Reklama

Opowieść o prezesie z politycznego nadania. Historia Radosława Piesiewicza

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

19 sierpnia 2024, 14:42 • 39 min czytania 104 komentarzy

Jako prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Radosław Piesiewicz popełniał błąd za błędem. Zrobił sobie zdjęcie z 17-letnią biegaczką, na którym obejmował ją niczym nachalny wujek z wesela. Rodzinie zapewniał przeloty na koszt Komitetu z usługą odprawy VIP. Hubertowi Hurkaczowi dziwił się, że tenisista w Paryżu nie zdecydował się zataić kontuzji. A przed igrzyskami umieścił swoją twarz na materiałach promocyjnych. Zupełnie tak, jakby był największą gwiazdą polskiej kadry, zaraz obok Igi Świątek. Temu ostatniemu trudno się dziwić. Kiedy rozmawiamy z ludźmi, którzy mieli okazję go poznać, wszyscy powtarzają, że to zakochany w sobie narcyz.

Opowieść o prezesie z politycznego nadania. Historia Radosława Piesiewicza

Ale będąc działaczem, Piesiewicz dał się też poznać jako osoba mściwa i wybuchowa, która w swej małostkowości potrafiła ustalać skład kadry, a nawet… kolejność ligowej tabeli. Środowisko koszykówki kupił sobie dzięki politycznym koneksjom. I uzależnił je od swoich układów do tego stopnia, że dziś wielu ludzi polskiego kosza zastanawia się, czy za garść drobnych warto było sprzedać duszę diabłu?

„ZE SPORTEM ZWIĄZANY OD DZIECKA…”

Jak możemy przeczytać we fragmencie opisu prezesa PKOl na stronie Komitetu: – Ze sportem związany od dziecka, grał w piłkę nożną oraz koszykówkę.

Najwyraźniej te umiejętności wystarczyły, by od razu otrzymać miejsce w zarządzie Polskiego Związku Piłki Siatkowej, a później być szefem polskiej koszykówki. To były jego pierwsze fuchy w związkach sportowych.

Reklama

Ale zanim zajął się działalnością w sporcie, Piesiewicz, rocznik 1981, od ukończenia studiów prawniczych potrafił zakręcić się przy niezłych posadach. Również takich, które przysparzały mu sporo problemów. Za przykład weźmy połączenie spółek Dobra Nasza i Alfa Star. Ta druga, będąca dużym biurem podróży, dzięki Piesiewiczowi mogła wejść na giełdę NewConnect – rynek akcji prowadzony przez Giełdę Papierów Wartościowych.

– Upubliczniając naszą spółkę, potwierdzamy jej wiarygodność i kondycję finansową, które przez lata budowaliśmy w oparciu o jakość usług i bezpieczeństwo gwarantowane klientom – mówił w kwietniu 2014 roku jej właściciel Sylwester Strzylak.

W sierpniu 2015 roku, zatem w szczycie okresu urlopowego, biuro ogłosiło upadłość, zostawiając 1600 swoich klientów poza granicami kraju. Pobyt w hotelach dla pięciuset turystów w ogóle nie został opłacony przez Alfa Star.

W sieci można natknąć się na informacje, że biuro podróży w ostatnich latach działalności wykazywało dodatni bilans przychodów – w roku obrotowym 2014 zyski wyniosły 292,9 miliona złotych, a zysk netto – 1,39 mln. Równocześnie jednak w 2014 roku Strzylak poniósł klęskę na innym froncie. Biznesmen i działacz siatkówki w jednym chciał otworzyć własną linię lotniczą – 4You Airlines, która momentalnie padła.

A gdzie w tym wszystkim jest Piesiewicz? Obecny szef PKOl był członkiem rady nadzorczej Alfa Star od lutego do lipca 2013 roku. Kiedy upadłością Alfa Star zainteresowała się prokuratura, to śledczy badali kondycję finansową spółki właśnie od tego roku. Strzylak w artykule dziennikarzy “Newsweeka” Wojciecha Cieśli i Michała Krzymowskiego z 2017 roku mówi, że Piesiewicz: „Jedynie łączył spółki. Wprowadził nas na giełdę”. Może robił tylko tyle, ale przez to Strzylak oraz jego siostra na miesiąc przed upadłością za 15 milionów złotych pozbyli reszty udziałów w spółce.

Reklama

Strzylak w “Newsweeku” nazwał całą akcję wrogim przejęciem przez obcy kapitał. W wywiadzie dla Sport.pl z 2023 roku to samo zasugeruje Piesiewicz. Ale spoglądając na sprawę z innej strony: czy wejście Alfa Star na giełdę w kwietniu 2014 roku (za sprawą Piesiewicza) pozwoliło zarobić jej właścicielowi kilkanaście milionów na spółce, która ledwie szesnaście miesięcy później upadła? To pytanie pozostawiamy bez odpowiedzi.

Na jedną z ostatnich wzmianek w sprawie śledztwa co do działalności Alfa Star można natknąć się w maju 2020 roku. – Jak poinformowała nas prokurator Beata Galas, śledztwo po raz kolejny zostało przedłużone – tym razem do 14 października. Powodem jest brak części materiałów dowodowych – pisało Radio Plus.

WŁODARZEWSKA

W biogramie na stronie PKOl Piesiewicz chwali się też, że ukończył studia podyplomowe „z zakresu zarządzania projektami, pośrednictwa w obrocie nieruchomościami oraz zarządzania nieruchomościami”. Kłopot polega na tym, że po doradztwie dla spółek giełdowych, to druga z działalności, po której za Piesiewiczem ciągnie się smród. Do tego stopnia, że tą sprawą też zainteresowały się organy śledcze.

Chodzi mianowicie o spółkę Włodarzewska – dewelopera powstałego w 2002 roku. Włodarzewska należała do Jerzego Szymańskiego, dobrego znajomego Piesiewicza, a także prezesa Sobienie Królewskie Golf & Country Club. Według artykułu “Newsweeka”, Piesiewicz był widywany na tym polu golfowym między innymi z Jackiem Sasinem, relaksując się przy wspólnej partyjce. Jak czytamy we wspomnianym tekście:

Lipiec 2015 r. Już wiadomo, że Włodarzewska to wydmuszka. Wniosek o upadłość szykują podwykonawcy. Na lodzie zostaje 200 rodzin – planowany dom na Ursynowie okazuje się fikcją. Mówi jeden z niedoszłych lokatorów: – Włodarzewska uciekła z majątkiem.

Kilka tygodni przed bankructwem jedna z jej atrakcyjnych działek powędrowała do spółki, w której znaczącym udziałowcem był pan Piesiewicz.”

Dla wielu ludzi to tragiczna historia, wyjęta żywcem z filmu „Plac Zbawiciela”. Z kolei w artykule Money.pl z 2022 roku napisano że w 2013 roku deweloper rozpoczął budowę ponad 300 mieszkań, ale spółka popadła w ogromne zadłużenie, sięgające 200 milionów złotych. Na szczęście, po ponad dziesięciu latach od rozpoczęcia inwestycji (i przejściu innego wykonawcy), udało się oddać mieszkania do użytku.

Między innymi po tej aferze organy śledcze sprawdzały, czy Piesiewicz pomagał deweloperom przy załatwianiu w urzędach pozwoleń na inwestycje budowlane.

W UKŁADZIE

Tym sposobem dochodzimy do ważnej (a może nawet najważniejszej) części życia, dzięki której Piesiewicz funkcjonuje dziś na tak eksponowanych stanowiskach. 43-latek to człowiek z ogromnymi koneksjami politycznymi w partii Prawo i Sprawiedliwość. Choć sam z bezpośredniego angażowania się w politykę zrezygnował dość szybko. W 2011 roku startował w wyborach do Senatu jako kandydat bezpartyjny. Poniósł porażkę, przekonał do siebie zaledwie 5% wyborców.

Piesiewicz posiada jednak ogromnego poplecznika w osobie Jacka Sasina, jednego z baronów PiS-u. Ich układ nawet trudno nazwać koleżeństwem, choć zapewne i taka zażyłość występuje pomiędzy oboma panami. Jednak bardziej pasuje tu określenie, że Sasin jest protektorem Piesiewicza. W kuluarach można nawet usłyszeć, że 54-latek lubi przechwalać się słowami, jakoby stworzył obecnego prezesa PKOl.

