Spod przewiązanej na szyi, powiewającej na wietrze peleryny w marokańskich barwach, przebija się koszulka z palestyńską flagą. Asim mieszka na co dzień w okupowanym kraju. Jest Palestyńczykiem z krwi i kości. Przyjechał do Kataru, by kibicować Maroko. Utożsamia się z nim jak cały arabski świat. – Patrzycie tylko na Ukrainę. I słusznie, bo tam też trwa wojna. Ale zapominacie o nas. Ten mecz jest po to, byście zwrócili uwagę na Palestynę – mówi, by po chwili złapać refleksję. – Mecz… To w zasadzie nasza misja na cały mundial. Zwrócić uwagę świata na losy Palestyny.
Maroko – Portugalia. To jedno z tych spotkań, które można rozkładać na czynniki pierwsze w nieskończoność i wręcz przebierać w kontekstach, by nakreślić narrację na tysiąc sposobów. Pierwszy afrykański zespół w półfinale. Ogromne wsparcie całego kontynentu. Pierwsza arabska drużyna w ćwierćfinale. Jeszcze większe wsparcie całego arabskiego świata. Drużyna, która wznosi defensywną grę na poziom sztuki, jaka powinna być wystawiana w Luwrze. Wielki Bono, którego nie pokonał jeszcze żaden z rywali. Wielki trener, któremu stuknęło dopiero sto dni na stołku selekcjonera. Niebywała portugalska ofensywa. Ronaldo siedzący znów na ławce. Ronaldo żegnający się z mistrzostwami świata.
I manifest dla Palestyny, który znajduje się gdzieś w tle, gdzieś na drugim planie.
Tak jak palestyńskie flagi, obecne na stadionie Al-Thumama w liczbie większej niż na jakimkolwiek innym spotkaniu. Ale jednak nie dominujące narracji najbardziej zaskakującego meczu na tym turnieju.
MAROKO A SPRAWA ARABSKA. DLACZEGO CAŁY ARABSKI ŚWIAT KIBICUJE NAJWIĘKSZEJ NIESPODZIANCE MISTRZOSTW?
RONALDO W CIENIU
– Si! Si! Si! Si! – śpiewają Marokańczycy już po meczu, gdy tłumnie zalewają stację metra Free Zone, znajdującą się tuż obok słynnych baraków dla kibiców. To przyśpiewka zarezerwowana dla Portugalczyków. Albo precyzyjniej – dla fanów Cristiano Ronaldo. Dziś przejęło ją Maroko, jak wszystko zresztą. Murawę, na której nie pękło przed kolejną wielką ekipą. Trybuny, na których liczyli się tylko Arabowie. Nawet strefę kibica -ledwie sędzia zagwizdał po raz pierwszy, a posiadacze Haaya Card już dostali na swoje komórki powiadomienie, że nie ma sensu kierować się na Fan Zone. Jest przepełniona. Więcej ludzi już na nią nie wejdzie.
Messi, Neymar, Ronaldo – wyobraźnię postronnych widzów w Katarze rozpala głównie ta trójka. Kiedy oglądam mecz w robotniczej strefie kibica, konferansjerka nie używa nazwy „Portugalia”. Mówi: Cristiano Ronaldo. „Szwajcaria zagra dziś z Cristiano Ronaldo”. Reflektuje się dopiero w momencie, gdy telewizja publikuje składy, w których brakuje CR7. Na mecz z Urugwajem, rozgrywany na ogromym stadionie Lusajl, osiemdziesięciotysięczniku, przyjeżdża ledwie garstka kibiców z Portugalii. A mimo to stadion jest wypchany po brzegi publiką w bordowo-zielonych barwach, która nie przyszła obejrzeć Bruno Fernandesa, Bernardo Silvy czy Joao Felixa. Przyszła na Ronaldo.
Ale dziś Ronaldo… praktycznie nie istnieje. I nie mam na myśli jedynie jego boiskowych dokonań, a także tego, co dzieje się na trybunach.
Uwierzcie – na tym mundialu naprawdę niecodzienna sprawa, pewien miernik tego, z jak istotnym meczem mamy do czynienia. Półfinalistów wspierają nie tylko kibice z Maroka, którzy zalali wręcz Katar (niewykluczone, że jest ich więcej niż Argentyńczyków), ale także ci z Kataru, Arabii Saudyjskiej, Tunezji, Omanu czy Emiratów. Ronaldo? Znajduje się w centrum uwagi tylko raz, podczas hymnów, gdy fotoreporterzy walczą o zdjęcie.
Przygotowania fotoreportera do turnieju? Klata, plecy, barki. Dopchać się po zdjęcie Ronaldo – trudna, fizyczna robota.
