– Mafia FIFA, mafia FIFA! – grzmi znajdujący się obok mnie sektor niedługo po ewidentnym przewróceniu Gvordiola. Rzadko zdarzają się w polu karnym starcia, które nie pozostawiają wątpliwości z perspektywy trybun do tego stopnia, że nie musisz nawet oglądać powtórek. A to takie było. – Mafia FIFA, mafia FIFA! – słyszę już co chwilę aż do końca meczu. Nie, nie od chorwackich kibiców. Od marokańskich, którzy są przekonani, że zostali właśnie okradzeni.
Faul na Gvordiolu? Z ich perspektywy przewinienia nie było. Liczy się jedynie starcie, do którego doszło pod chorwackim polem karnym jakieś dwie minuty później. – Mafia FIFA, mafia FIFA! – wykrzykują po raz kolejny przy każdej stykowej sytuacji. Sygnał dają im zresztą sami piłkarze, którzy raz po raz podbiegają do katarskiego arbitra, by wyjaśnić mu, że – przynajmniej ich zdaniem – popełnia błąd. Abdulrahman Al Jassim z Kataru, dający sobie wchodzić na głowę, raczej nie udowodnił niedowiarkom, że szansę prowadzenia tak dużego spotkania dostał z klucza kompetencji. Wcześniej sędziował jedynie starcie Walii z USA, a tu nagle otrzymał mecz o trzecie miejsce, na pewno nie dlatego, że jest Katarczykiem. Meczu na szczęście nie wypaczył, ale ta pomyłka na niekorzyść Chorwatów, którzy powinni szybciej zamknąć ten mecz strzelając z jedenastu metrów na 3:1, to sporego kalibru kompromitacja.
A więc nie kłamaliśmy pisząc o tym, że Maroko jest wspierane przez cały arabski świat (TUTAJ i TUTAJ), którego katarski sędzia jest przecież przedstawicielem. Gdybym miał kierować się wyłącznie zachowaniem kibiców przegranego obozu, byłbym przekonany, że arbiter skrzywdził Maroko. A było trochę inaczej.
Mimo tych okrzyków w stronę sędziego, marokańscy kibice są najlepszym miernikiem tego, jak opadła temperatura w meczu o trzecie miejsce. Kiedy tracili szanse na finał na stadionie Al-Bayt z Francją, trudno było wytrzymać na trybunie bez zatyczek do uszu. Każda, nawet najmniejsza decyzja arbitra, była „komentowana” salwą przeraźliwych gwizdów. Fani z Afryki nie tylko korzystali z własnych palców, oni zabrali na stadion sędziowskie gwizdki, zresztą dziś także je mieli, i tworzyli tym samym kakofoniczny kocioł. Podobnie było z Portugalią. Mieszanka okrzyków, gwizdów i buczenia miała wytrącić portugalskie gwiazdy z rytmu. I choć to nie trybuny zapewniły awans do strefy medalowej, bez wątpienia nie przeszkodziły.
A dziś? Już nie było tak fanatycznie, a same gwizdy – najbardziej charakterystyczny element marokańskiego stylu kibicowania – nie były już tak donośne. Znacznie częściej pojawiała się radość i brak zdecydowanej reakcji na każde boiskowe wydarzenie. – Si, si, si, si! – słyszę raz po raz kompulsywnie wydawany okrzyk, gdy któryś z marokańskich piłkarzy wychodzi z kontrą. – Nieeee, to „sir”, arabski okrzyk w stylu „dawaj!” – tłumaczy mi jedna z kibicek, gdy jestem przekonany, że to łup wojenny po rozgromieniu Cristiano Ronaldo. Podkradzenie przyśpiewki miałoby w sobie coś z filmowej historii, ale nie tym razem.