Jacek Sasin

I tak też można wywnioskować, obserwując karierę młodszego z wymienionych. Kiedy burmistrzem Wołomina został Ryszard Madziar, dobrał on sobie sześciu doradców – w tym Sasina oraz Piesiewicza. Pierwszy z nich rekomendował drugiego. Od 2012 roku Piesiewicz miał zarobić w wołomińskim urzędzie 170 tysięcy złotych w dwa lata. Następnie pan Radosław doradzał jednemu ze starostów, także należącemu do PiS.

Układ z Sasinem nie działa jednak tylko w jedną stronę. Piesiewicz rewanżuje się przyjacielowi, wpłacając dotacje na fundusz wyborczy Prawa i Sprawiedliwości (łącznie 30 tysięcy), czy też udzielając politykowi pożyczki. Było to 8 tysięcy złotych na budowę schodów… przez które obaj mogli mieć kłopoty. Tej zdawałoby się mało znaczącej transakcji przyglądała się CBA, która dopatrywała się w niej czynu korupcyjnego.

NIEUDANY TRANSFER DO SIATKÓWKI

Jako czytelnicy portalu o tematyce sportowej, być może sami zaczęliście się zastanawiać: a gdzie w tym wszystkim jest ten sport? Ano nigdzie. Radosław Piesiewicz, poza tym, że jest „ze sportem związany od dziecka, grał w piłkę nożną oraz koszykówkę”, nie udzielał się w żadnych, ale to nawet najmniejszych strukturach sportowych. Nie można znaleźć choćby wzmianki o tym, by działał w jakimkolwiek lokalnym klubie.

Stąd ogromnym zaskoczeniem było, kiedy Jacek Sasin (któż by inny!) rekomendował swojego protegowanego do Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Zamysł tego ruchu był prosty: Piesiewicz miał ściągnąć do PZPS więcej sponsorów. Czytaj: Spółek Skarbu Państwa. Dla każdej organizacji sportowej taka obietnica to łakomy kąsek. Włodarzom polskiej siatkówki nie przeszkadzało nawet to, że pan Radosław nie miał z tą grą absolutnie nic wspólnego. Bo przecież nawet w dzieciństwie zamiast odbijać piłkę, wolał ją kopać lub kozłować (obiecujemy, już więcej nie będziemy się wyzłośliwiać z tego opisu).

Tym sposobem w listopadzie 2016 roku Piesiewicz znalazł się w zarządzie jednego z największych związków sportowych w kraju. A już cztery miesiące później – dokładnie 22 marca – wskoczył na stołek wiceprezesa organizacji.

Kilka dni po objęciu przez niego tej ostatniej funkcji, w mediach ukazuje się artykuł “Newsweeka”, który tu cytowaliśmy. Publikacja wywołuje burzę w sieci. O tym, co działo się po niej, mamy dwie wersje. Pierwsza, oficjalna, mówi o tym, że Piesiewicz sam zrezygnował z pełnionej funkcji – co też uczynił. Ta nieoficjalna głosi jednak, że w związku po prostu poznali się na świeżo upieczonym działaczu. Woleli radzić sobie bez rzekomego magnesu na Spółki Skarbu Państwa (te z czasem i tak zwiększyły swoją obecność w siatkówce), niż iść ramię w ramię z człowiekiem, który kojarzy się z jedną stroną politycznej frakcji. Bo to ryzyko, którego opłacalność może zmienić się wraz z wynikiem następnych wyborów parlamentarnych.

WŁADCA ABSOLUTNY POLSKIEGO KOSZA

W przeciwieństwie do siatkówki, która nad Wisłą generuje ogromne zainteresowanie, kadra odnosi sukcesy, liga stoi na bardzo wysokim poziomie, a hale na meczach nie świecą pustkami, polska koszykówka znajduje się w zupełnie innym położeniu. Liga jest u nas słabiutka, organizacja nie dowozi, a sukcesy polskich koszykarzy (o których jeszcze napiszemy) należą do incydentalnych.

Kiedy 4 stycznia 2018 roku Radosław Piesiewicz obejmował stanowisko Prezesa Polskiej Ligi Koszykówki, było jeszcze gorzej. Liga, będąca odpowiednikiem piłkarskiej Ekstraklasy, chyliła się ku upadkowi. O tamtych latach opowiedział nam Maciej Wiśniewski – w latach 2014-2020 prezes i główny sponsor Polskiego Cukru Toruń, który dziś występuje pod nazwą Twarde Pierniki.

– Kiedy Piesiewicz przychodził do Polskiej Ligi koszykówki, reakcje na jego osobę były dobre. Teraz nieco się z tego śmieję, ale tak naprawdę dzięki mnie on trafił w ogóle do tego sportu. Były czasy, że koszykówka po prostu bardzo źle stała. Zarząd nie potrafił znaleźć sponsora, nie potrafił porządnie działać z tym projektem. Wtedy namówiłem kluby, żeby iść do Ministerstwa Sportu, żeby zainterweniowały w sprawie PZKosz, który był źle zarządzany. A szczególnie Polska Liga Koszykówki – wspomina Wiśniewski, który istotnie po latach może śmiać się z przewrotności losu. Szybko wyrósł bowiem na jednego z największych wrogów Piesiewicza w polskim koszu. Ale nie uprzedzajmy faktów.

– Rozmowy w 2017 roku potrafiły być bardzo merytoryczne. Zorganizowaliśmy spotkanie wszystkich klubów, uzgodniliśmy, że będziemy mieć swoich przedstawicieli w Radzie Nadzorczej. I później się nagle pojawił Piesiewicz, którego przyprowadził Grzegorz Bachański. Piesiewicz został polecony przez ministerstwo. Ja nie wiedziałem, kim on jest– kontynuuje Wiśniewski.

Maciej-Wiśniewski

Maciej Wiśniewski w 2017 roku

Grzegorz Bachański to kolejna ważna postać w tej historii. Jak podaje jego krótka notka na Wikipedii, 52-latek jest „Od 1993 roku związany z PZKosz, najpierw jako stażysta, a od 1996 roku – pracownik etatowy. Przeszedł wszystkie szczeble kariery w administracji związkowej, będąc w latach 2000-2004 dyrektorem biura PZKosz, a przez 10 miesięcy w latach 2004/2005 sekretarzem generalnym PZKosz”. Bachański w karierze był też oczywiście prezesem związku, w latach 2011-2018. Oto człowiek, który w CV mógłby sobie wpisać, że całe życie był działaczem sportowym. Zdzisław Kręcina koszykówki.

Ale we wspomnianym roku 2018 nawet obrotnemu działaczowi nie było do śmiechu.

–  Bachański chcąc nie chcąc, troszkę z pomocą Jarosława Stawiarskiego, czyli Sekretarza stanu w Ministerstwie Sportu, a dzisiaj wojewody lubelskiego, wpuścił do kosza Piesiewicza. Najpierw do Polskiej Ligi Koszykówki – mówi nam jedna z osób, która przez lata pracowała w strukturach polskiej koszykówki, ale pragnie pozostać anonimowa. Powód? Jak twierdzi nasz rozmówca, Piesiewicz to bardzo zawistna postać. Która w dodatku wciąż trzęsie tym sportem nad Wisłą.

Trzeba jednak oddać świeżo upieczonemu działaczowi polskiego basketu, że efekty jego zatrudnienia pojawiły się momentalnie. Dziwnym trafem już po kilku dniach rządów Piesiewicza PZKosz nawiązał współpracę z Grupą Energa. Ta zdecydowała się być między innymi sponsorem tytularnym PLK. Z kolei pod koniec lutego 2018 roku partnerem PLK została marka Suzuki, która zapewniła świadczenia finansowe, a także udostępniła klubom flotę wielkości stu samochodów. W kolejnej umowie liczba aut wzrosła do stu pięćdziesięciu. Doprawdy, Piesiewicz mógł jawić się w polskim baskecie jako cudotwórca.

Cudotwórca. Magnes na sponsorów. Radosław Piesiewicz pięć dni po objęciu funkcji prezesa PLK, dumnie ogłasza na konferencji prasowej, że Grupa Energa zaczęła wspierać polski basket.

