć mistrzostwo NBA, ale grając „ogony”? Czy Euroliga jest już bliska amerykańskiej koszykówki, jeśli o poziom gry idzie? Na wszystkie pytania odpowiada sam Jordan. Rozmawiamy też o tym, jak to było grać przeciwko młodemu Victorowi Wembanyamie, jeszcze sprzed NBA, czy o przyjacielu, którego honoruje każdym meczem i przy każdym rzucie osobistym.
![Kiedyś wygrał NBA, a teraz rzucił 32 punkty Słowenii. Poznajcie lepiej Jordana Loyda [WYWIAD]](https://static.weszlo.com/cdn-cgi/image/width=1920,quality=85,format=avif/2025/08/jordan-loyd-2-scaled.jpg)
Jordan Loyd o NBA, reprezentacji Polski i tym, co może jej dać
SEBASTIAN WARZECHA: Zacznijmy od kwestii najważniejszej: co ty tu właściwie robisz?
JORDAN LOYD: (śmiech) Wspaniałe pierwsze pytanie! Wiesz, wchodzę teraz w swój dziesiąty rok grania zawodowo w koszykówkę. A to dla mnie nowe doświadczenie. Nie byłem jeszcze częścią czegoś takiego, w sumie też tego nie planowałem.
Tak naprawdę mogę odpowiedzieć tak, że ja i Poni [Mateusz Ponitka] zbudowaliśmy przez lata świetną relację. Więc grę dla Polski zaprezentowano mi jako możliwość. Wiesz, timing musi być odpowiedni dla obu stron. Dla mnie to było coś innego, czego chciałem spróbować. Jako koszykarz zawsze szukasz nowych wyzwań. Ale chcesz też, żeby to było coś właściwego. Wiem, że czasem może się to wydawać dziwne, ale ja po prostu chcę tego spróbować. Uczyć się systemu, uczyć ludzi, uczyć kultury. Wszystkiego.
Więc co tu robię? Postaram się pomóc drużynie wygrywać.
Czyli to Mateusz odezwał się jako pierwszy?
On jest osobą, z którą miałem już zbudowaną relację. Graliśmy w jednym zespole [Zenicie – przyp. red.], a potem pozostawaliśmy w kontakcie. Podejrzewam, że coś zrobił, porozmawiał z odpowiednimi ludźmi. I tak to się to zaczęło.
Kiedy zorientowałeś się, że możliwość gry dla Polski jest czymś realnym?
Rozmowy o tym to nie tylko to lato, moglibyśmy się cofnąć o kilka sezonów. Początkowo wiele o tym jednak nie wiedziałem, rozmawiał mój agent. Mówił mi, jak wygląda sytuacja, ale to było w sferze „możliwości”. W tym sezonie wiedziałem, że jest na to spora szansa, bo zbliża się EuroBasket, a ja też miałem dobry sezon, gdy byłem zdrowy. Wszystko się zgrało.
Miałeś okazję porozmawiać z A.J. Slaughterem? To on wcześniej był w kadrze tym naturalizowanym graczem, w pewnym sensie – również pozycji i roli – go zastępujesz.
Nie znam go osobiście, więc nie miałem okazji. Ale słyszałem o nim wyłącznie dobre rzeczy. Patrząc na to, jak był tu odbierany i jak długo grał w kadrze, to było to coś naprawdę fajnego.
Tak, grał tu osiem lat. Wciąż jednak wiele osób w Polsce uważa, że zanim zagrasz dla kadry, powinieneś mieć jakiś związek z krajem. Wiesz, rodziców, żonę, przynajmniej grać w tutejszej lidze. Ty ich nie masz. Więc co byś powiedział takim osobom?
