Reklama

Czuć zmęczenie. Smutna zgoda Legii z Jagiellonią [KOMENTARZ]

Wojciech Górski

Autor:Wojciech Górski

12 grudnia 2024, 23:37 • 8 min czytania 47 komentarzy

Tak jak zgodnie duet naszych pucharowiczów długo malował nam na twarzach uśmiechy, tak zgodnie, w smutny grudniowy wieczór, rozczarował. Legia Warszawa i Jagiellonia Białystok poniosły pierwsze porażki w Lidze Konferencji. Wśród wielu wspólnych mianowników wybija się jeden – widoczne już potężne zmęczenie długą jesienią.

Czuć zmęczenie. Smutna zgoda Legii z Jagiellonią [KOMENTARZ]

Ale żeby nie zaczynać tekstu od marudzenia, przypomnijmy: sytuacja obu naszych eksportowych drużyn w Lidze Konferencji wciąż jest naprawdę niezła. Legia spadła co prawda na czwartą pozycję, a Jagiellonia na ósmą, ale obie są już pewne tego, że wiosną zagrają w dalszej części rozgrywek.

No. To teraz do narzekania:

Brak paliwa w baku Jagiellonii Białystok robi się już aż nazbyt widoczny. Zespół Adriana Siemieńca z ostatnich siedmiu meczów wygrał tylko jeden – i to przeciwko grającej na trzecim szczeblu rozgrywkowym Olimpii Grudziądz. To oczywiście koszt intensywnej jesieni, którą Jaga przetrwała ostatecznie z całkiem niezłym efektem. Ale końcówka roku jest dla niej naprawdę trudna.

Jagiellonii brakuje powera

“Jeszcze tylko Olimpija i wreszcie będzie można odpocząć” – mogą dziś myśleć białostoczanie. I nie ma się co im dziwić. W napiętym kalendarzu brakowało miejsca, by wygospodarować czas na normalne treningi, a ostatnie miesiące były jednym wielkim logistycznym wyzwaniem. Nic dziwnego, że to odbiło się w końcu na dyspozycji zawodników.

Reklama

Tym dziś brakowało po prostu mocy. W Mladej Boleslavi widzieliśmy inny zespół od tego, który nieco ponad miesiąc temu rozbił 3:0 Molde. Inny, mniej energiczny, niż nawet przeciwko Celje, kiedy błędy z tyłu naprawiane były szaleńczymi szarżami ofensywnymi, co doprowadziło do spektaklu zakończonego wynikiem 3:3. Dziś Jagiellonia była po prostu zmęczona. I nie potrafiła przełożyć wyższej piłkarskiej jakości na punkty.

Nuda i wpierdziel. Z tej strony Jagiellonii jeszcze nie znaliśmy

Mistrz Polski niby prowadził grę, niby utrzymywał się przy piłce – ale niewiele z tego wynikało. Albo w zasadzie nic. Przed przerwą Jaga nie oddała celnego strzału na bramkę rywala, sama popełniając proste błędy. Czasem kolegów uratował Sławomir Abramowicz, czasem okazję spartaczyli Czesi. Ale ci przez cały mecz grali ambitnie, luki w obronie nadrabiając asekuracją, a z przodu wciąż wierząc, że są w stanie ukąsić białostoczan.

I jak się okazało – faktycznie byli w stanie. Fatalną zmianę dał Lamine Diaby-Fadiga, karygodnie tracąc piłkę na własnej połowie, ale spójrzmy prawdzie w oczy: Jagiellonia mogła zostać skarconą przez Mladą już wcześniej. Niestety, starcie w Czechach było najsłabszym występem Jagiellonii w tej edycji Ligi Konferencji. Może i szkoda, że przeciwko zespołowi, z którym trzy punkty były spokojnie do ugrania.

Ale też nie ma się co oszukiwać. Polskie drużyny cały czas nie są na takim poziomie, by zwycięstwo z kimkolwiek w Europie traktować jako pewnik. A jeśli, tak jak Jagiellonia i Legia, potkną się raz na kilka gier, nie mamy prawa być szczególnie rozczarowani.

Legia przegrała, choć nie musiała

No bo, solidarnie z Jagiellonią potknęła się też Legia. Choć jasne – wcale nie musiała. Lugano nie było zespołem wyraźnie lepszym od gospodarzy – ani pod względem jakości piłkarskiej, ani wybitnego planu na mecz, ani szczególnej dyspozycji dnia. To Legia objęła prowadzenie i przez pewien czas wydawało się, że wszystko potoczy się zgodnie ze scenariuszem znanym z poprzednich gier – warszawski zespół cofnie się, nie dopuści rywala pod własną bramkę, a później z zimną krwią dobije przeciwnika. Ale tym razem plan się nie powiódł.

Reklama

Legia przegrała w Europie, ale czy to się musiało wydarzyć akurat dziś?

Ekipa Goncalo Feio, owszem, cofnęła się, lecz tym razem kontrola okazała się tylko pozorna. Lugano nie dość, że bez większych problemów potrafiło wchodzić w pole karne Gabriela Kobylaka, to jeszcze znalazło sposób, by bramkarz Legii w końcu, po raz pierwszy w tych rozgrywkach, skapitulował. Zabójczą bronią okazały się stałe fragmenty gry.

Pierwszy z nich przerwał długą serię minut bez straty gola – licznik Legii z czystym kontem w LKE zatrzymał się równo na 400 minutach. To wynik wciąż absolutnie rewelacyjny. Ba, polski klub padł pod tym względem jako ostatni z bastionów w Europie! Wcześniej, we wtorek, swoją bramkę stracił też Inter Mediolan, przegrywając z Bayerem Leverkusen. Drugi stracony gol, też po stałym fragmencie, przesądził o pierwszej porażce Legii.

I choć obrona stałych fragmentów gry wymaga poprawy, trzeba powiedzieć to jasno: było pewne, że Legia czystego konta nie będzie zachowywać w nieskończoność. Bramki dla rywali w końcu musiały paść. A Lugano nie było dziś drużyną, której – tracąc dwa gole – nie można było strzelić trzech. Ale atak warszawian zawiódł. Marc Gual był bezproduktywny, Luquinhas – okropny, a Kacper Chodyna obiecujący tylko na początku. Później już tylko irytował.

Obrona dziurawa, w ataku mizera. Oceniamy piłkarzy Legii

Parę niedociągnięć… Parę usprawiedliwień jest

Dla drużyny Feio, tak jak wcześniej dla Jagiellonii, znajdziemy oczywiście kilka czynników usprawiedliwiających. Ten pierwszy, to fakt, że sytuacja w tabeli wciąż jest bardzo dobra. A że na pięć rozegranych w Europie spotkań przytrafi się jedno słabsze? Nie tyle trzeba było się z tym liczyć, co taki scenariusz jeszcze niedawno wzięlibyśmy z pocałowaniem ręki.

Zwłaszcza, że mamy już połowę grudnia, a piłkarzom w nogach zebrał się już ładny przebieg wymagającej połowy sezonu.

No właśnie – i tu dochodzimy do sedna problemu. Legia od dłuższego czasu gra niemal jedną jedenastką. Taki Paweł Wszołek – od 15 sierpnia zagrał w każdym spotkaniu, zaczynając 23 z 24 meczów od pierwszej minuty. Na boisku spędził w tym czasie 96% możliwego czasu gry. Podobnie Bartosz Kapustka, którego – tak jak Wszołka – od połowy sierpnia tylko raz zabrakło w wyjściowym składzie. „Kapi” pierwszy raz odpoczął dopiero w grudniu, w pucharowym starciu z ŁKS-em.

Od momentu przejścia na czwórkę obrońców – każdy lub niemal każdy mecz w wyjściowym składzie zaczynają też Ryoya Morishita (komplet gier), Kacper Chodyna, Radoslav Pankov i Steve Kapuadi (po jednej nieobecności). Potężną dawkę spotkań rozegrali też Luquinhas, nieobecny dziś Rafał Augustyniak, czy Marc Gual, którego ostatni raz w wyjściowej jedenastce zabrakło na początku października.

Osobną sprawą jest Ruben Vinagre, który od 4 sierpnia do 5 grudnia zaczynał od pierwszej minuty dosłownie każde spotkanie Legii. Dzisiejszy mecz opuścił z powodu kontuzji. Przy takim natłoku spotkań i grze właściwie non stop tymi samymi nazwiskami, Legia i tak ma szczęście, że kontuzje jesienią głównie ją omijały.

Do czego dochodzi jednak, gdy grać muszą zmiennicy – widzieliśmy choćby na przykładzie Juergena Celhaki. Ten pod nieobecność Augustyniaka i Maxiego Oyedele zagrał tak, że Feio w drugiej połowie wpuścił na jego pozycję Sergio Barcię, nominalnego środkowego obrońcę. A gdy trzeba było ratować wynik – na placu boju pojawił się Thomas Pekhart, który ostatniego gola strzelił pod koniec sierpnia. Na więcej zmian Portugalczyk się nie zdecydował, bo i tak nie miał kogo wpuścić. Alfarela? Goncalves? Majchrzak? Feio uznał, że większe szanse na odrobienie strat ma ze słaniającymi się na nogach zawodnikami pierwszej jedenastki.

Europa jednak wymagająca

Taki właśnie miks zmęczonych piłkarzy i zmienników, którym brakuje jakości, zobaczyliśmy dzisiaj w wykonaniu Legii. W efekcie drużynie brakowało tempa, gdy trzeba było bronić – automatyzmów, a gdy trzeba było atakować – ikry i błysku.

I całe szczęście, że przed ostatnim meczem z Djurgardens Legia będzie miała tydzień na regenerację, niezakłócony w międzyczasie ligową rywalizacją. Bo niby to łączenie gry w pucharach z ligą nie szło ekipie Feio źle, niby Legia wciąż jest w tabeli czwarta i jest w grze o końcowy triumf… ale gdy przyjrzymy się bliżej: już tak kolorowo nie jest. Warszawiacy wygrali tylko jedno z czterech ligowych spotkań następujących po meczach Ligi Konferencji – z GKS-em Katowice po ograniu Backiej Topoli. W innych przypadkach – Legia remisowała lub przegrywała. A przecież wcześniej, po meczach eliminacyjnych, też zdarzało jej się regularnie męczyć w Ekstraklasie. Po rewanżu z Caernarfon przegrała z Piastem 1:2, po meczu z Broendby zremisowała 2:2 z Puszczą, a po starciu z FC Dritą potknęła się na Śląsku Wrocław (1:1).

Łącznie legioniści po meczach w europejskich pucharach zdobyli zaledwie 53% możliwych punktów, w porównaniu do 67% możliwego dorobku, gdy meczów w lidze nie poprzedzała gra w Europie. Oznacza to, że gdyby Legia punktowała tak przez cały czas, dziś miałaby na koncie 36 oczek – tyle samo co Raków Częstochowa i tylko dwa mniej od Lecha Poznań. A zamiast tego wiosnę zacznie z sześciopunktową stratą do lidera.

Zresztą sytuacja ta powtarza się – a nawet jest jeszcze bardziej widoczna – w przypadku Jagiellonii. Ta też w Ekstraklasie po meczach Ligi Konferencji wygrała tylko jedno z czterech starć (z Koroną po Petrcoubie). Doliczając eliminacje, Jagiellonia w meczach post-europejskich zdobyła 59% możliwych punktów. W meczach bez poprzedzenia dodatkowym obciążeniem – aż 74%.

A takie punktowanie, bez dokładania Jadze pucharów, dałoby jej już aż 40 ligowych punktów i miejsce na czele tabeli Ekstraklasy. Zamiast tego – białostoczanie mają pięć oczek mniej i trzy punkty straty do prowadzącego Lecha. To sytuacja, oczywiście, wciąż niezła.

Ale powyższe liczby – i w obu przypadkach znacząco różny procent wygranych spotkań w meczach poprzedzonych i niepoprzedzonych grą w Europie – wyraźnie pokazują, jak kosztowna była to dla obu drużyn jesienna przygoda.

A drugim, klarowniejszym dowodem, były przedostatnie czwartkowe spotkania w tym roku.

WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. 400mm.pl

Uwielbia futbol. Pod każdą postacią. Lekkość George'a Besta, cytaty Billa Shankly'ego, modele expected Goals. Emocje z Champions League, pasja "Z Podwórka na Stadion". I rzuty karne - być może w szczególności. Statystyki, cyferki, analizy, zwroty akcji, ciekawostki, ludzkie historie. Z wielką frajdą komentuje mecze Bundesligi. Za polską kadrą zjeździł kawał świata - od gorącej Dohy, przez dzikie Naddniestrze, aż po ulewne Torshavn. Korespondent na MŚ 2022 i Euro 2024. Głodny piłki. Zawsze i wszędzie.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Konferencji

Komentarze

47 komentarzy

Loading...