– Dzięki umowie z Suzuki drużyny otrzymały poważny zastrzyk pomocy. Chodzi o to, że kluby w polskiej koszykówce mają tak, że kiedy podpisują kontrakty z obcokrajowcami, to muszą im zapewnić samochody. W tym celu trzeba się było zawsze wiązać z jakimś lokalnym dealerem umową o partnerstwie. Później dealer te auta udostępniał, ale oczywiście klub płacił za to abonament. Jak przyszedł Piesiewicz, to załatwił Suzuki i kluby korzystały z tych aut na preferencyjnych warunkach – opowiada nam z kolei jeden z dziennikarzy dobrze zaznajomiony ze środowiskiem polskiej koszykówki, który także pragnie zachować anonimowość.

Na wielu osobach w polskim środowisku koszykówki ta umowa wywarła ogromne wrażenie. Oczywiście auta dla zawodników to jedno. Ale prezesi klubów czy działacze także mogli wejść do salonu japońskiego producenta samochodów, by chwilę później odjechać w siną dal nową furą. To budziło sympatię wobec Piesiewicza zwłaszcza na włodarzach z mniejszych ośrodków, którzy do tej pory nie mieli pieniędzy na takie luksusy.

– Bachański i środowisko koszykówki zobaczyli, że w zamian za bycie lojalnym, można odnieść spore korzyści. W ten sposób później Piesiewicz był już w zasadzie jedynym kandydatem na prezesa Polskiego Związku Koszykówki, popieranym przez tak zwaną, „grupę trzymającą władzę”. A później się zaczęło… – mówi anonimowy działacz.

NIE PODOBA SIĘ? TO WYP…

A dokładnie, to zaczęło się w listopadzie roku 2018, kiedy Piesiewicz został wybrany na stanowisko prezesa Polskiego Związku Koszykówki. Stosunkiem głosów 63 do 27 pokonał kontrkandydata, którym był Jacek Jakubowski. I niemalże od razu pokazał swój charakter człowieka mściwego i pamiętliwego. Choleryka, który często traci nad sobą kontrolę i jest kłótliwy. Osoby, która nie potrafi zarządzać, tylko rządzić, trzymając wszystkich za mordy. Nie dopuszczać innych do wygłaszania swoich opinii. Chyba, że są takie, jak te Piesiewicza. A jak nie są? To wyp… adasz z łask władcy absolutnego.

W ten właśnie sposób Piesiewicz popadł w konflikt z Maciejem Wiśniewskim. Czy nasz rozmówca miał coś do Piesiewicza? Nie. Po prostu uważał, że jako prezes PLK, po zaledwie dziesięciu miesiącach warszawianin nie powinien okupować drugiego stanowiska, bo w samej lidze kosza zostało jeszcze sporo do zrobienia. Ponadto Wiśniewski argumentował swój wybór konfliktem interesów tych dwóch stanowisk, do którego jeszcze powrócimy. I dlatego wsparł kandydaturę Jakubowskiego. Piesiewicz potraktował to jak potwarz. Od tego momentu robił wszystko, by Wiśniewskiemu, czyli głównemu sponsorowi Polskiego Cukru Toruń, koszykówka wyszła bokiem.

Były to działania, które pokazują, jaki Bantustan urządził sobie z polskiej koszykówki jej obecny włodarz. Za przykład weźmy sezon 2019/2020. Został on przerwany z powodu pandemii koronawirusa. Mistrzostwo z sumą 41 oczek na koncie zgarnął Stelmet Enea BC Zielona Góra. Na drugim miejscu był Start Lublin (39 pkt), trzecie przypadło Anwilowi Włocławek (39 pkt). Czwarta była Asseco Arka Gdynia (36 pkt). Piąty, ze zdobyczą 35 punktów, był Polski Cukier Toruń. Z tym, że… zespół z Torunia zagrał dwa mecze mniej od rywali, którzy go wyprzedzili!

– Piesiewicz powiedział, że widocznie Wiśniewski źle zarządza firmą, bo wszyscy mogli rozegrać mecze. Wtedy mu udowodniłem publicznie, że przecież to on nie wyraził zgody na zmianę terminów nierozegranych spotkań! Wówczas też Piesiewicz zakończył sezon, ręcznie ustalając miejsca w tabeli i przydzielając drużynom medale i nagrody pieniężne. Klub przez nierozegranie dwóch spotkań zajął dopiero piąte miejsce i poniósł spore straty – mówi nam Wiśniewski.

Górna część tabeli PLK pod koniec sezonu 2019/2020. Źródło: plk.pl

Innymi słowy, prezes PLK oraz PZKosz swoim postępowaniem wpłynął na układ tabeli. Gdyby koszykarze z Grodu Kopernika wygrali dwa kolejne mecze, to mając cztery punkty więcej mogliby walczyć nawet o podium.

Ale Piesiewicz wpłynął na coś więcej. W lipcu 2020 roku doprowadził do tego, że Wiśniewski zrezygnował z dalszego sponsorowania drużyny z Torunia. Działo się to we wspomnianym okresie pandemii, kiedy biznesmen utracił płynność finansową. Jak twierdzi, do tamtego momentu wykładał na klub dwa razy większe kwoty od sponsora tytularnego, którym był Polski Cukier (dziś Krajowa Grupa Spożywcza). Wobec tego postanowił odwiedzić siedzibę spółki, by porozmawiać o tym, czy w trudnym okresie ta mogłaby zasypać dziurę finansową. Rozmowy podobno szły nawet w dobrym kierunku. Do momentu, aż dowiedział się o nich Piesiewicz.

Wiśniewski utrzymuje, że prezes PLK/PZKosz maczał place w tym, że negocjacje spaliły na panewce. Czy ma argumenty na poparcie swojej tezy? Odpowiedzmy na pytanie w ten sposób: Polski Cukier/Krajowa Grupa Spożywcza to Spółka Skarbu Państwa. Podlega ona nadzorowi Ministerstwu Aktywów Państwowych. A tą instytucją w latach 2019-2023 kierował… Jacek Sasin.

– W którymś momencie otrzymałem prostą informację: albo ja zostaję w klubie, a zniknie z niego Polski Cukier, albo ja odejdę, a Polski Cukier zostanie. I tak podjąłem decyzję o odejściu. Ale najbardziej ubodło mnie to, że po roku spółka i tak wycofała się ze sponsorowania klubu. To była taka złość „góry” na Toruń – mówi Wiśniewski. – Mi nikt ze związku nie podziękował za wielomilionowe sponsorowanie koszykówki. Po prostu „spadaj”, bo za dużo się interesujesz, za dużo chcesz. W naszym sporcie – i nie mówię tylko o koszykówce – nie będzie wielu sponsorów, dopóki nie stworzymy w końcu atmosfery dla sponsora. A jak będą, to Spółki Skarbu Państwa, i to będą takie dojne krowy. Dlatego moim zdaniem takie podmioty powinny przede wszystkim wspierać reprezentacje i sport młodzieżowy oraz te dyscypliny, które nie mogą się skomercjalizować.

Podczas sześcioletniej kadencji Wiśniewskiego w Toruniu wywalczono dwa wicemistrzostwa i jedno trzecie miejsce w lidze. Do tego Toruń dołożył też Puchar i Superpuchar Polski. Następne sezony Twarde Pierniki kończyły kolejno na 10., 7., 15. i 12. pozycji.

Być może zastanawia was, czy takie potraktowanie klubu z Torunia spotkało się ze sprzeciwem w środowisku. Otóż nie do końca – a przynajmniej nie oficjalnie. Po pierwsze dlatego, że okazywanie sympatii przeciwnikowi Piesiewicza nie byłoby najmądrzejszym posunięciem. Ale jest też inny powód: Polski Cukier równocześnie zainwestował więcej kapitału w cztery inne kluby. W Toruniu śmieją się przez łzy, że to trochę tak, jakby ich organizację napadli bandyci, ale sąsiedzi nie dzwoniliby po policję, bo w zamian otrzymaliby od złodziei lodówkę i telewizor z tego napadu.

DWA STOŁKI W JEDNYM. CZY TO W OGÓLE LEGALNE?

Mimo licznych wojenek i wprowadzania zamordyzmu, pieniądze w polskim koszu jednak się pojawiły. Sponsorzy zainteresowali się produktem, który wydawał się skrajnie nieatrakcyjny. Spółki Skarbu Państwa zaczęły na znacznie większą skalę inwestować w PLK. Dziś w polskim baskecie widzimy Orlen, Energę, Polską Grupę Spożywczą, Totalizator Sportowy czy Pekao S.A.