Powiedziałbym, że nie jestem pierwszym i na pewno nie ostatnim. Szanuję jednak ich spojrzenie i ich opinie. W końcu są stąd, chcą widzieć „swoich” zawodników na parkiecie. Koszykówka jednak ewoluuje, to część zasad, że możesz kogoś naturalizować. Niemniej rozumiem, że woleliby kogoś, kto jest jakoś związany z krajem. Mogę jedynie poprosić, by dali mi szansę i nie przekreślali mnie zbyt szybko. A ja postaram się dać z siebie, co mam najlepszego, zaadaptować się do drużyny i trenera. Traktuję grę w kadrze Polski z wdzięcznością i wiem, że jest to spora odpowiedzialność.
Rozmawiamy mniej więcej po tygodniu odkąd dołączyłeś do zespołu na zgrupowaniu. Jak minęły ci te dni? Coś cię zaskoczyło?
Poni wiele mi wcześniej opowiadał i właściwie wszystko jest tak, jak mówił. Wszyscy goście w drużynie powitali mnie otwarcie, trener podobnie, świetnie mi się z nim rozmawia. Wiesz, w tym wszystkim nie chodzi tylko o mnie, ale też o tych ludzi. A to, jak mnie przyjęli, pokazuje też, jakie mają nastawienie. Najlepiej mogę to opisać słowami: poszło gładko.

Jordan Loyd w czasie meczu z Finlandią. Fot. Newspix
Słyszałem, że trener już kilka miesięcy wcześniej wysyłał ci playbooki.
Tak, rozmawialiśmy jeszcze w trakcie sezonu. Mówił mi o planach na mecz, defensywie, systemie. Tak naprawdę o wszystkim. Dzięki temu łatwiej było, gdy tu przyjechałem i finalnie mogłem to wszystko zobaczyć na własne oczy.
Wszystko stało się łatwiejsze, gdy dostałeś obywatelstwo? I tak przecież miało to miejsce późno, straciłeś dwa tygodnie obozu przygotowawczego.
Tak. Co prawda przygotowywałem się na okoliczność, gdyby miało do tego dojść, jednak nie mogłem być tego pewien. Po prostu czekałem na to, czy się uda, choć wszyscy dookoła zapewniali mnie, że tak. A gdy dostałem obywatelstwo, byłem dzięki gotowy.
Przychodzisz do nas jako gracz na pozycje 1-2 [rozgrywający i rzucający obrońca]. Ale nie tylko Polska ma deficyt zawodników do tych dwóch ról i jeśli ktoś już naturalizuje amerykańskich koszykarzy, to zwykle na nie. Jak myślisz, skąd te braki?
Dobre pytanie. Myślę, że trochę zależy to od tego, jakiego gracza szukasz, o jakim profilu. Podejrzewam, że sporo jest niezłych zawodników na te pozycje, ale chodzi o dopasowanie do drużyny i systemu. Ja osobiście nie jestem naturalnym rozgrywającym, ale wierzę, że mogę kreować innym sytuację i być trochę połączeniem tych dwóch pozycji. Natomiast rozgrywający ogółem są cenieni w Europie, jeśli takiego masz, to jest dla ciebie dobrze.
Może na to, że tak szuka się amerykańskich rozgrywających w europejskich kadrach, wpływa to, jak jesteśmy wychowywani koszykarsko w USA? Jak ja sam się wychowałem? Wiesz, cała kultura.
Bardziej ofensywne podejście?
Też. Koszykarskie dorastanie w Stanach było nastawione na ofensywę, faktycznie. Sporo również jest nacisku na konkretne umiejętności. Choć ja jeszcze nie miałem aż takiego podejścia. Dziś dzieciaki, które mają siedem czy osiem lat, potrafią robić niesamowite rzeczy, których ja w tym wieku nie potrafiłem. Wracając jednak do meritum: myślę, że graczy na te pozycje jest sporo, ale niekoniecznie tak wielu jeśli chodzi o umiejętność zaadaptowania się do drużyny i grania w sposób, jakiego ona od ciebie wymaga, a nie tak, jak to zwykle robisz. Chodzi o to, by być częścią systemu. I to po obu stronach parkietu.