Poza tym? Pełna kulturka. Bili brawo, gdy Chorwaci sięgali po medal. Gwizdali, gdy na ceremonię przekazania medali wyszedł Gianni Infantino (może to był lepszy moment na „FIFA mafia”?). No i byli ewidentnie przybici po końcowym gwizdku. Pamiętam ich ostatni mecz na mundialu 2018, gdy odpadli po fazie grupowej. Turniej w ich wykonaniu nazywaliśmy porażką w dobrym stylu, wręcz czymś, do czego powinniśmy dążyć (jeśli nie potrafimy awansować). Zamiast rozpaczy i narodowego dramatu oglądałem wtedy pomeczowy przemarsz z Łużników do stacji metra – pełen śpiewów, radości i pozytywnej energii. Dziś też im szybko przejdzie. A w zasadzie – dziś też im szybko przeszło, bo zakładam, że już nikt w Maroku nie czuje rozpaczy po straconej szansie na medal, a jedynie dumę z zajścia tak daleko. Niemniej – zestawienie tych dwóch reakcji jest trochę szokujące. Raz bawią się po odpadnięciu z grupy w dobrym stylu, innym razem są przybici po porażce w meczu o medal, też przecież w stylu nie najgorszym.
To pokazuje, jaką drogę przeszło Maroko, które odniosło ogromny sukces, do którego będzie wracać co cztery lata, czyli mniej więcej tak często, jak wraca dyskusja o tym, czy mecz o trzecie miejsce powinien w ogóle być rozgrywany, czy też – wzorem chociażby mistrzostw Europy – powinniśmy pozostawić go na kartach historii. Osobiście – kompletnie nie rozumiem tego dyskursu, zwłaszcza gdy pada on w kontekście ekip, które nie powinni kręcić nosem na myśl o walce o brązowy medal (a w sumie – jakakolwiek mogłaby?). Maroko? Wiadoma sprawa. Historia arabskiego i afrykańskiego futbolu. Ale i dla Chorwacji, mimo srebra na ostatnim mundialu, to przecież ogromne wydarzenie. Bez problemu znajdziemy kilka ekip, które były mocniejsze personalnie niż ta kierowana przez Zlatko Dalicia.
Jestem wręcz zwolennikiem teorii, że mecz o trzecie miejsce to potencjalnie jedno z najatrakcyjniejszych spotkań całych mistrzostw. Jego stawka jest naprawdę spora i nie możesz powiedzieć, że to granie o pietruszkę. Albo dostajesz medal, albo wracasz do domu ze świetnym wrażeniem (tylko i aż). Z drugiej strony, ciśnienie w tym meczu jest nieporównywalnie mniejsze do półfinału, ćwierćfinału, a w przypadku wielu drużyn nawet pierwszego meczu fazy grupowej, którego zgodnie ze szkołą byłych selekcjonerów nie można przegrać. A więc grasz na większym luzie, co było widać choćby dzisiaj, bo Chorwacja i Maroko nie dobiły nas taktycznymi szachami. Skupiasz atencję całego świata, jesteś u końcu udanego turnieju… Sama przyjemność z gry. Czysta głowa, nic, tylko bawić się piłką.
I dzisiaj to widzieliśmy – czyste głowy właśnie. Trochę obawiałem się, czy Maroko nie będzie chciało zamknąć tego spotkania tak jak zrobiło z Portugalią czy Hiszpanią, tak jak chciało zrobić z Francją, która jednak szybko zdobyła gola. Cios Chorwatów, cios Maroko, perełka w postaci trafienia Orsicia. Trochę zabrakło emocji w drugiej połowie, zwłaszcza jakiegoś elementu dramaturgii, ale nie możemy powiedzieć, że się wynudziliśmy. Jeśli ktoś zawiódł, to głównie Maroko, ale czy w przypadku tego zespołu możemy mówić o zawodzie? Opadli z sił, po prostu. Zwłaszcza w obliczu tak wyczerpujących spotkań jak te z Hiszpanią czy Portugalią. Musiało się to odbić na zdrowiu, a więc i tak chwała zwyciężonym.
Przed dzisiejszym spotkaniem przeczytałem sobie, co cztery lata temu napisał Roki po meczu o trzecie miejsce. Swój artykuł zaczął od wielkiej mobilizacji rosyjskiej policji, którą oglądaliśmy w dużych oddziałach na każdym meczu, ale wtedy – przeszła wręcz samą siebie. Czytając to złapałem się, że w Katarze służb mundurowych pod stadionami widzi się niezwykle mało. Tym bardziej zdziwiłem się, gdy pod stadionem Chalifa obejrzałem nagle tak wielkie oddziały policji, jakich tu jeszcze nie widziałem.
Pojawił się nawet element psa.