Zresztą nie tylko one, bo Piesiewicz załatwił też kontrakt ze wspomnianym Suzuki czy marką 4F. Dzięki temu kluby nie musiały ponosić kosztów, jakie wiązały się z obsługą własnych sponsorów technicznych. Oczywiście taki ruch nie podobał się wszystkim ekipom. Znajdowanie na własną rękę partnera technicznego czy motoryzacyjnego, który zaoferuje dobre warunki współpracy, stwarza większym klubom możliwość zyskania przewagi konkurencyjnej. W przypadku ujednolicenia takich kwestii, następuje zrównanie wszystkich na tych samych warunkach. Ale z pewnością ułatwia to życie mniejszym graczom na rynku.

Problem pojawił się na samej górze. Radosław Piesiewicz w styczniu 2018 roku objął stanowisko prezesa PLK. Dziesięć miesięcy później został szefem PZKosz. Rzecz w tym, że pierwszy podmiot jest zależny od krajowej federacji, która posiada w nim większościowe udziały.

Wiśniewski: – PLK powinno płacić PZKosz za to, że ma prawo prowadzić rozgrywki w najwyższej klasie. Oznacza to, że w sprawozdaniu powinna być kwota, która jest przelewana do PZKosz. Ale jak zajrzy się w dokumenty, to widnieje w nich ponad 2 miliony płacone z PLK do PZKosz i ponad 4 miliony płacone z PZKosz do PLK!

– Można przypuszczać, że chodziło tu o przyznanie prowizji za przyniesienie sponsorów do PZKosz. Tylko w Związku jest dość trudno dać sobie prowizję, a w PLK wyszli z założenia, że to jest spółka akcyjna nie podlegająca ustawie o informacji publicznej. Więc po prostu pompowali te pieniądze prowizyjne do PLK, żeby tam je wypłacić. Według moich wyliczeń, wychodzi z tego około 15-17 milionów złotych za ostatnie pięć lat jego rządów. Czas najwyższy by opinia publiczna dowiedziała się, w jaki sposób prezes Piesiewicz zarządzał polską koszykówką. Jeśli prezesowi zależy na transparentności, to nie powinien mieć nic do ukrycia w tej kwestii – tłumaczy Wiśniewski.

Anonimowy działacz: – Tutaj dochodzimy do clou, czyli systemu prowizji. Podobno jako prezes PZKosz Piesiewicz nie zarabiał zbyt wiele, ale jako prezes PLK zarabiał bardzo dobrze, bo otrzymywał prowizję z kontraktów. Biorąc pod uwagę, że budżet obu organizacji napompował się z 7 do 80 milionów złotych… matematykę już pozostawiam tobie.

Istotnie, zarówno PLK jak i PZKosz wydaje astronomiczne sumy na tak zwane „Usługi obce”. Piesiewicz w wywiadach nie potrafi lub nie chce wyjaśnić, na czym owe usługi polegają. Czy w ich ramach znalazła się także jednoosobowa działalność gospodarcza Radam? Działalność Piesiewicza która, jak napisał Marcin Piątek z „Polityki”, tylko w ostatnim kwartale 2022 roku zarobiła ponad 450 tysięcy złotych. Możemy się tego domyślać odpowiedzi na to pytanie.

Sprawozdania finansowe: rachunki zysków i strat PLK i PZKosz. Sumy w rubrykach “Usługi obce” mogą robić wrażenie. Źródło: rejestr.io 

– Kiedy poznałem Piesiewicza, nie sprawiał wrażenia zamożnego człowieka. Dzisiaj jak na niego patrzę, to nosi drogie zegarki, buty Louis Vuitton. Ktoś, kto wydaje na bluzkę kilka tysięcy złotych, musi tych pieniędzy mieć sporo. I ja nikomu nie zabraniam tyle wydawać, ale nie kosztem całej dyscypliny… – zauważa z przekąsem Maciej Wiśniewski.

Ostatecznie, już po objęciu stołka prezesa PKOl, Piesiewicz zrezygnował z funkcji prezesa PLK. Jego następcą na tym stanowisku został Łukasz Koszarek.

– Dużo się mówiło, że Piesiewicz czuł, że już robi się trochę gorąco, ponieważ Związek Zawodowy Koszykarzy zaczął go dociskać. Żeby wykosić głosy, że zawodnicy nie mają nic do powiedzenia, wzięli pana Koszarka. Czyli gościa, który już przy wyrzucaniu niewygodnych zawodników z kadry pokazał swoją lojalność, kiedy będąc przyjacielem Adama Waczyńskiego nie wstawił się za nim. W zamian za lojalność Łukasz został prezesem Polski Ligi Koszykówki. Więc nawet takimi małymi rzeczami Piesiewicz potrafił mega skłócić środowisko – mówi nasz informator.

NAJLEPSZE WYNIKI OD LAT. PRZEZ PREZESA CZY POMIMO NIEGO?

Właśnie – kadra. Niby mówi się wiele o tym, że wyniki pierwszej reprezentacji nie powinny wpływać na ocenę związku. Że zarządzanie to jedno, a rezultaty na boisku to oddzielna para kaloszy. Ale nie oszukujmy się, w każdym sporcie sukces ociepla atmosferę wokół całej dyscypliny. Również jej władz.

A tak się składa, że za kadencji Radosława Piesiewicza polscy koszykarze uzyskiwali najlepsze wyniki od dawien dawna. Podczas mistrzostw Europy przed dwoma laty Biało-Czerwoni zajęli czwarte miejsce – najwyższe od 51 lat na tej imprezie. Z kolei w 2019 roku pod wodzą Mike’a Taylora drugi raz w historii zagrali na mistrzostwach świata. I wypadli tam świetnie, doszli bowiem aż do ćwierćfinału.

Obecnie jednak swój renesans w sieci przeżywa nie któraś ze świetnych akcji polskich koszykarzy, a… radość prezesa Piesiewicza, który po wygranym meczu z gospodarzami z Chin zaczął zachowywać się, jakby bardzo starał się o rolę Michaela Scotta do polskiej wersji The Office.

– Panowie, kocham was, kurwa. To jest kawał dobrej roboty. Po prostu jesteście najlepsi na świecie. Chuj im w dupę! Brawo chłopaki, kocham was, kurwa! – wykrzykiwał włodarz PZKosz w szale radości. Kogo zaś chciał popieścić wiadomą częścią ciała w mniej szlachetną część pleców? Może sędziów, a może rywali z Chin? To już pozostanie tajemnicą.

– To nie była spontaniczna reakcja. Prezes czekał przed szatnią do momentu, aż zobaczył, że kamery się w niej pojawią. To było w pełni wyreżyserowane. Zrobił to z premedytacją, o czym zaświadczą też pewnie wszyscy reprezentanci. Ten mecz z Chinami to była piękna chwila, w której my jako środowisko spaliliśmy się ze wstydu po życiowym sukcesie naszych koszykarzy – mówi jeden z naszych rozmówców.

O tę scenę zapytaliśmy też Adama Waczyńskiego, ówczesnego kapitana kadry: – Widziałem, że ostatnio ten film ponownie wypłynął w Internecie. Po meczu z Chinami udzielałem wywiadów i nie było mnie jeszcze w szatni, kiedy prezes tam wparował. Wiadomo, wszyscy byliśmy przeszczęśliwi, podekscytowani wygraną z Chinami na ich terenie. Gdzieś rozumiem te emocje, ale jednocześnie myślę, że nie było to zachowanie godne osoby sprawującej tak wysoką funkcję.

Ale gniew prezesa nie omijał także koszykarzy. Od lat głośno jest o konflikcie działacza z Marcinem Gortatem. Zresztą zaangażowali się w niego także inni zawodnicy. Jak chociażby Mateusz Ponitka, zwolennik Piesiewicza, który na słynnej już konferencji przed dwoma laty powiedział krytykującego kadrę byłego gracza NBA: – Nie dziwi mnie, że po tylu latach w NBA, po całym researchu robionym przez ich skautów, Marcin Gortat ma ksywkę „Polski Młot”.

– Marcin Gortat to specyficzny gość, ma trudny charakter – powiecie. I pewnie będziecie mieli trochę racji, legenda kosza lubi postawić na swoim. Ale o Piesiewiczu najlepszego zdania (delikatnie mówiąc) nie posiada też Maciej Lampe.

Mam z nim bardzo złe relacje. Nie sądzę o nim niczego pozytywnego. Niektórzy ludzie mówią, że on im podobno pomógł. Ale jego podejście do sportu i to, jaki on ma punkt widzenia – ja nie mam do tego szacunku, bo on nic nie wie o koszykówce. To się widzi od razu. […]  Ze mną ma problem. Jeżeli go zobaczę, to ja mu pokażę, raz, dwa, trzy. To, jak on ze mną postąpił, nie było „correct” –  powiedział Lampe o Piesiewiczu w rozmowie z Michałem Winiarczykiem.

Ktoś posypał [w środowisku] pieniążkami i wszyscy zaczęli lizać dupy. A czy ten człowiek wie coś o koszykówce i o sporcie? Nie. Najpierw próbował się przebić w siatkówce, stamtąd go wygonili, więc przyszedł do kosza. Tu miał łatwiej, bo zobaczył, jaki jest bałagan – kontynuował Lampe.

Z gry w kadrze zrezygnował też Adam Waczyński. A raczej się go z niej pozbyto. Cała afera zaczęła się w lutym 2020 roku, kiedy trener Mike Taylor nie powołał ówczesnego kapitana reprezentacji na pierwsze mecze eliminacyjne EuroBasketu. – Oczywiście brakuje kilku ważnych koszykarzy: Mateusz Ponitka leczy kontuzję, a Adam Waczyński postanowił odpocząć. Wierzę jednak w ten zespół – mówił Amerykanin.

Mike Taylor i Adam Waczyński w 2019 roku

Waczyński na te słowa zareagował długim oświadczeniem, w którym stwierdził, że jest gotowy do gry. Ponadto Polak opisał w nim problem wprost: brak powołania miał wynikać ze względu na konflikt Adama z Piesiewiczem. Koszykarz dobrze znał się z Marcinem Gortatem i brał udział w akcjach organizowanych przez fundację MG13. A jeśli trzymasz z wrogiem Piesiewicza, to sam się takim stajesz.

Z kolei nam Waczyński opowiada o tym, że pomimo zwiększonego budżetu związku, reprezentacja narodowa wciąż borykała się z wieloma problemami. Jako kapitan, zawodnik nieustannie dopominał się załatwienia niektórych z nich. To też miało wpływ na jego traktowanie przez prezesa. W końcu ośmielał się mówić głośno o tym, co mu nie pasuje.

– W dużym skrócie – byłem kapitanem i zawsze występowałem w imieniu wszystkich zawodników. Walczyłem o lepsze warunki i starałem się zadbać o drużynę. Tak, żeby każdy zawodnik z chęcią przyjeżdżał na zgrupowania. Prezesowi się to nie spodobało, odebrał to personalnie, że nic mi się nie podoba i poczuł się urażony – opowiada Waczyński.

O co dokładnie starał się koszykarz? – Walczyłem o przeróżne rzeczy. Moim zadaniem było dbanie o jak najlepszy interes zespołu. Były to premie, warunki zgrupowania, dojazdy na te zgrupowania, bilety na mecze dla naszych najbliższych. To nie były gwiazdorskie wymagania. Chyba że takim była prośba o lepsze warunki do przygotowań, czy bilety samolotowe na miejsce wybranego przez władze obozu, a nie zwrot za bilet drugiej klasy pociągumówi Waczyński.

– Mam wrażenie, że w mniemaniu prezesa Piesiewicza trzeba się po prostu pozbywać „problemowych” zawodników. Wszyscy, którzy śmieli się odezwać lub mieli odmienne zdanie w jakiejkolwiek kwestii, byli szybko unicestwiani. Jak Marcin Gortat, Maciej Lampe czy ja. To samo działo się z pracownikami PZKosz, którzy byli zwalniani jak tylko pomysły nie pokrywały się z ideą prezesa. Była próba zniszczenia klubu Twarde Pierniki za niechęć do jej ówczesnego prezesa. Odsunięcie jednej z najlepszych polskich koszykarek od pomocy rozwoju młodzieży, za jej odmienną wizję. Nieprzyjemności za wsparcie mojej osoby, które do dziś dla niejednych wiążą się z przykrymi konsekwencjami. Tych sytuacji jest wiele i najsmutniejsze, że wie o nich większa część środowiska koszykarskiego – kontynuuje były kapitan polskiej kadry.

Wracając do 2020 roku, Radosław Piesiewicz na oświadczenie zawodnika zareagował własnym, którego część prezentujemy poniżej.

Źródło: pzkosz.pl

Dostałem wiadomość od trenera, że prezes nie chce mnie w zespole. I taki był początek mojego końca w kadrze. Później zaczęło się na mnie szczucie, poniżanie, manipulowanie. Była próba powrotu, ale od początku „musiałem ponosić konsekwencje swoich wyborów”. Krok po kroku zacząłem być skutecznie wymazywany z polskiej koszykówki twierdzi Waczyński. I przedstawił nam na to dowód w postaci wiadomości od trenera Taylora.

Fragment konwersacji Adama Waczyńskiego z Mikiem Taylorem. Kluczowe zdania zaznaczone w ramce. “On [Piesiewicz – dop. red.] jest wściekły, powiedział, że nie chce cię w zespole. Postaram się rozwiązać ten problem, bo chcę, żebyś był częścią naszej drużyny.”

– Mike myślał, że miał kolegów w PZKosz, ale widać było, że strategia nie bronienia swoich zawodników mu nie wyszła. […] Kiedy trzeba było powiedzieć „tak i tak nie powinno być”, to Mike sprzedał duszę diabłu – zauważył z kolei Maciej Lampe w rozmowie z Michałem Winiarczykiem.

Z tych relacji wyłania się obraz reprezentacji, która miała swoje problemy: trenera, będącego klakierem prezesa. Zawodników skłóconych z prezesem. I tych, którzy za prezesem stoją murem. Tu naprawdę trudno nie odnieść wrażenia, że Piesiewicz swoim postępowaniem nie tyle pomagał, co wręcz szkodził kadrze. To cud, że ta po prostu się nie rozpadła od wewnątrz. Choć wyniki ostatnimi czasy nie napawają optymizmem. Podczas turnieju kwalifikacyjnego do igrzysk podopieczni Igora Milicicia przegrali z Bahamami i Finlandią.

Człowiek od lat znajdujący się w polskiej koszykówce twierdzi: – Te sukcesy, czyli czwarte miejsce w Europie, ósme na świecie, to nie jest zasługa Piesiewicza ani tego, że pojawiły pieniądze w związku. Jest to pokłosie dobrej generacji, w której mieliśmy w piku formy rocznik 1993: dawnych wicemistrzów świata z U17. Piesiewicz po prostu znalazł się w dobrym momencie.

KOMU ODKRĘCIMY KUREK?

Radosław Piesiewicz znacznie zwiększył budżet PZKosz i PLK. Znalazł nowych sponsorów – w tym, poza SSP, Suzuki oraz 4F. Sprawił też, że prawa do transmisji rozgrywek wykupiła telewizja Polsat. Za jego kadencji kadra osiąga świetne wyniki. A kluby się bogacą. To wszystko prawdy… ale częściowe, nie oddające problemu polegającego na sieci układów, którą w koszykówce stworzył prezes PKOl.

Na przykład PLK od lat jest transmitowana w telewizji Polsat. Ale dopiero od sezonu 2024/2025, kluby otrzymają jakąkolwiek zapłatę za prawa do pokazywania swoich spotkań. Będzie to kwota trzech milionów złotych do podziału. Okej, wspomnieliśmy, że polski kosz ligowy nie stoi na dobrym poziomie. Jednak po tylu latach urzędowania Piesiewicza, trudno nie dojść do wniosku, że telewizja Polsat otrzymała bardzo preferencyjne warunki umowy, którą podpisano aż do 2030 roku. Jako ciekawostkę dodajmy, że w zarządzie Polskiego Komitetu Olimpijskiego od czerwca ubiegłego roku zasiada… Marian Kmita, Dyrektor ds. Sportu Telewizji Polsat.

Zatem czy Piesiewicz zwiększył budżet prowadzonych organizacji? Owszem, ale zespoły odczuwają relatywnie mało korzyści z większej zamożności polskiej koszykówki.