Jak grało ci się w pierwszym meczu z polskimi kibicami, przeciwko Szwecji w Spodku?
Nie miałem wysokich oczekiwań. Wiedziałem, że mam za sobą tylko kilka treningów, jeszcze nie wiem wszystkiego. Po prostu starałem się wejść w rytm i zbudować formę. Starałem się też zbudować porozumienie z innymi graczami na parkiecie, a oni ze mną. To część procesu.
Mówisz, że nie miałeś wysokich oczekiwań, ale rzuciłeś 20 punktów. I chyba sprawiłeś, że to ludzie mają teraz wysokie oczekiwania wobec ciebie.
Wiem. (śmiech) Może powiesiłem poprzeczkę za wysoko? Żartuję, oczywiście. To dobrze, że tak jest. Mam taką pracę, że ludzie mają prawo wymagać „dużych” rzeczy. To pozytywna presja, jaką się na nas, zawodników, nakłada – te oczekiwania właśnie. Wiesz, to jest też tak, że wygraliśmy ten mecz, ja rzuciłem 20 punktów, ale to dla mnie mniej istotne. Ważniejsze było, jak czuję się na parkiecie i jak operuję w porozumieniu z innymi zawodnikami. Chodziło o rytm, wpasowanie się do zespołu. A poprzeczka? Może i jest wysoko, ale powtórzę: to dobrze.
Od kilku osób słyszałem, że jedną z twoich zalet na parkiecie jest to, że potrafisz wykreować sobie sytuacje do rzutu. Więc załóżmy taki scenariusz: 10 sekund do końca, przegrywamy jednym punktem. Masz piłkę w rękach. Szukasz miejsca do rzutu czy podajesz do partnerów?
Nigdy nie byłem kimś, kto decyduje o takich rzeczach wcześniej. Jeśli przede mną jest jedna osoba, a ja czuję, że mam dobrą sytuacją, to jasne – rzucam. Jestem „scorerem”, od zawsze byłem nastawiony do grania ofensywnie. Ale jeśli obrońcy zastawiają pułapkę, wypychają mnie, a ja widzę, że ktoś jest lepiej ustawiony, to zagram mu piłkę. Nie dbam o to, że to ja muszę być tym, który będzie rzucać w takich momentach.
Zresztą od kiedy gram w Monaco, nie byłem w stanie pokazać wiele z moich umiejętności rozgrywania piłki, bo mamy wielu innych utalentowanych zawodników dookoła i nie mam piłki w rękach tak często, jak wcześniej. Trochę gram „z tego”, co oni zrobią. Myślę jednak, że potrafię podawać piłkę, nawet, że jestem niedoceniany w kontekście tego, jak mogę rozgrywać. Więc w takiej sytuacji jak opisałeś – obie opcje są możliwe. Wszystko zależy od tego, co zrobi obrona rywala.
Kto jest najlepszym zawodnikiem, z jakim grałeś, a kto był najlepszym po drugiej stronie parkietu?
Mike James jest najlepszym zawodnikiem, z jakim grałem. Chyba że mówimy nie tylko o Europie, ale też o NBA?
O obu.
Okej, w tej sytuacji muszę powiedzieć, że to Kawhi Leonard. To oczywiste.
Byłem ciekaw, czy to jego wymienisz.
Tu nawet nie ma dyskusji. Gość jest z innej planety. Niesamowity.
W tamtym sezonie, w którym z nim grałeś, był chyba najlepszy na świecie.
Zdecydowanie. To na pewno najlepszy gość, z jakim grałem. W Europie z kolei będzie nim Mike. A najlepszy przeciwko któremu zagrałem? Muszę się cofnąć do NBA, ale problem w tym, że gdy wchodziłem już na parkiet, to większość gwiazd akurat była na ławce. Grałem na przykład w meczu z Lakers, ale LeBron dosłownie chwilę wcześniej zszedł z parkietu. (śmiech)
Na pewno miałeś okazję grać przeciwko Victorowi Wembanyamie. Jeszcze wtedy, kiedy występował we Francji. Był już tak dobry?