Każdy jakby czekał na focha portugalskiej gwiazdy. Na krzywy ruch. Na wyraz frustracji. Na gest, pół gestu, ćwierć gestu, który stanie się obiektem dyskusji całego świata. – Nie, nie żałuję – wyznaje wprost na konferencji prasowej Fernando Santos, zapytany o to, czy drugi raz też posadziłby Ronaldo na ławce. – Jest nam bardzo potrzebny, ale ze Szwajcarią zagraliśmy bardzo dobrze. Więc nie, nie żałuję.
Bo to nie przez brak Cristiano w składzie odpadła Portugalia.
TRYBUNY NIOSĄ
FIFA dystrybuuje bilety w taki sposób, by za obiema bramkami stworzyło się coś na wzór młynów, a więc miejsc, gdzie mogą zebrać się ci teoretycznie najbardziej zaangażowani i prowadzić jakiś doping. I dziś młyny także były dwa. Po lewej stronie – marokański. Po prawej – marokański. Kibice z Portugalii mieli przygotowane swoje miejsce, ale ci z Maroka odkupili od nich bilety. Grupa niedobitków została wypchana gdzieś na bok. Nawet gdy próbuje śpiewać, to i tak jej nie słychać. Maroko opanowało cały stadion.
Portugalia wymienia piłkę? Przeraźliwe gwizdy.
Maroko wychodzi spod pressingu? Ogromna wrzawa.
Ciężko opisać słowami skalę tego, jak bardzo szalały trybuny. One po prostu niosły. Jeśli kiedyś będę chciał powiedzieć, że kogoś „niosą trybuny”, to po prostu przypomnę sobie o tym meczu jako o archetypie tego określenia. Publika napędzała piłkarzy, ale też piłkarze napędzali publikę, robiąc na murawie rzeczy wielkie.
Ziyech, który wychodzi spod pressingu przy pomocy piętki. Hakimi, który nic sobie nie robi z ostrego wślizgu na nogi, biegnie dalej, by za chwilę znów zostać sfaulowanym. En-Nesyri, który wyskakuje do główki w taki sposób, że nawet na Cristiano Ronaldo, znanym z wyskoku dosiężnego, musiało zrobić to wrażenie. Koronkowo wyprowadzone kontry, przy których piłka chodzi jak po sznurku. Niedopuszczanie rywala do szesnastki. Plan, który zmienia się wraz z każdą kolejną minutą, a po godzinie gry odważne wychodzenie spod pressingu zamienia się jakiekolwiek wybijanie piłki.
Przetrwali.
Sprawiali wrażenie niezniszczalnych.
Kiedy Bruno Fernandes wszedł łokciem w Bono, to bramkarz podnosił swojego rywala. Gdy nie trafił w bramkę około 60. minuty, Pepe wyłożył się na boisku jak długi. Z braku sił, ale i bezradności. Obrazek, który oglądamy zwykle raczej w doliczonym czasie gry, a nie dwa kwadranse przed końcem podstawowego. Rozpacz wypisana na twarzach po nieudanym podaniu Feliksa w 88. minucie, mniej więcej tak duża, jakby nie strzelił rzutu karnego. A to tylko jedna, niecelnie zagrana piłka. Portugalia już długo przed końcowym gwizdkiem wiedziała, że nie skruszy tego muru.
Zdjęcie z cyklu znajdź kogoś, kto będzie na ciebie patrzył jak człowiek z pomalowaną twarzą na panią malującą twarze.
Zanim mecz się rozpoczął, na trybunach były spore prześwity. Kibice utknęli na wejściu, gdzie Marokańczycy – ci bez biletów – z jakichś powodów szturmowali policyjne zasieki. Także i po meczu przed biurem prasowym zrobił się ogromny zator. – Kto nie ma akredytacji, niech odejdzie! – krzyczał pracownik obsługi, widząc, jak dziennikarze przepychają się z ludźmi, którzy nie mają praw do wejścia tą drogą, lecz mimo to i tak próbują. Brak kompletu skutecznie maskowały krzesełka. Zielone, czerwone i białe. Jak flaga Maroko. Jak flaga Portugalii. Jak flaga Palestyny.
Charakterystyczny element marokańskiej kultury kibicowskiej? Flago-peleryny. Efektownie powiewają na wietrze, zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj – całkiem chłodno, trzeba było wyjąć z szafy bluzę (no dobra – sorry!).
Lwy Atlasu miały sporo do powiedzenia.
FREE PALESTINE
Katar nie chce, by na mundialu pojawiały się polityczne hasła. Ale ten jeden postulat przewija się absolutnie wszędzie. W metrze. Na starym mieście. Pośród wielkich wieżowców na West Bay. Na każdym meczu. Na flagach. Na naklejkach. Na szalikach. Na opaskach. Free Palestine.
Gdy irańscy kibice chcą wnosić symbole poparcia dla protestów w ich kraju, są one konfiskowane. Z Palestyną jest inaczej. Oficjalnie mistrzostwa świata przyłączają się do tych haseł, nieoficjalnie jest na nie duże przyzwolenie, a wręcz są one mile widziane.
– Nałożyłem tę koszulkę, by wesprzeć wszystkich Palestyńczyków. Jesteśmy codziennie zabijani. Codziennie. Wczoraj Izraelczycy zabili pięć osób. Dzisiaj, kiedy będziemy przeżywać mecz, też pewnie ktoś zginie. Nie wiedziałeś o tym? No tak, jak każdy człowiek z zachodu – kpi Asim, który przyjechał na ten mecz z Palestyny.
Dla niego jasnym jest, że musi wspierać Maroko. W końcu jest Arabem, jak inni Palestyńczycy, a jeszcze nigdy wcześniej arabski kraj nie zaszedł na mundialu tak daleko. – Jesteśmy tu, by bawić się futbolem. Ale jednocześnie przypomnieć światu o tym, że nasi przyjaciele i kuzyni umierają w okupowanym kraju – dodaje.
Flaga Palestyny przewija się na każdym, dosłownie każdym meczu mundialu. Dziś jest jej jednak znacznie więcej. Manifestują z nimi nawet dzieci, choć mało kto pozwala sobie zrobić zdjęcie. Gdy podchodzę do faceta około czterdziestki i wymierzam obiektyw we flagę, ten wręcz się wzdryga. – Chcę zrobić zdjęcie fladze, a nie panu – informuję, lecz mimo to ten zakrywa swoją twarz.
Pozostaje mi więc zdjęcie flagi.
Inna dziewczyna puszcza oko. – Nie, dzięki, to nie byłoby zbyt mądre – mówi, odmawiając zdjęcia. Arabski świat chce wykorzystać fakt, że oczy całego świata są skupione na tym meczu, i wysłać mu komunikat: Palestyna jest okupowana, w Palestynie giną ludzie, Palestynie należy się wolność.
– Chcemy, żeby Palestyna po prostu istniała, była na mapie. Od lat jesteśmy w niewoli – mówi kobieta w hidżabie, z wielką flagą, która deklaruje się jako stuprocentowa Palestynka. – Jesteśmy tu po to, byście otworzyli oczy. Świat musi sobie uświadomić, że mieszkańcy naszego kraju są mordowani. I zjednoczyć się przeciwko Izraelowi, by nas wyzwolić. Każdy jest za to odpowiedzialny. Niemcy, Francja, Stany Zjednoczone, inne wielkie kraje zachodniej cywilizacji. – Czy mogę pani zrobić zdjęcie? – pytam na koniec rozmowy. – Tak – odzywa się jej mąż, pierwszy i ostatni raz w tej rozmowie.
– Teraz chłoniemy atmosferę mundialu, ale nie jest bezpiecznie. Za kilka dni wrócimy na Zachodni Brzeg i będziemy drżeć o siebie.
Hamed pochodzi z Maroka, lecz mieszka na co dzień w Dublinie. Z Palestyną nie ma teoretycznie nic wspólnego. A mimo to zabrał na mecz wielką pelerynę w barwach jej flagi. – Będziesz kręcił film? – upewnia się, widząc, że mam w ręce aparat. Zgadza się na rozmowę dopiero, gdy słyszy, że nie będę używał kamery. – Włożyłem tę pelerynę, bo w ten sposób pokazuje moje stanowisko. Mistrzostwa świata oglądają miliony na całym świecie. Ten turniej może kształtować ich postrzeganie na wiele spraw. Izrael robi z Palestyną to samo, co Rosja z Ukrainą. Tylko że wy, zachodni świat, mówicie ciągle o Ukrainie. A Palestyna? Czuję, że ten temat w ogól u was nie istnieje, zmieńcie to – opowiada.
Arabowie mają też żal do zachodu z innego powodu. Wszechobecnej krytyki Kataru w europejskich czy amerykańskich mediach. Arabska kultura traktuje to często jako zamach na muzułmańskie wartości. Katar mocno stał na straży swoich przekonań i nie dał się złamać na przykład w kwestii sprzedaży alkoholu na meczach. Na zachodzie mierzył się ze sprzeciwem. W swoich kręgach – wręcz przeciwnie. Arabowie doceniają, że organizator mundialu stoi na straży ich wartości.
– Przyleciałem, bo chcę wesprzeć Katarczyków na tych mistrzostwach. Cały świat był przeciwko nim. Ludzie krytykowali islamskie zasady, przez które podobno miał ucierpieć cały turniej. A my uważamy, że islam to dobra droga. W stu procentach popieram to, że społeczeństwo nie powinno spożywać alkoholu. Jak miałbym zabrać na mecz swojego syna, mając świadomość, że pod stadionem może być tylu rozkrzyczanych pijaków? Jaki przykład bym mu dał? Z czym kojarzyłaby mu się potem piłka nożna? Czy czułbym się wtedy bezpiecznie? Katar dba o te wartości – kończy Asim, ten, który udał się na mecz z palestyńskiego terytorium.
MUSIMY ODPOCZĄĆ
Sam mecz napisał tyle historii, że Palestyna zeszła na dalszy plan. Tym razem piłkarze, już po jego zakończeniu, nie paradowali z palestyńską flagą po murawie. Jeden z nich miał na sobie pelerynę podzieloną na dwie części. Na jednej były barwy Maroko, na drugiej – Kataru. Taki gest był w dobrym tonie. W końcu mecz z trybun oglądał sam Emir Kataru.
Bono, wybrany zawodnikiem meczu, siedzi na spotkaniu z mediami jakby przebiegł maraton. Trzy razy powtarza, że ciężko opisać uczucie, jakie mu towarzyszy. Trzy razy mówi, że każdy z jego kolegów świetnie zagrał i każdemu z osobna chce podziękować. Gdy wszedł do sali wraz z trenerem Walidem Regraguim, marokańscy dziennikarze zgotowali aplauz. Widziałem już salwę braw od mediów na tych mistrzostwach. Ale po raz pierwszy była to salwa na stojąco.
– Bardzo ciężko znaleźć słowa, by opisać ten moment. Cały zespół bardzo ciężko pracował. Kibice za plecami też. Musimy odpocząć. Zobaczymy, czy dalej będziemy mieć tę energię. To wszystko, co mogę powiedzieć – opowiadał zmęczony Bono.
– My wciąż myślimy, że śnimy – puentuje kolejne pytanie jeden z marokańskich dziennikarzy.
– Mam to samo. Z tą siłą, która jest w nas, możemy pokonać każdego na świecie. Generacja, która przyjdzie po nas, musi wiedzieć, co potrafią piłkarze z Maroko.
Kolejny z dziennikarzy nie zadaje pytania, a po prostu w krótkim monologu opisuje swoje emocje. – Nie musisz odpowiadać. Twój występ był najlepszą odpowiedzią – puentuje, a bramkarz wychodzi z sali, pozostawiając z dziennikarzami trenera, który odpowiada niezwykle spokojnie. – Na turniejach są małe i duże zespoły. Kiedy jesteś mały, musisz marzyć i wierzyć. Mówiłem to piłkarzom. Trzy miesiące temu wszyscy mówili, że jedziemy zagrać trzy mecze. Spytałem zawodników: panowie, jedziemy po trzy mecze? Czy bawić się turniejem? Piłka to najlepszy sport świata. Możesz wierzyć, marzyć, a potem wygrać, wysyłając światu coś wielkiego. Świat już wie, czym jest Maroko – opowiada patetycznie. – Próbuję się kontrolować, bo muszę stanowić przykład dla piłkarzy. Muszę być mentalnie silny – mówi, gdy jest zapytany o ten nieracjonalny wręcz spokój, jaki towarzyszy każdej jego wypowiedzi.
Kierując się do podstawionych autobusów, jakie zawożą kibiców na linię metra, słyszę całą paletę marokańskich przyśpiewek. Rozumiem tylko jedną – Si! Si! Si! Si! – która już chyba na stałe wejdzie do arabskiego śpiewnika. Do autobusu wsiada mężczyzna z malutkim dzieckiem na rękach. Ma na swojej głowie nauszniki. Na stadionie, pod stadionem, w autobusie, było bardzo głośno. Zarówno ojciec, jak i malutka córeczka, nie wiedzą jeszcze, jak głośno i tłoczno będzie w metrze. Nie mam bladego pojęcia, jak młoda przetrwała ten hałas. Podobnie jak dla nowiutkie metro, które podczas tego turnieju nie widziało jeszcze tak euforycznej radości.
REPORTAŻE Z KATARU
- Nie wierzymy w hidżab. O piekle irańskich kobiet
- Dzień wielkich miłości. Do Rosji, Ronaldo i praw człowieka
- Japończycy i sprzątanie stadionu. „Taką mamy kulturę”
- Schowani czy docenieni? Robotnicza strefa kibica
- Airport? This way! Jak odpadła Brazylia
Fot. Jakub Białek