Wiśniewski: – Logika podpowiada, że skoro PLK ma 23 miliony budżetu, no to przynajmniej połowę powinno oddać klubom, tak? Chociażby z tytułu wykorzystywania zasobów i powierzchni reklamowych klubów pod ekspozycje sponsorów ligi – takich, jak Orlen, Pekao, Enea czy Polski Cukier. Kluby powinny od tego otrzymywać zapłatę. Nic takiego nigdy się nie stało.

Czy prezes Piesiewicz znalazł sponsorów (poza państwowymi spółkami)? Tak. Ale umowa z Suzuki dobiega końca, a producent samochodów znacznie ją ograniczył. W kuluarach mówi się o tym, że prezes pokłócił się z przedstawicielami tej marki w Polsce.

Ciekawie wyglądała też chociażby kwestia premii wypłacanych w kadrze. Te bowiem formalnie okazywały się… kontraktami sponsorskimi, doprowadzając do konfliktu interesów. Tłumaczy nam to Adam Waczyński.

– Umowy to był kolejny zapalny temat, ponieważ mieliśmy wynegocjowane premie za awans do najlepszej ósemki mistrzostw świata. A ostatecznie wyszło na to, że premia uzależniona jest od sprzedaży swojego wizerunku i podpisaniu umowy, której dużo zapisków było dla wielu z nas nie do zaakceptowania. Na przykład nikt nie mógł mieć swoich sponsorów, bo to wiązało się z karami finansowymi. Nie mogliśmy też głośno wypowiadać się na pewne tematy. Następnie okazało się, że kwoty są podane brutto nie netto. Wielu wyrażało swoje niezadowolenie, więc chciałem pomóc wypracować zmiany warunków umowy. Kolejny raz zostałem zrugany. Ostatecznie każdy podjął decyzję indywidualnie. Ja tej umowy nie podpisałem – mówi koszykarz.

Ten zakaz wypowiadania się na „pewne tematy”, dokładnie brzmiał: „zakaz propagowania postaw i ideologii sprzecznych z art. 18 Konstytucji RP, stanowiącym, iż małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej”. Innymi słowy, koszykarze podpisali papier zobowiązujący ich do tego, że nie będą wypowiadać się na temat małżeństw jednopłciowych czy prawa do aborcji. Czy dziwi kogoś, że taki zapis został dodany akurat w czasach rządów partii o konserwatywnym światopoglądzie?

Nie możemy jednak napisać, że każdy koszykarz i każdy klub mają z Piesiewiczem pod górkę. Wówczas nawet po załatwieniu kilku kontraktów, obrotnego działacza przecież by się pozbyto. Przeciwnie – spora część środowiska jest zadowolona. Dlaczego? Bo najlepsze kluby zabetonowały się na stołkach i mogą współrządzić. A resztę można było kupić za relatywnie niewielkie korzyści.

– Sprawdźcie sobie, jak wygląda Rada Nadzorcza Polskiej Ligi Koszykówki. Ona miała być rotacyjna. To był jeden z zarzutów do Piesiewicza i całego środowiska, że się zabetonowali. W tej chwili tworzy ją sześć osób. Tak się składa, że są to prezesi klubów, które za czasów Piesiewicza najmocniej poszły do góry – mówi nam anonimowy działacz.

Sprawdzamy. Owszem, w radzie PLK zasiada sześć osób: prezes Łukasz Koszarek (zastąpił Piesiewicza), Grzegorz Bachański i Marek Lembrych (od lat prominentni działacze PZKosz). Kluby reprezentują Arkadiusz Pelczar (prezes Polskiego Cukru Start Lublin), Paweł Matuszewski (właściciel Arged BM Stali Ostrów Wielkopolski) i Janusz Jasiński (główny akcjonariusz Enea Stelmet Zastalu Zielona Góra). Jasiński i Pelczar w radzie zasiadają od 2017 roku. Matuszewski dołączył do niej w roku 2019. No, nie są to najbardziej gorące stołki na świecie.

Zarząd Polskiej Ligi Koszykówki. Źródło: rejestr.io

Na marginesie dodajmy, że w latach 2020-2023 Członkiem Organu Nadzoru PLK był Piotr Dulnik. Kojarzony z Koroną Kielce prezes Suzuki Motor Poland, który przez nieco ponad rok działał w strukturach koszykarskiej Arki Gdynia.

Oczywiście to Piesiewicz decydował, w którym kierunku popłynie strumyk pieniędzy od sponsorów (czyli głównie od państwa). W artykule „Polityki” zatytułowanym „Obrotowy”, ciekawie tę praktykę opisuje Marcin Piątek, na przykładzie podziału ośmiu milionów złotych, przyznanych z Polskiej Organizacji Turystycznej. Pieniądze te miały otrzymać te zespoły, które reprezentowały polską koszykówkę na arenie międzynarodowej. Ostatecznie jednak na dotację w kwocie 750 tysięcy złotych załapała się tylko Legia Warszawa. Informator „Polityki” tak tłumaczył tę decyzję:

Nagle głównym kryterium stała się promocja Polski w Izraelu, a Legia akurat grała tam mecz. Ciekawe, że Śląsk Wrocław, który grał w Tel Awiwie parę dni po Legii, mimo starań nie zasłużył na bonus. Gdy jego działacze próbowali interweniować u Piesiewicza, uciął temat, mówiąc, że nie ma na to wpływu. Wystarczyłby pewnie jeden telefon do Sasina. Śląsk jest jednak poza układem, więc Piesiewicz palcem nie kiwnął.

Reasumując: największe kluby są ukontentowane, bo mogą liczyć na preferencyjne traktowanie ze strony PZKosz i PLK względem konkurencji. Obecność Łukasza Koszarka w tym drugim organie niczego nie zmieni. Prezesi małych klubów też są zadowoleni, bowiem im do szczęścia wystarczyło pomachać kluczykami od samochodu, który mogli wypożyczyć na korzystnych warunkach, czy zapewnić drużynom stroje do gry. Zadowoleni są też trenerzy, pracujący w koszykówce młodzieżowej. Bo Piesiewicz nawet dystrybucję środków w programie szkolenia dzieci potrafił opracować w ten sposób, że bardziej niż realne korzyści dla tego sportu w Polsce, zapewnia mu on przychylność środowiska.

– Nadal nie wiemy, jak wygląda system szkolenia finansowany przez tak zwane SMOK-i [Szkolne Młodzieżowe Ośrodki Koszykówki – dop. red.]. Mi to wygląda wyłącznie na przekładaniu pieniędzy publicznych do kolejnej kieszeni. Ten program w zamyśle jest naprawdę dobry, miał wpłynąć na rozwój dyscypliny w kraju, ale okazało się, że jest projektem wyłącznie na kartce. Mówię tak, ponieważ on jest adresowany do tych, którzy już koszykówkę trenują, a celowo miał trafiać do ludzi, którzy koszykówki nie trenują. Tam miały się pojawić małe szkolne ośrodki, gdzie koszykówka byłaby rozwijana. W praktyce program w 99% oparto na miejscach, gdzie ten sport już się uprawiało. Efekt jest taki, że trenerzy, którzy już i tak z koszykówki żyją, mają dzięki temu paręset złotych więcej – mówi nasz informator, który kończy tę wypowiedź smutnym wnioskiem.

– Faktycznie w polskiej koszykówce są dwa obozy, które mocno się żrą. Jedna frakcja nie rozumie, czego my chcemy od Piesiewicza – przecież w związku wreszcie pojawiły się jakieś pieniądze. Druga frakcja to jest taka, która raczej stwierdza, że te pieniądze to dla większości i tak drobne. One nie były warte tego, żebyśmy sprzedali duszę diabłu.

PO STOŁEK KOMITETU

W 2023 roku Radosław Piesiewicz rozpoczyna kampanię mającą na celu jego wybór na prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Podczas niej głównym argumentem włodarza krajowej koszykówki jest to, co dało mu władzę w nadwiślańskim baskecie. Piesiewicz obiecuje pieniądze. Całe morze mamony. W wywiadach opowiada o planie zwiększenia budżetu organizacji z niecałych trzydziestu do trzystu milionów złotych.