Nie był tym graczem, jakim jest dzisiaj. W ostatnim roku jego potencjał wystrzelił. Ja grałem przeciwko niemu, gdy był jeszcze dzieciakiem, niesamowicie młodym. Trudno jest oczekiwać od kogoś w tym wieku tak wysokich standardów. Ale gdy z nim zagrałem, zrozumiałem, że będzie wyjątkowy. Pokrywał niesamowicie wiele parkietu, przestrzeni. Do tego był inteligentny, ciężko pracował. Jeszcze nie był tak dobry, nie mogłem też być pewien, czy stanie się tak znakomity tak szybko, ale wiedziałem, że będzie niesamowity.
Szkoda, że nie zagra w EuroBaskecie?
Dla nas to dobrze! (śmiech) Choć równocześnie jako zawodnik chcesz zagrać z najlepszymi możliwymi rywalami. Jasne, nasze szanse się nieco zmieniły – nie powiem, że są większe, ale na pewno inne – natomiast to zawsze coś wyjątkowego, móc zagrać z tymi najlepszymi na świecie. Więc czy szkoda? I tak, i nie.

Masz doświadczenie z NBA, od lat grasz w Eurolidze. Jak blisko ta druga jest tej pierwszej? Wiem, że jest inna, ale jak blisko?
Zdecydowanie inna. A jak blisko… zależy, o czym mówimy.
O poziomie gry.
Okej, czyli jakość koszykówki. Myślę, że pod tym względem… jak to powiedzieć? NBA na pewno ma najlepszych zawodników na świecie. Tych najbardziej utalentowanych, najbardziej atletycznych, najlepiej wytrenowanych. Jeśli jednak chodzi o jakość samej koszykówki, to Euroliga na pewno jest bardzo blisko. Natomiast to naprawdę inna gra, trudno to nawet w pełni porównać.
Gdybyś wziął wszystkie kluby z Euroligi i kazał im grać w NBA, na tamtejszych zasadach, ich koszykówka i gra w ogóle wyglądałyby inaczej. I vice versa – kluby z NBA w Europie grałyby pewnie coś zbliżonego do olimpijskiego basketu. Dlatego trudno to porównywać. Ale na pewno Euroliga to druga najlepsza liga świata. Od mojego pierwszego roku w niej poziom i jakość jeszcze się podniosły. Przyszło też wielu kolejnych graczy z NBA, to również pomogło.
Pytam, bo gracze tacy jak Luka Doncić czy Nikola Jokić – takie mam przynajmniej wrażenie – zmienili…
NBA.
NBA, tak, ale chyba również to, jak w USA patrzy się na europejskich koszykarzy i tutejszą koszykówkę?
Tak, wcześniej widziałbyś Europejczyków w drafcie i byłbyś jak „eeeech” [Jordan wzrusza ramionami]. Ale teraz widzimy, że Europa nadrobiła dystans. Powtarzam to cały czas. Kadra USA nie rozbije już łatwo zespołów takich jak Serbia czy Hiszpania, one grają teraz na dużo wyższym poziomie.
Byli gracze – tacy jak Sergio Llull, legenda koszykarskiego Realu Madryt – którzy mieli oferty z NBA i nigdy tam nie przeszli. Ludzie patrzyli na nich, jakby byli szaleni, ale dziś to już chyba nie takie wariactwo?
Nie. Choć zawsze będę powtarzać, że najlepsi gracze są w NBA, to da się takich ludzi zrozumieć. Gra w NBA tak różni się od gry w Eurolidze, ale wiele gwiazd z Europy śmiało mogłoby grać w USA. Chodzi głównie o dopasowanie do tamtejszego stylu.
Pogadajmy więc o twoim sezonie w NBA, ale zaczynając przed nim. Grałeś przez rok w Izraelu, na kolejny sezon miałeś już podpisany kontrakt w Turcji, a tu nagle odzywają się Toronto Raptors. Szansa jedna na milion, ale trzeba było zapłacić za rozwiązanie umowy. Miałeś szczęście, bo mogli to zrobić twoi rodzice.