Jakkolwiek to brzmi – ludzie robili sobie tutaj selfie na tle policjantów, co świadczy o tym, że widok dwudziestu mundurowych i stojących obok nich kolejnych dwudziestu mundurowych z psami jest dla nich czymś niecodziennym. I nic dziwnego – sam odzwyczaiłem się przez ten miesiąc od łączenia meczu z policją na tyle, że i ja na wejściu zastanowiłem się, co jest grane. Przez głowę przeszła mi nawet myśl, że istnieje jakaś odgórna dyrektywa, która nakazuje traktować mecze o trzecie miejsce ze szczególną troską. Ale szybko w mojej głowie pojawiła się tzw. eureka.
No tak, marokańscy kibice…
Choć podczas półfinału było (chyba?) spokojnie, to przed meczem z Portugalią zdarzyło im się taranować blokujących ich policjantów, wprowadzać chaos, a i być może przekraczać niektóre granice dobrego smaku na mieście. Gdyby nie Marokańczycy nie widziałbym na katarskich mistrzostwach żadnej bijatyki, a wczorajszej nocy – niedługo przed pierwszym wołaniem na modlitwę z meczetów, czyli po trzeciej – dwie grupy starły się ze sobą pod hotelem.
W ruch poszły pięści, było okładanie się na maskach niczemu niewinnych samochodów, wreszcie próby obezwładniania oddalane za pomocą łokci i kopniaków. Trzoda chlewna jest w Katarze zakazana, ale jak widać dla bydła znalazło się trochę miejsca. A zatem nie dziwiłem się, że zmobilizowano tak pokaźną liczbę policjantów. Mundialowa gorączka udzieliła się także dwóm siedzącym przede mną dziennikarzy, którzy pokłócili się o to, że jeden miał (rzekomo!) ubrudzić krzesełko drugiego jedzeniem. Oskarżony bronił się, że nic takiego nie miało miejsca. Kto wie – gdyby nie rychła interwencja służb porządkowych, które rozdzieliły krewkich redaktorów, mogłoby dojść do rękoczynów.
Widząc tę scysję – raczej mam na myśli tę spod hotelu, a nie z trybun – uświadomiłem sobie, że to pierwsza podobna historia na tym mundialu, jaką przyszło mi obserwować. A przecież na poprzednich turniejach (może dlatego, że oba odbywały się w Rosji?) zdarzały się bardzo często. Pamiętam choćby scenę z petersburskiego baru, gdy jeden z Rosjan uderzył publicznie kobietę, po czym kolega z Polski wyniósł go z lokalu, a ochroniarze mieli pretensje do chłopaka, który stanął w obronie kobiety. Trochę na zasadzie: jebnął to jebnął, po co drążyć, po co go wynosić, siedź na tyłku.
W Katarze takie sytuacje – nie tak ekstremalne, a ogólnie jakkolwiek kryzysowe – były marginalne. Pod względem bezpieczeństwa i komfortu kibiców turniej stoi na naprawdę wysokim poziomie. Zasłyszałem historię o dwójce Anglików, która miała zostać deportowana do kraju za to, że w agresywny sposób próbowała wymóc na muzułmańskiej kobiecie odsłonięcie nikabu. Nie doszło nawet do rękoczynów, a władze były nieubłagane: wypadacie stąd i tyle. Jeśli za taki występek można otrzymać bilet powrotny z mundialu, to może lepiej, że nie było na nim otwartego dostępu do alkoholu. Nie od dziś wiadomo, że procenty wzmagają agresję, a ta w Katarze jest niezwykle niemile widziana.
Swoją drogą policjanci – jak wiele innych profesji – niezwykle rzadko pochodzą z Kataru. 300 tysięcy rdzennych Katarczyków ma stanowić elitę, a nie ganiać za przestępcami. Na co dzień w tym kraju nie potrzeba aż tak dużej liczby oddziałów, więc służby mundurowe – i tak zagraniczne – wspierane są kolejnymi najemnikami, choćby z Tunezji.
Po 28 dniach w Katarze czuję się już trochę jak człowiek, którego nic już nie zaskoczy. Znam stadiony, znam zachowania kibiców, znam miejscówki, znam knajpy, wiecie – do wszystkiego zdążyłem się już przyzwyczaić. Dlatego odświeżająco było wybrać się na stadion Chalifa, na którym – jakoś tak wyszło – jeszcze nie miałem okazji gościć. Planowałem odwiedzić go jeszcze w fazie grupowej, gdy Hiszpania mierzyła się tu z Japonią, lecz wybrałem wówczas w ostatniej chwili spotkanie Niemców z Kostaryką, by obejrzeć, jak nasi sąsiedzi uciekają spod topora albo pogrążają się odpadając z turnieju.