– Ja nie wiem, jaka jest dziś tak naprawdę sytuacja finansowa PKOl-u. W koszykówce na początku nie zarabiałem żadnych pieniędzy i dzisiaj to też nie jest dla mnie najważniejsze. Najważniejsze jest zapewnienie finansów dla związków, dla zawodników, dla pracowników. Ale oczywiście docelowo chciałbym zarabiać pieniądze – mówił w rozmowie z Łukaszem Ceglińskim i Łukaszem Jachimiakiem dla „Sport.pl”, przeprowadzonej w kwietniu ubiegłego roku.

W tym samym wywiadzie snuł wizje stworzenia telewizji PKOl, która pokazywałaby każdy sport olimpijski. Mówił o przyjaźni z Sasinem, ale na pytanie czy jest człowiekiem partii, odpowiadał: – Jakby panowie pogrzebali, to pewnie by się okazało, że w 2010 roku wpłacałem na PO.

Piesiewicz zaprzeczał też, jakoby nie powołanie jego osoby na stanowisko prezesa miało wiązać się z utratą przychylności Spółek Skarbu Państwa. Głównie Orlenu, największego mecenasa polskiego sportu. Jednak ryzyko przegrania wyborów w przypadku Piesiewicza było zupełnie iluzoryczne. Dotychczas urzędujący na tym stanowisku Andrzej Kraśnicki, zrezygnował pod naciskiem politycznym. Włodarz PZKosz miał być jedynym kandydatem na objęcie urzędu, ale ostatecznie doczekał się konkurenta. Został nim Kewin Rozum, prezes Polskiego Związku Sumo. Szef rodzimego basketu wygrał stosunkiem głosów 138 do 24.

POLSKI MICHAEL SCOTT ZNOWU W AKCJI

Być może w sierpniu tego roku o Radosławie Piesiewiczu nie byłoby aż tak głośno, gdyby nie dała o sobie znać jego natura człowieka próżnego. Uwielbiającego błysk fleszów, kamery skupiające się na nim i popularność, łechcącą jego narcystyczną naturę. W połączeniu z porywczym charakterem, w dodatku nie znoszącym sprzeciwu, krytyki oraz takim, któremu ciężko przyznać się do błędu, wyeksponowanie go na tak prestiżowej funkcji stanowiło mieszankę wybuchową. Potrzebna była tylko iskra, która podpali pożar.

I taka iskra zaprószyła ogień w październiku ubiegłego roku. Dobrze się domyślacie – dokładnie tego dnia, kiedy Prawo i Sprawiedliwość przegrało wybory parlamentarne. Bo choć Piesiewicz może sto razy zapewniać o swojej bezpartyjności, to jego kariera świadczy o zupełnie czymś innym. Prezes PKOl wygrywał na tym, kiedy szychą w rządzie Mateusza Morawieckiego był Jacek Sasin. Od dziesięciu miesięcy nie może jednak liczyć na protekcję władz, w przypadku której wiele nierozważnych decyzji pewnie uszłoby mu na sucho. Mało tego, nie udało mu się też przedłużyć własnej kadencji prezesa PKOl z czterech do ośmiu lat.

Piesiewicz rządy rozpoczął od niespodziewanego ruchu. W październiku 2023 roku podpisał pięcioletni kontrakt z Adidasem, który został partnerem technicznym PKOl. Wcześniej stroje polskim olimpijczykom dostarczała firma 4F. Polska – i taka, z którą Piesiewicz żył w dobrej komitywie. Tak się przynajmniej wydawało.

– Skończyła się umowa z Polskim Komitetem Olimpijskim. Poszło zapytanie ofertowe i na dziewiętnastu członków prezydium, osiemnastu zagłosowało za, jeden się wstrzymał. Wygrała oferta Adidasa, bo była dużo lepsza. […] była na tyle dobra, że nie dość, iż dostajemy stroje od Adidasa dla naszych sportowców za darmo, to firma Adidas płaci nam środki finansowe – tłumaczył decyzję Komitetu Piesiewicz.

I może miał rację, ale pod względem PR-owym wybór niemieckiej marki kosztem uznanego, polskiego producenta został odebrany fatalnie. We wszystkim nie pomogło też to, że nowe stroje wielu fanom po prostu nie przypadły do gustu. Głównie ze względu na napis „Polska”, który wyglądał, jakby naniesiono go tanim pisakiem.

– Nie myślałem, że aż tak szybko wyjdzie z nim jakaś afera, ale wiedziałem, że tak wysokie stanowisko wiąże się z większą kontrolą i na pewno więcej ludzi będzie mu patrzyło na ręce. Mam nadzieję, że te wszystkie sytuacje, wszystkie rzeczy, które wyszły i zapewne jeszcze wyjdą na jaw, spowodują zmiany na korzyść zawodników i polskiego sportu – mówi Adam Waczyński.

Ale polska odpowiedź na Michaela Scotta dopiero się rozkręcała. W naszych miastach można było zobaczyć billboardy reklamujące sieć Plus. A na nich, obok takich gwiazd jak Iga Świątek czy Wilfredo Leon – cyk, prezes Piesiewicz w czerwonym dresie. Jeżeli myślicie, że to błahostka, to wyobraźcie sobie burzę, jaka przeszłaby w mediach gdyby przy okazji piłkarskich mistrzostw Europy Cezary Kulesza wylądował na banerach obok Roberta Lewandowskiego i Wojciecha Szczęsnego.

Jednak same billboardy to było za mało dla Piesiewicza. Prezes PKOl wylądował też na okładce lipcowego specjalnego dodatku do magazynu “Forbes”, zatytułowanego „Sport&Business”. Z tej okazji nie omieszkał też wziąć udziału w sesji zdjęciowej, gdzie pozował, uśmiechając się zza kół olimpijskich.

– Uważam, że to bardzo trafiony pomysł, ponieważ jesteśmy jednym teamem – skomentował swoją obecność w kampanii reklamowej sam zainteresowany.

Mało wam zdjęć twarzy (jakże trafne to określenie!) PKOl, których oglądanie wywołuje ciarki żenady na plecach? To jeszcze nic w porównaniu do tego, co Piesiewicz zrobił podczas wręczania nominacji olimpijskich. Prezes postanowił pozować do fotografii z Anastazją Kuś… przy czym jego ręka wylądowała na biodrze biegaczki. Dodajmy, że Kuś była najmłodszą polską olimpijką w Paryżu. Lekkoatletka ma dopiero 17 lat.

Zdjęcie Anastazji Kuś i Radosława Piesiewicza, które prezes PKOl pierwotnie udostępnił na portalu X.

Piesiewicz wyszedł więc na typowego wujka z wesela, który po kolejnym toaście przekracza granicę dobrego smaku. Jak myślicie, czy 43-latek przeprosił za swoje zachowanie? Zreflektował się, że jednak było w tym coś niestosownego? Ależ skąd. Po fali oburzenia… wrzucił na swój profil na X to samo zdjęcie, tylko już przycięte. I oczywiście zablokował możliwość jego komentowania.

Swoje kilka chwil przed kamerami Piesiewicz miał także podczas samych igrzysk. W mediach społecznościowych „TeamPL” można było codziennie zobaczyć prezesa, który zapowiadał dzień startowy w wykonaniu Polaków. Jednak zapowiedzi zostały… wygenerowane przez sztuczną inteligencję. Najwyraźniej Piesiewicz bardzo chciał codziennie witać swoją twarzą kibiców, mówiąc im o najważniejszych wydarzeniach dnia. Ale nie znalazł czasu na to, by robić to osobiście.

ZŁOTOUSTY

Chociaż Radosław Piesiewicz bardzo pcha się przed obiektyw kamery czy aparatu, to chyba zgodzicie się z tym, że nie zawsze korzystnie na tym wychodzi. Problem polega na tym, że prezes PKOl bardzo usilnie próbuje zabłysnąć w mediach. Ale najwyraźniej nie ma wokół siebie ludzi, którzy powiedzieliby mu, jak bardzo sam sobie szkodzi. A jeżeli takich ma, to zgodnie z poczuciem własnej nieomylności (i zajebistości) zapewne ich nie słucha. I dalej próbuje błyszczeć – jak nie fotografiami, to wypowiedziami. A złapać się za głowę można po jednych i drugich.

Na przykład jeszcze przed startem igrzysk Piesiewicz wypowiedział się na temat kontuzji Huberta Hurkacza. Działacz wyrażał zdziwienie, dlaczego najlepszy polski tenisista pomimo urazu nie pojawi się w Paryżu. Według Piesiewicza, zawodnik mógł… skreczować przy pierwszej lepszej okazji, co umożliwiłoby Janowi Zielińskiemu grę w mikście z Igą Świątek. Bez Hurkacza Polka mogła wystąpić tylko w grze pojedynczej, a Zieliński w ogóle nie otrzymał szansy na występ w Paryżu.

– Liczyliśmy na to, że Hubert poleci na igrzyska, odbije przysłowiową kartę i umożliwi grę Jankowi w mikście.  To decyzja Huberta i jego teamu. Szanuje ją, ale nie rozumiem. Traci na tym polski sport, polscy kibice. To ogromna strata – głosił Piesiewicz w rozmowie z TVP Sport. Bo przecież tenisista powinien oszukać organizatorów i rywali, by dać Polsce kolejną szansę na medal!

Skoro już przy medalach jesteśmy, to prezes PKOl nie omieszkał przypisać jednego z nich prowadzonej przez siebie organizacji. Chodzi o brąz szpadzistek, który w ostatnim pojedynku i dogrywce zapewniła Aleksandra Jarecka. Przypomnijmy, że przed igrzyskami wyjazd Jareckiej do Paryża nie był taki pewny, a to ze względu na bardzo niejasne i uznaniowe zasady kwalifikacji olimpijskich, określone przez Polski Związek Szermierczy.

-Wiedzieliśmy o tym jeszcze przed igrzyskami dzięki dziennikarzowi, który ujawnił całą sprawę. Dzięki temu mogliśmy działać. Kto wie, czy to właśnie nasza interwencja nie przesądziła o tym, że na igrzyskach pojawiła się Aleksandra Jarecka. Efekt był taki, że zdobyliśmy medal – szczycił się Piesiewicz.

Do wypowiedzi odniósł się PZSzerm, który w specjalnym piśmie stwierdził: – Jeszcze bowiem przed igrzyskami (w dniu 03.06.2024) PKOl wydał oświadczenie, w którym informował w swoich mediach społecznościowych, że w swoich wcześniejszych wypowiedziach „w żadnej mierze nie odnosił się do nominacji olimpijskich dokonanych przez Polski Związek Szermierczy”. W opublikowanym wówczas stanowisku PKOl sam podkreśla, że „nie jest w żadnym zakresie organem sprawującym nadzór nad działalnością polskich związków sportowych, nawet jeśli działania tych związków bezpośrednio związane są z przygotowaniem i kwalifikowaniem zawodniczek i zawodników do igrzysk olimpijskich”.

Szermierka nie była jedynym sportem, w którym Radosław Piesiewicz chciał zabłysnąć. Po meczu siatkarzy ze Słowenią prezes PKOl zabawił się w rzecznika polskiej kadry i jeszcze przed ogłoszeniem oficjalnego komunikatu napisał na X: – Mateusz Bieniek, który doznał kontuzji podczas ćwierćfinałowego meczu siatkarzy ze Słowenią, już nie zagra w turnieju olimpijskim. Zastąpi go dotychczasowy rezerwowy – Bartłomiej Bołądź.

– Wie Pan, że tym wpisem ułatwił rywalom przygotowanie do meczu z nami? Brawo, naprawdę super Pan zabłysnął – odpowiedział Piesiewiczowi jeden z czytelników portalu. Bo co z tego, że prezes PKOl edytował wpis, skoro on już i tak poszedł w świat?

Jak zapewne doskonale pamiętacie, Biało-Czerwoni triumfowali w następnym meczu ze Stanami Zjednoczonymi (3:2). Jednak po spotkaniu szpilki w porywczego Piesiewicza nie omieszkał wbić Nikola Grbić: – Na najświeższe informacje w sprawie zdrowia Pawła Zatorskiego musicie poczekać. Pewnie szef PKOl napisze o tym na X – powiedział po meczu trener Polaków.

MINISTERSTWO PATRZY NA RĘCE

Wspomnieliśmy już o tym, że Radosław Piesiewicz nie najlepiej żyje z obecną władzą. Ale sam swoimi decyzjami też daje swoim oponentom worek amunicji, by w niego strzelano. Zaraz po zakończeniu igrzysk, głośny stał się temat nadużyć działaczy wielu związków sportowych, którzy z misji Paryż urządzili sobie wycieczkę. Nawet kosztem reprezentujących ich sporty zawodników. Na swój los żalił się chociażby zapaśnik Arkadiusz Kułynycz, który po porażce w walce o brązowy medal stwierdził: – Jest mi przykro, bo zamiast przyjechać tutaj mój sparingpartner, to działacze przyjechali sobie z osobami towarzyszącymi.

Mariusz Gierszewski, dziennikarz śledczy Radia Zet, wysunął podobne zarzuty wobec Piesiewicza, którego rodzina 35 razy miała korzystać na lotnisku Chopina z usługi VIP. Czyli luksusowej odprawy, w ramach której pasażerowie mają do dyspozycji osobne pomieszczenie w terminalu, a do samolotu są transportowani limuzyną. Cena takiej usługi na warszawskim lotnisku to 1600 złotych za pierwszą osobę, oraz 1000 za kolejną.

Kiedy Piesiewicz odparł, że z tego rodzaju usługi korzystał wyłącznie on, oraz że płacił za nie z własnych pieniędzy, dziennikarz ujawnił dowody, że było inaczej, a za jego loty PKOl rozliczał się barterem w ramach umowy z Polskimi Liniami Lotniczymi.

Jakby nie dość było problemów szefa Komitetu, które dotyczą jego rodziny, niedługo później Onet ujawnił, że w 2022 roku jego żona Agnieszka (swoją drogą funkcjonowała w kilku spółkach, których nazwy przytaczaliśmy wcześniej) za siedem miesięcy pracy w Pekao S.A. jako doradczyni zarządu, zarobiła łącznie 1,15 mln złotych. W rozmowie na antenie TVN24, pytanie o posadę małżonki wyprowadziło z równowagi prezesa PKOl, który sugerował, czym może grozić zaszczuwanie jego oraz jego rodziny:
– Chcecie państwo wszyscy razem doprowadzić do tego, co się stało z śp. byłym prezydentem Pawłem Adamowiczem? – pytał Piesiewicz.

W ostatnich dniach Minister Sportu Sławomir Nitras głośno zapowiadał w mediach: – Wyjaśnimy każdy zgłaszany przez sportowców przypadek zaniedbania. Sygnałów dotyczących braku obecności trenerów, fizjoterapeutów lub braku sprzętu było zbyt dużo. Rozpoczynamy od ustalenia, kto i w jakim charakterze przebywał na igrzyskach olimpijskich za pieniądze publiczne.

Nitras domagał się też od Piesiewicza, by ten ujawnił, na jakie cele przeznaczono 92 miliony złotych, które w latach 2022-2024 otrzymał od Spółek Skarbu Państwa Polski Komitet Olimpijski. Piesiewicz jak na razie nie udostępnił takich dokumentów. Działania Ministra nazywa polityczną grą. Mówi, że jako polski Komitet, są zmuszeni poinformować MKOl o naciskach politycznych na stowarzyszenie. Pomimo tego, że Radosław Piesiewicz nie należy do żadnej partii, jest na tyle sprawnym politykiem, że – wznosząc się na szczyt hipokryzji – przed kamerami nawet nie zadrży mu przy tym powieka.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

W artykule korzystano z następujących źródeł: bankier.pl, biuletyn Malek Recruitment nr 10/2011, Business Insider, money.pl, newsweek.pl, olimpijski.pl, onet.pl, ototorun.pl, polityka.pl, polsatsport.pl, portal Rejestr.io, plk.pl, pzkosz.pl, Radio Plus, Radio Zet, sportowefakty.pl, sport.pl, stockwatch.pl, , super-basket.pl, travelmaniacy.pl, TVN24, TVP Sport

Czytaj też:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Igrzyska

Ekstraklasa

Piast Gliwice bez licencji na grę w Ekstraklasie od 1 stycznia? Klub stoi pod ścianą

Arek Dobruchowski
37
Piast Gliwice bez licencji na grę w Ekstraklasie od 1 stycznia? Klub stoi pod ścianą

Komentarze

104 komentarzy

Loading...