Byłem wielkim szczęściarzem. To była kombinacja ich pomocy i wykorzystania części moich pieniędzy. Choć może lepszym słowem byłoby, że byłem pobłogosławiony? Przecież wiele rodzin nie byłoby w stanie pomóc w takiej sytuacji. I to normalne, tak to działa. Ale wiesz, cała ta sytuacja, oferta z Toronto i nagle świadomość, że muszę ogarnąć sprawy kontraktowe…
CZYTAJ TEŻ: BYŁ MISTRZEM NBA, GRAŁ W FINALE EUROLIGI. SYLWETKA JORDANA LOYDA
Rollercoaster emocji?
Zdecydowanie. Zawsze marzyłem o grze w NBA, ale nie myślałem, że dostanę ofertę z Toronto. A zadzwonili niedługo po Summer League. Byłem szczęśliwy, podekscytowany, ale i zły równocześnie. Myślałem: „Muszę się wydostać”. Do tego ci goście w Turcji nie podeszli do tej sytuacji odpowiednio, ona mogła zostać rozwiązana dużo lepiej. Można było zauważyć, że chcą na tym skorzystać, ugrać swoje i że jest to dla nich opcja na zarobek. Jednak to też moja wina, bo podpisałem taki kontrakt, a nie inny. Ale ostatecznie to był wspaniały rok. Spełniłem marzenia.
W przeszłości mówiłeś, że nie czujesz się mistrzem NBA. To wciąż aktualne?
Myślę, że jako zawodnik, ktoś, kto gra całe życie w koszykówkę… to jestem mistrzem, nie odbiorę sobie tego, ale równocześnie chciałbym móc dołożyć do tego mistrzostwa więcej na boisku. Gdybym grał więcej, to czułbym się bardziej jak mistrz. Nie mówię, że w ogóle tego poczucia nie mam. Byłem w tym zespole, dawałem z siebie wszystko. Ale to na pewno coś innego, gdy się gra.
Wiele jednak od siebie dałeś. Na treningach wcielałeś się w Bena Simmonsa czy Stepha Curry’ego…
Tak, wciąż miałem swoją robotę do wykonania. Ale to nie to samo, co faktycznie być na parkiecie.
Byłeś zły na to określenie „Random guy in a suit”? Zaczęło się, o ile dobrze pamiętam, od jednej z dziennikarek ESPN…
Nie, nigdy nie byłem zły. To szybko zmieniło się w żart, nie irytowało mnie, że nie wiedzą, kim jestem. Po prostu myślałem, że to naprawdę zabawne. (śmiech) Dlatego chciałem tym trochę „pograć”, a ostatecznie wyszło, że zrobiła się z tego spora sprawa. Ale ja zawsze wierzyłem w swoje umiejętności, dlatego nie denerwowało mnie to, że zostałem tak nazwany.
My family and I have been referring to Jordan Loyd as “Random Guy in a Suit” all season. This is the best parade. pic.twitter.com/pLKQg4wt3Z
— Mia Zapanta (@miazapanta) June 18, 2019
Z Raptors zdobyłeś pierwsze mistrzostwo dla tego klubu, ale i pierwsze dla Kanady. Czułeś, ze to była istotna sprawa dla całego kraju?
Tak, bo cały kraj tam był. Potem mówili, że parada z okazji zdobycia tytułu była jedną z największych w historii sportu. Naprawdę wszyscy tam przyszli, nikt nawet nie pracował dzień po tym mistrzostwie. Podobno były ponad trzy miliony osób. To było szalone! Miało się faktycznie wrażenie, że są tam wszyscy Kanadyjczycy.
12 rozegranych meczów, 55 minut i taka parada. Jak na takie „natężenie” gry dostałeś fenomenalne wspomnienia. Trudno o lepszy przelicznik.
