Gdy wygrywa drużyna oddająca inicjatywę, z lubością powtarza się, że posiadanie jest przereklamowane. Niech zadziała to jednak w drugą stronę. Adrian Siemieniec najpierw nauczył zespół, jak atakiem pozycyjnym otwierać defensywy rywali, a w tym sezonie, jak odpoczywać z piłką przy nodze. To klucz do zaskakująco udanej gry mistrzów Polski na trzech frontach.
Przed marcowym meczem na szczycie ze Śląskiem Wrocław Adrian Siemieniec musiał konfrontować się ze słowem kryzys. „Życzyłbym sobie, aby w Jagiellonii zawsze tak wyglądał” – stwierdził wówczas. Jego drużyna z pierwszych pięciu meczów 2024 roku wygrała dwa. Jeden z nich zapewnił jej awans do półfinału Pucharu Polski. Drugi pozwolił objąć pozycję lidera. Zespół, nawet ewidentnie odbiegając od optymalnej dyspozycji, uniknął w końcówce porażki z Ruchem Chorzów, utrzymując się na pierwszym miejscu. Ze Śląskiem wygrał, wchodząc na ostatnią prostą do tytułu.
Pod koniec najlepszego w historii klubu roku, można te słowa powtórzyć. Jagiellonia cztery razy z rzędu zremisowała w lidze, dwukrotnie z zespołami walczącymi o utrzymanie. Zmarnowała tym samym szansę zimowania na pozycji lidera. Na ostatnie sześć konfrontacji na wszystkich frontach, zdołała wygrać tylko jedną, z II-ligową Olimpią Grudziądz. W minionej kolejce Ekstraklasy, choć po doprowadzeniu do wyrównania przeciwko Puszczy miała jeszcze pół godziny, by pójść za ciosem po zwycięstwo, nie była w stanie wrzucić kolejnego biegu. Ba, to rywal z dołu tabeli mógł odczuwać niedosyt po remisie z mistrzem Polski. O kryzysie nikt nie mówi, ale lekkiego dołka nie da się przeoczyć. Można jednak, za Siemieńcem, powiedzieć: „życzyłbym sobie, aby lekki dołek Jagiellonii zawsze tak wyglądał”. Trzecie miejsce w Lidze Konferencji, trzecie w Ekstraklasie, do tego ćwierćfinał Pucharu Polski i seria siedemnastu meczów bez porażki. Jagiellonia z poprzednich rozgrywek była powiewem świeżości. Jagiellonia z obecnych stała się drużyną dojrzałą, która poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Czy ma dobry dzień, czy zły, czy jest zmęczona, czy wypoczęta, gwarantuje pewien standard.
Źródeł należy szukać półtora roku temu, gdy Siemieniec jeszcze jako trener tymczasowy stawiał pierwsze kroki w Jagiellonii. Zgodnie z przyjętym powszechnie podręcznikiem działania w polskiej lidze, powinien był wówczas postawić na „pragmatyzm”. Skupić się na szlifowaniu stałych fragmentów gry. Oddawaniu piłki rywalom. Głębokiej defensywie. Postawić na doświadczenie. Zapomnieć o ideałach z kursu trenerskiego. Przestawić się na twardą rzeczywistość piłki seniorskiej. Poszedł jednak pod prąd. Eksponował atuty zawodników, miast ukrywać wady. Zachęcał do wiary w siebie. Przekonywał o drzemiących w nich umiejętnościach. Niewzruszony przyjmował błędy popełniane w trakcie nauki. Mową ciała wysyłał otoczeniu sygnał, że wszystko idzie zgodnie z planem. Było wkalkulowane w proces.
GWIAZDĄ JEST MODEL
Już w mistrzowskim sezonie przełamał dzięki temu kilka miejskich legend funkcjonujących w polskim światku. Choćby o tym, drużyna z drugiego szeregu mistrzostwo może zdobyć tylko sposobem. Sprytnymi sztuczkami. Starannym wyszukiwaniem miękkiego podbrzusza każdego rywala. Dostosowywaniem pod niego planu. Siemieniec tymczasem nie zdobył mistrzostwa obroną, lecz atakiem. Nie zdobył sposobem, tylko nowo odkrytą siłą zawodników. Nie zdobył, męcząc wszystkich prezentowanym futbolem, ale sprawiając, że nawet neutralni obserwatorzy wręcz życzyli jego drużynie sukcesu.
Bohaterów mistrzowskiej drużyny było wielu. Od Adriana Diegueza, ofensywnego stopera, przez Bartłomieja Wdowika, egzekutora stałych fragmentów gry, lidera Tarasa Romanczuka, skutecznego Nene, przenikającego linie rywala, kreatywnego Jesusa Imaza, wydajnego Dominika Marczuka, po silnego Afimico Pululu. A byli też bohaterowie drugiego planu, mniej doceniani, a nie mniej ważni, jak solidny i inteligentny Michal Sacek, szybko rozwijający się Mateusz Skrzypczak, czy Kristoffer Hansen, wyrzut sumienia Widzewa. Rola trenera, w powszechnym mniemaniu, ograniczała się do wytworzenia wokół Jagiellonii klimatu sprzyjającego wierze w siebie, odwadze, ekspresji i umiejętnego zarządzania szatnią. Jak z Juergenem Kloppem, świat uwierzył, że nie zajmuje się taktyką, całą energię poświęcając relacjom.
O ile w poprzednich rozgrywkach obserwować można było Siemieńca jako nowoczesnego lidera, kończąca się jesień wymaga docenienia 32-latka jako po prostu trenera. Z aspektami, które bardziej z tą rolą się kojarzą. Opiekun Jagiellonii zebrał w minionych miesiącach owoce tego, nad czym pracował od początku. Modelu gry opartego o posiadanie piłki. Tylko to pozwoliło białostoczanom zaskakująco suchą stopą przejść grę na trzech frontach, która bywa zabójcza nie tylko dla polskich klubów do niej nieprzyzwyczajonych. By wspomnieć tylko ligową pozycję Brestu czy Heidenheim.
Jeśli w mistrzowskich rozgrywkach praktycznie każdy, może poza bramkarzem, zawodnik Jagiellonii byłby sensownym kandydatem do jedenastki sezonu, dziś jest inaczej. Mistrzowie Polski stracili w przerwie w rozgrywkach trzech graczy wyjściowej jedenastki, w tym dwóch dostarczających świetne liczby, czyli Bartłomieja Wdowika i Dominika Marczuka. Żadnego nie udało się zastąpić w tym sensie, że Jagiellonia straciła potężną siłę, jaką były w poprzednim sezonie zagrania ze stojącej piłki, a także nie dorobiła się skrzydłowego równie wydajnego, jak sprzedany do Realu Salt Lake City reprezentant Polski. Okazało się to jednak bez znaczenia dla większej całości. I można to powiedzieć praktycznie o każdym piłkarzu z jedenastki.
SUKCES NIEZALEŻNY OD JEDNOSTEK
Adrian Dieguez i Nene znacznie obniżyli loty w porównaniu do poprzednich rozgrywek, ale nie przeszkodziło to Jagiellonii zaliczyć serii siedemnastu meczów bez porażki. Mateusz Skrzypczak doznał kontuzji w końcowej fazie rundy, ale gra drużyny w tym momencie nie runęła. Podobnie jak pod nieobecność Tarasa Romanczuka. Owszem, świetną formę osiągnął w lidze Imaz, a w pucharach Pululu, adekwatne zastąpienie Sacka nadal wydaje się trudne do wyobrażenia, ale wymienienie jednego/dwóch ogniw raczej nie wpływa już diametralnie na postawę Jagiellonii.
Widać to także po nowych nabytkach. Przed rokiem rozpływano się nad złotym dotykiem Łukasza Masłowskiego, który z kapelusza wyciągał kolejne gwiazdy ligi. Tym razem do tego nie doszło. W lecie co najwyżej solidnie uzupełniono skład. Joao Moutinho to dość rzetelny następca Wdowika, Lamine Diaby-Fadiga wygląda na lepszego zmiennika Pululu niż Kaan Caliskaner, a Darko Churlinov na ogół nie zawodzi. Ale o sile Jagiellonii w znacznej mierze decydują nadal ci, którzy byli już w poprzednim sezonie. Czasem tylko w znacznie ważniejszych rolach, jak w przypadku Sławomira Abramowicza, który awansował na pierwszego bramkarza, czy Jarosława Kubickiego, stanowiącego cenne uzupełnienie środka pola.
Trudno jednak po tej rundzie w Ekstraklasie zachwycać się indywidualnościami Jagiellonii. W rankingach na poszczególnych pozycjach, które sporządzamy po każdej rundzie w piłkarskiej redakcji CANAL+, na 32 wyróżnionych zawodników, znalazłem miejsce dla czterech: Moutinho na trzecim miejscu wśród lewych obrońców, Romanczuka jako trzeciego środkowego pomocnika, Imaza jako najlepszego ofensywnego pomocnika i Hansena na drugiej pozycji wśród skrzydłowych. Redakcyjni koledzy docenili jeszcze trzech kolejnych, czyli Abramowicza, Sacka i Pululu, niemniej, co znamienne, tylko Imaza na pierwszym miejscu na swojej pozycji. Gdyby na podstawie ocen kilkunastu fachowców pracujących na co dzień przy Ekstraklasie tworzyć jedenastkę rundy, znaleźliby się w niej tylko Imaz i Hansen. Tyle samo przedstawicieli wśród jedenastu najlepszych miałaby piąta Cracovia. Lech, dla porównania, pięciu.
DEFENSYWNE POSIADANIE
Drużyny, które sukces w Ekstraklasie budują na formie wybijających się jednostek, mają problem, gdy gwiazdy po sezonie odejdą, jak Erik Exposito czy Nahuel Leiva ze Śląska Wrocław, albo obniżą loty, jak Rafał Leszczyński czy Aleks Petkow. Zespoły opierające się na intensywności fizycznej, grając na trzech frontach, wpadają często w tarapaty, bo nie są w stanie co trzy dni zmusić organizmów do stuprocentowego wysiłku. Albo skutkuje to plagą kontuzji, albo obniżeniem intensywności, przez co drużyna traci to, co ją wyróżniało.
Przekonał się o tym przed rokiem choćby Raków Częstochowa. Kto bazuje na sztuczkach taktycznych, dopasowywaniu się do konkretnych rywali, czy choćby stałych fragmentach gry, ten wytraca te elementy w pucharowym rytmie, nie mając możliwości dokładnie ich wytrenować. Jagiellonia Siemieńca ani nie bazowała jednak na intensywności, ani na umiejętnościach jednostek (ich forma była wypadkową modelu, a nie odwrotnie), ani na taktycznych niuansach, a na szlifowaniu swojego podstawowego sposobu gry. Dziś więc deficyt jednostek treningowych dotyka ją w mniejszym stopniu. A kolejne mecze niekoniecznie wymagają od niej stuprocentowego fizycznego wysiłku. Mistrzowie Polski bazują na fazach, w których podkręcają tempo, ale nauczyli się też odpoczywać z piłką przy nodze. I schładzać mecze, kontrolując je poprzez posiadanie piłki.
Utarło się w polskich warunkach, że kto chce bazować na posiadaniu piłki, z automatu jest miłośnikiem atrakcyjnego, ofensywnego futbolu. Atak pozycyjny jest traktowany jako narzędzie ofensywne, środek do rozmontowywania zwartych bloków obronnych rywali. W przypadku Jagiellonii było tak w poprzednim sezonie. W tym jednak białostoczanie częściej używają posiadania piłki jako broni defensywnej. Mając korzystny wynik, Jagiellonia przechodzi często w znany ze schyłkowej Hiszpanii Vicente Del Bosque tryb jałowego posiadania, w którym wymienia piłkę, by nie miał jej rywal, a nie, by strzelać kolejne gole.
Nie są to już więc ofensywne orgie, a czysto pragmatyczne podejście, w którym to piłka pokonuje kilometry, by piłkarze nie musieli. Pod względem pokonywanego dystansu Jagiellonia jest wprawdzie w czołowej szóstce ligi, ale jeśli chodzi o liczbę sprintów, zajmuje przedostatnie miejsce, wykonując ich średnio aż o 34 mniej niż Legia. Mistrzowie Polski trochę człapią, co pewnie pomaga im we wkładaniu w mecze relatywnie mniejszego wysiłku. Już w poprzednim sezonie Jagiellonia była pod względem sprintów w dolnej połowie tabeli, ale teraz jeszcze wyraźniej obniżyła ich liczbę. Niezmienne jest natomiast wysokie posiadanie piłki. Średnio to 55% na mecz. W liczbie wymienianych podań i ich celności białostoczanie są w pierwszej trójce.
NISKO WISZĄCE OWOCE
Po raz kolejny więc praca Siemieńca okazuje się z jednej strony wyrzutem sumienia dla innych polskich trenerów, którzy podkreślali, że pewnych rzeczy bez wielomilionowych transferów „nie da się” w polskich warunkach zrobić, a z drugiej wskazówką, że warto iść tą drogą. Wprawdzie wprowadzanie do zespołu modelu opartego o grę z piłką przy nodze jest trudniejszym, bardziej karkołomnym sposobem na wygranie najbliższego meczu, niż oddanie piłki rywalowi i nastawienie się na kontry oraz zagrania ze stojącej piłki, ale długofalowo okazuje się bardzo wartościowym narzędziem, by wygrać ten sam mecz za rok czy dwa lata, gdy będzie się już grało na trzech frontach i nie będzie czasu na codzienną pracę. Wtedy trzeba bazować na tym, co wypracowało się wcześniej. Jeśli nic po tym w głowach zawodników nie zostało, albo ich mięśnie nie są już w stanie wykonać założeń, pojawia się problem.
W najnowszej historii polskiej ligi trenerem, któremu dobrze wychodziło łączenie ligi z pucharami, był John Van Den Brom. Holender miał w debiutanckim sezonie podobny do Siemieńca atut. Umiał bazować na relacjach oraz nawykach, które drużyna wypracowała wcześniej, gdy jego w klubie jeszcze nie było. Kiedy jego Lech zaczął grać w rytmie tygodniowym, wyszły na jaw deficyty, których w grze co trzy dni nie było tak widać. Wówczas zaczęto w Poznaniu narzekać na ubogość narzędzi taktycznych Holendra i na nieumiejętność przygotowania się pod konkretnego rywala. Lech funkcjonował dobrze tak długo, jak mógł bazować na wcześniejszych fundamentach. Spłycając i upraszczając temat, nie mając czasu na trenowanie, Van Den Brom nie miał czasu, by za wiele zepsuć. Różnica pomiędzy nim a Siemieńcem polega na tym, że trener Jagiellonii bazuje dziś na tym, co sam wcześniej zbudował, a teraz po prostu za wiele w tym nie miesza. Sposób pracy jednego i drugiego może jednak być wskazówką, co robić, by puchary nie okazywały się żadnym pocałunkiem śmierci, a wspaniałą przygodą.
Nie jest oczywiście tak, że Siemieniec odkrył jakiś kamień filozoficzny i teraz z roku na rok będzie przeskakiwał kolejne szczeble. Sytuacja wygląda dla jego drużyny korzystnie, gdy jest w stanie zdominować rywala, toczyć mecz na własnych warunkach, a dysproporcja w umiejętnościach nie jest drastyczna. Im wyższy będzie poziom rywali, tym bardziej Jagiellonii będzie brakować innych narzędzi, czyli wygrywania sposobem. Tego, czego ewidentnie zabrakło w letnich starciach z Bodo/Glimt, czy Ajaksem Amsterdam. By to robić, potrzebne będzie albo ściągnięcie znacznie lepszych piłkarzy, co wymaga pieniędzy, albo nauczenie obecnych także zupełnie innej gry, czyli planu B czy C, co z kolei wymaga czasu.
Na razie Jaga zbiera stosunkowo nisko wiszące owoce, czyli pokazuje, ile jest możliwe z zawodnikami funkcjonującymi na polskim rynku, jeśli nauczy się ich odpowiedniego modelu gry, dającego się przenieść także na poziom Ligi Konferencji Europy. To, że mistrz Polski do maksimum wykorzystuje potencjał, już jest jednak potężnym krokiem do przodu w porównaniu do poprzednich lat, gdy często polskie drużyny pozostawiały w pucharach frustrujące poczucie, że mogłyby osiągnąć więcej, gdyby tylko lepiej korzystały z dostępnych zasobów. Nim zacznie się mówić o rozbijaniu szklanego sufitu, czy przesuwaniu go wyżej, trzeba osiągnąć obecny. Jagiellonii wychodzi to naprawdę wzorcowo.
CZYTAJ WIĘCEJ PRZED MECZEM JAGIELLONII Z MLADĄ BOLESLAVIĄ:
- Aston Villa Mlada Boleslav. Ślad pozostał do dziś [REPORTAŻ]
- Mlada Boleslav uzależniona. Miasto pod samochodową kroplówką [REPORTAŻ]
- Trener FK Mlada Boleslav o Jagiellonii: Ciągle strzelają gole! Będziemy musieli bardzo mądrze się bronić
- Siemieniec: To wpisane w ten zawód. choć jest on piękny, to trudny
fot. Newspix