Wrażenia? Trochę dziwię się, że akurat tutaj doszło do meczu o trzecie miejsce, bo taki Al-Bayt – będący podobno katarską chlubą – prezentuje się znacznie okazalej. Tuż przy Chalifie znajduje się 300-metrowa wieża, w której działa pięciogwiazdkowy hotel…
…biuro prasowe zlokalizowane w stojącej obok hali…
…a wejście dla kibiców przypomina piętrowy parking.
Na sam stadion dojeżdża się złotą linią metra. Zawsze wydawało mi się, że po kolor typu „złoty” w kontekście metra sięgasz dopiero w sytuacji, gdy wyczerpią ci się konwencjonalne niebieskie, żółte czy czarne barwy. W Dausze są linie zielona, czerwona, no i złota. Bo w Katarze wszystko musi się kojarzyć z luksusem, nawet metro, które jest swoją drogą podzielone na wagony pierwszej i drugiej klasy. W samym pociągu kibic dostaje na ekranach precyzyjne komunikaty, jak jechać, gdzie wysiąść, o której jest mecz i kto w nim weźmie udział.
To już ten moment turnieju, że mecze wyglądają jak jeden wielki międzynarodowy miszmasz. Przeważali kibice Maroko, Chorwatów też było sporo, ale najwięcej było tych postronnych widzów. Dwie dziewczyny z RPA, które dziwią się, że od początku turnieju nie widziałem jeszcze nikogo z ich kraju. Japonki w koszulkach reprezentacji Anglii. Chłopak w koszulce Rwandy. Kibic w barwach Aston Villi. Rodzina z Grecji. Hindus w koszulce Pedriego. Robotnicy ze Sri Lanki, którzy dziękują Katarowi i FIFIE za miejsca pracy.
Nie pytajcie, czy są podstawieni, bo nie da się tego zweryfikować. Zajmują się w Katarze obiektami treningowymi. Zapraszają na wakacje do Sri Lanki, gdzie jest świetna natura, wielka gościnność i słaba gospodarka.
– Nie, nie liczyliśmy, że Polska zajdzie tak daleko – śmieją się polscy kibice, którzy przyjechali na dwa ostatnie mecze turnieju ze Śląska.
No i wielu, naprawdę wielu kibiców w koszulkach Luki Modricia – i to niekoniecznie rodzimych Chorwatów. Takie mecze, a w zasadzie takie turnieje, uświadamiają, jak daleko w tyle za tego typu piłkarzami pod względem marketingowym znajduje się Robert Lewandowski. Najpopularniejsze koszulki na tym turnieju? Messi i Ronaldo – oni bez konkurencji. Trzecie i czwarte miejsce – Maradona i Neymar. Piąte – Modrić właśnie. Ma na to wpływ zapewne i wieloletnia gra w Realu Madryt, nieporównywalnie większym na światowym rynku od Bayernu, i sukces sprzed czterech lat, i pewnie w jakimś stopniu to, że chorwacka krata jest zwyczajnie ładna. Tak czy inaczej – pan Luka wygrywa na tym polu z panem Robertem dość zdecydowanie. Lider Chorwatów zapowiedział, że będzie grał w reprezentacji przynajmniej do przyszłorocznych finałów Ligi Narodów. I słusznie. Głupio byłoby kończyć, gdy jest się w takiej formie.
REPORTAŻE Z KATARU
- Nie wierzymy w hidżab. O piekle irańskich kobiet
- Dzień wielkich miłości. Do Rosji, Ronaldo i praw człowieka
- Japończycy i sprzątanie stadionu. „Taką mamy kulturę”
- Schowani czy docenieni? Robotnicza strefa kibica
- Airport? This way! Jak odpadła Brazylia
- Piotr Słonka: – Organizacja mundialu? Po obejrzeniu 34 meczów z trybun oceniam ją na szóstkę!
- Messi jest większy niż inflacja
- Tu na razie jest ściernisko, ale będzie finał mistrzostw. Gdzie zostanie rozegrany finał mundialu?
Fot. Jakub Białek