W sumie w tamtym sezonie tylko raz czułem, że trener mógł zachować się inaczej – choć trudno go krytykować, zdobył przecież w tamtym sezonie mistrzostwo. Graliśmy z New York Knicks, którzy byli znacznie słabsi niż teraz. Było nas ośmiu czy dziewięciu w składzie. Pomyślałem sobie: „okej, dziś dostanę szansę”. A nawet nie dotknąłem parkietu. Tylko wtedy pomyślałem sobie: „c’mon, mogłeś dać mi pięć czy dziesięć minut”. Ale oczywiście trener wykonał wspaniałą pracę, zbudował świetny zespół. I zdobył mistrzostwo. Więc tak, zagrałem 55 minut i to tyle.
Byłeś wkurzony tym, co stało się już po sezonie? Mówiło się, że trochę zawodników odejdzie z Raptors, ty byłeś po świetnym sezonie w G-League. Mogłeś liczyć, że dostaniesz ofertę faktycznego kontraktu. A ta nie przyszła.
Szybko dowiedziałem się, że tego kontraktu nie dostanę. Dlatego zdecydowałem się na przejście do Europy. Było mi łatwiej z tego prostego powodu, że wiedziałem, że nie będę w stanie zagrać lepszego sezonu w G-League. Powiedziałem sobie, że grałem na kilku pozycjach i rozegrałem sezon bliski MVP ligi. Dlatego poszedłem do Europy.
Przeszedłeś do Valencii. Rozmawiałeś o Hiszpanii wcześniej na przykład z Markiem Gasolem, który grał wtedy w Raptors?
Nie miałem takiej okazji, bo to było już nieco po sezonie. Gdy zacząłem rozmawiać z Valencią, Marc był na urlopie. To świetny gość, zawsze pomocny i otwarty, ale nie pamiętam, żebym rozmawiał z nim akurat o tym. Choć wiedziałem nieco o lidze, zdawałem sobie sprawę ilu znakomitych graczy z niej wyszło.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że grając w Europie wciąż myślałeś o powrocie do NBA. I dopiero gdy pogodziłeś się z tym, że najpewniej tam nie wrócisz, poczułeś… wolność? Tak to można nazwać?
Powiedziałbym, że… lata stały się dzięki temu łatwiejsze. (śmiech) Nie stresowałem się campami NBA, Summer League czy rozmowami z klubami. To przyniosło trochę ulgi, ale i nieco smutku. Bo zdawałem sobie sprawę, że najpewniej już nie wejdę na parkiet NBA. Wiesz, nigdy nie można mówić nigdy, nie wiadomo, co się stanie, ale w końcu czułem się komfortowo tam, gdzie byłem. Przystosowałem się do gry w Europie, było mi tu dobrze.
Pomogło, że wreszcie odnalazłeś swoje miejsce? Bo wydaje się, że Monaco takim jest.
Tak, zdecydowanie. Wcześniej skakałem z klubu do klubu, co roku. Gdy osiadłem w Monako, wszystko stało się łatwiejsze. Poza tym to Monako, nie da się narzekać. (śmiech) Moja rodzina uwielbia ten kraj, ja też. Wszystko jest łatwiejsze.
A ten sezon pokazał, że gracie o najwyższe cele. Byliście w końcu w finale Euroligi.
Dokładnie. Ten sezon był nieco szalony, bo grałem tak naprawdę dla trzech różnych trenerów. Przez moment byłem w Maccabi, potem wróciłem do Monaco, ale Sasa Obradovic został zwolniony… Sporo było tu wydarzeń i emocji. Wiesz, zagraliśmy właściwie w finale każdego możliwego trofeum, ale nie zdobyliśmy ani jednego z nich. Wzloty i upadki.
Na koniec: możemy porozmawiać o Dai-Jonie Parkerze? Czytelnikom wyjaśnijmy, że to twój przyjaciel, zmarły jeszcze w czasach college’u. Jak istotną postacią był dla twojej kariery? Czy może nawet całego życia?
Był ważny dla obu. Razem dorastaliśmy w Luizjanie. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, właściwie nierozłącznymi od momentu, gdy skończyliśmy 10 lat. On był niesamowicie utalentowanym sportowcem. Nie wiem, czy widziałeś jakieś urywki jego gry…
Nieco koszykarskich.
Okej, to swoje wiesz. On był tym gościem, którym ja chciałem być. Tak to można określić. Świetnie grał w koszykówkę, futbol amerykański, baseball. Był też niezwykle ważny dla naszej rodziny. To dzieciak, który wywodził się z naprawdę trudnego otoczenia, ale robił wielkie rzeczy i był bliski odwrócenia swojego życia.
Kiedy zmarł… Wiesz, ja od zawsze kochałem koszykówkę i chciałem grać. Ale wtedy zyskałem dodatkową motywację, kolejny bieg. Już nie chodziło tylko o to, czy ja dojdę na najwyższy poziom, a o to, że to on miał to zrobić, on miał tam wejść, zarobić wielkie pieniądze, osiągnąć sukcesy. Ja byłem w tle, ale podobało mi się to. Więc gdy zmarł, grałem też dla niego.
I thank my God in all my remembrance of you. 🙏🏾
R.I.P Daijon Parker pic.twitter.com/SZ2MpCo0si— Jordan Loyd (@mrjloyd) April 14, 2016
Wiem, że gdy wyprowadziliście się z Luizjany, twoi rodzice zaproponowali jemu i jego matce, by do was dołączyli.
Tak, zamieszkali z nami. Jak mówiłem: ich sytuacja nie była dobra. Dai-Jon musiał się z niej wydostać. Długo z nami mieszkali, dopóki nie znaleźli czegoś własnego. Więc żyliśmy razem, razem chodziliśmy do szkoły, a w końcu nawet college’u.
Wciąż masz kontakt z jego matką?
Tak. Ona mieszka teraz w Teksasie. Co jakiś czas rozmawiamy. Choć nie widziałem jej od jakiegoś czasu, bo rzadko jestem w domu. Ale pozostajemy w kontakcie. Staramy się ją – ja i mój inny brat, Eric – zapewniać, że robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby przypominać ludziom o Dai-Jonie.
Czyli mamy nowa fankę reprezentacji Polski w Teksasie?
Mamy, zdecydowanie.
Czy dla ciebie każdy mecz, który grasz, to w pewnym sensie tribute dla Dai-Jona? Widziałem, że masz swój rytuał przy rzutach osobistych…
Powiem tak: to wszystko kwestia perspektywy. Bywa tak, że w czasie sezonu myślisz o różnych rzeczach. Potem wchodzisz na boisko i dalej masz ich natłok w głowie Ale gdy podchodzę do rzutów osobistych, perspektywa się zmienia. Wtedy myślę, że nieważne, co się dzieje, to przynajmniej jestem tu i gram. Więc zawsze wymawiam wtedy jego imię, to ten tribute. Numer trzy, który nosiłem, też takim był. Zresztą w kolejnym sezonie pewnie do niego wrócę. To wszystko pomaga mi pozostać na ziemi, wiesz, kiedy o nim myślę, to mnie przytrzymuje. Jak powiedziałem: nabieram perspektywy.
Myślisz, że grałby teraz w NBA?
Myślę, że grałby, ale w NFL. Gdy był starszy, to wciąż grał świetnie w koszykówkę – i myślę, że tu też by sobie poradził – ale łatwiejszym wyborem byłby futbol. On był naturalnym atletą, w college’u zaczął grać więcej właśnie w futbol. Pamiętam, że mówił, że chciałby tego spróbować. Pewnie łatwiej byłoby mu podbić tę ligę. W kosza grałby na pewno na poziomie Euroligi, może w NBA – na pewno łapałby się na campy – ale to w NFL miałby większe szanse. Tak to widzę.
ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix